piątek, 27 kwietnia 2018

Piwa Kenii


"Pan poszedł na polowanie, wróci przed porą deszczową" - czyli gdy zabraknie piwa :D (cyt."Pożegnanie z Afryką")
Kenijczycy lubią piwo, ulubiony gatunek Polycarpa.
Poza tym pija smirnoffa :D jak widać po zakupach.
Niemieccy turyści spoglądali z zazdrością, pytając, gdzie tu można kupić piwo, ale to nie Bawaria :D
Przerwa na jabola :D Lokalny cydr.
Podczas zakupów.
Z baru nie wynosi się butelek.
Panowie szpanują na rynku w Narok. John z sześciopakiem Tusker'a Malt, a u Zbyszka rum kenijski.
Lunch z Tusker Malt nad rzeką Mara.
Mieszkańcy Kenii lubią piwo. I wcale im się nie dziwię, tym bardziej, że warzą zupełnie przyzwoite browary. Złocisty trunek jest jednak w tym kraju stosunkowo drogi, zwłaszcza w porównaniu z zarobkami. Półlitrowa butelka lub puszka piwa kosztuje od 1,5 do 2,5 USD w normalnym sklepie. W barach, knajpach, restauracjach od 3 USD w górę. A zarobki na państwowej posadzie to 200-350 USD. Dlatego przeciętny Kenijczyk pozwala sobie na wypicie piwa raz, góra dwa razy w miesiącu. Po jednej butelce, z jakiejś większej okazji. Straszne, prawda? Ofiarowanie lub postawienie komuś piwa uchodzi w Kenii za gest bardzo hojny. Złocisty trunek to dobry prezent, warto zabrać z kraju kilka puszek lub butelek. Przy okazji wieczornych kolacji z Polycarpem (nasz przewodnik/kierowca) oraz Johnem (kucharz) kilka razy daliśmy im po butelce polskiego piwa (piotrkowski Trybunał oraz lubelska Perła), co bardzo ułatwiło konwersację na różne drażliwe, być może, tematy (islamiści w Kenii, zarobki, przestępczość itp.). Sami degustowaliśmy wówczas piwa kenijskie.
W związku z wysokimi cenami, wykształciły się w Kenii pewne rytuały odnoszące się do konsumpcji złotego trunku. Przykładowo, gdy grupa przyjaciół spotyka się w knajpie, często któryś z nich, albo kilka osób na spółkę, kupują większą ilość browarów (tzn. parę sztuk), stawiają na stole oryginalnie zamknięte, pokazują w ten sposób wszystkim, że ich na to stać, a potem wypijają tylko część. Resztę oddają do baru, gdzie puszki lub butelki zostają zapisane na ich konto i zachowane (nie te konkretnie, rzecz jasna, ale liczba i gatunek) na następną wizytę. Butelki są kaucjonowane, kaucja też, jak na kenijskie warunki, dość wysoka. Dlatego z knajp piwa butelkowanego wynosić nie wolno. Obsługa bardzo na to uważa i nawet przypadkowa próba wyjścia z zakupionym w ten sposób browarem może zostać uznana za próbę kradzieży oraz sprowokować nieprzyjemną sytuację.
My sami ujrzeliśmy natomiast zabawną scenkę związaną z kupnem piwa w miejscowości Narok (na południowy zachód od Nairobi, po drodze do parku Masai Mara). Otóż poprosiliśmy naszych przewodników, by zatrzymali się przy jakimś sklepie z alkoholem, bo chcemy zrobić zapasy na trzydniowy pobyt w parku. Nic specjalnego, ot butelka rumu oraz sześciopak Tuskera Malta (dość drogi, ale bardzo dobry gatunek). Z takimi życzeniami nigdy nie było problemów. John poszedł nawet z nami do tego sklepiku i miał oko, żeby sprzedano nam towar za normalną cenę, bez zwyczajowego narzutu dla białych turystów. W drodze powrotnej do samochodu przez miejscowy targ oświadczył nagle, że poniesie to piwo. I potem paradował dumny jak paw z sześciopakiem w dłoni. Patrzcie wszyscy, oto idzie prawdziwy Boss przez duże B! Nie omieszkał też sfotografować się przy tej okazji.
Ale do rzeczy, czyli omówienia poszczególnych gatunków. W Kenii działają dwa browary, duży w Nairobi, oraz o wiele mniejszy w miejscowości Maai Mahiu (w pobliżu miasta Naivasha). Poinformował nas o tym Polycarp, miłośnik złotego trunku. Potem informację tę potwierdziłem jeszcze niezależnie u dwóch rożnych barmanów w naszym hotelu pod Mombasą. O ile piwa z Nairobi są w większości ogólnie dostępne na terenie całego kraju, o tyle piwa z Maai Mahiu trzeba poszukać. Spotyka się je głównie w okolicach Naivashy oraz w Nairobi, ale tylko w większych sklepach. Dodam jeszcze, że nie natrafiliśmy na  żadną knajpę, w której podawano by piwo lane z kija. Wszystko z butelek, rzadziej z puszek. W hotelu to samo. Widocznie nie ma w Kenii takiego zwyczaju.
Tusker (tzw. „żółty”) - 4,2%, browar Nairobi. Najpopularniejszy gatunek piwa w Kenii, przyzwoity lager o klasycznym smaku. Pije się bez przykrości. Ulubione piwo Polycarpa. Nazwa oznacza dorosłego słonia z kłami (ang.), co uwidoczniono również na etykiecie.
Tusker Malt – 5%, browar Nairobi. Najdroższe piwo w Kenii, kosztuje ponad 2 USD w sklepie. Naszym (Ady i moim) zdaniem to zarazem piwo najlepsze. Wyraźny, głęboki smak, z nutką dymu.
Tusker Lite (tzw. „zielony”) - 4%, browar Nairobi. Smak słaby, brak mocy, wodnite. Nie polecamy.
White Cup – 4,2%, browar Nairobi. To drugi pod względem popularności gatunek piwa w Kenii, rywalizuje z Tuskerem „żółtym”, od którego jest zwykle odrobinę droższy. Naszym zdaniem, jest również odrobinę lepszy. To także klasyczny lager, posiada wyraźnie zaznaczony smak lekkiej goryczki.
Pilsner Lager (tzw. „czerwony lew”) - 4,7%, browar Nairobi. Reklamują to piwo jako „wyprodukowane według receptury wschodnioeuropejskich mistrzów”. Pewnie mają na myśli wzorce czeskie z Pilzna, ale i tak uważam, że tę reklamę należałoby objąć ściganiem przez IPN, za szkalowanie narodu polskiego! Klasyczny pilsner powinien posiadać wyraźną, silną nawet goryczkę. A ten tutaj jest wodnity i bez smaku, kiepski po prostu. Można go ewentualnie wypić do posiłku, to jeszcze ujdzie, ale bez rewelacji. Wstyd przynosi wschodniej Europie. Na szczęście, tam i tak mało kto rozróżnia szczegóły, Czechy czy Polska. A może wszystko i tak pójdzie na konto Ruskich, więc Kenijczykom należy się od IPN pochwała?
Guiness – 6,5%, browar Nairobi. Piwo produkowane na licencji, opakowanie identyczne jak u oryginalnego Guinessa. O ten „produkt” to niech Kenijczyków pozywa Irlandia! Szkodzi jej imieniu bardziej nawet, niż „czerwony lew” Europie Wschodniej. Poza wspomnianym opakowaniem w niczym prawdziwego Guinessa nie przypomina. Ada określiła tę ciecz jako „strong doprawiony gorzką kawą”. Ogólnie niedobry, musieliśmy z miejsca przepić Tuskerem Maltem.
Balozi – 4,2%, browar Nairobi. Raczej kiepski lager, przypominający w sumie „czerwonego lwa”, bez wyraźnego smaku. Ewentualnie do ochłodzenia się przy basenie (gdzie podawano ten napitek w hotelu), albo do posiłku. Nazwa oznacza ambasadę (w języku suahili).
Sierra Amber – 4,5%, browar Nairobi. Bardzo dobry lager o głębokim, naprawdę „bursztynowym” smaku. Napitek godny ze wszech miar polecenia. Dostępny tylko w większych i lepszych sklepach.
Sierra Blonde – 4,5%, browar Nairobi. Lager o smaku mniej intensywnym niż Amber, posiada jednak przyjemny, wyczuwalny aromat goryczki. Można wypić z zadowoleniem. Podobnie jak poprzedni, dostępny w większych i lepszych sklepach.
Sierra Platinum – 5%, browar Nairobi, butelka 0,33 l. To piwo typu ale, ale niezbyt dobre, naszym (Ady i moim) zdaniem. Możemy być jednak trochę nieobiektywni, gdyż ogólnie za ale nie przepadamy. Podobnie jak pozostałe z serii Sierra, dostępny w większych sklepach.

Tusker Cider – 4,5%, browar Nairobi. To wprawdzie nie jest piwo, tylko cydr, ale uwzględniam w zestawieniu ze względu na sporą popularność oraz nawiązanie nazwą i etykietą do piw serii Tusker. Trunek raczej słodkawy, Ada określiła smak jako „przypominający przegniłe jabłka”, ale wypiła bez przykrości. Ja wolę chyba piwo.
Dirty Hairy („brudny włochacz”) - 5%, browar Maai Mahiu, butelka 0,33 l. To również piwo typu ale, zdecydowanie jednak lepsze od Sierra Platinum. Posiada wyrazisty, głęboki smak. Jeżeli ktoś lubi ale, to raczej niech zada sobie trud poszukania tego gatunku.
Dire Straits (lek na nagły brak gotówki:D) – 5%, browar Maai Mahiu, butelka 0,33 l. Bardzo udane, pełne piwo z silnie wyczuwalną goryczką. Warto poszukać.
Na koniec kilka słów ogólnie o lokalnych, mocniejszych alkoholach. Są zupełnie dobre oraz, o dziwo, tanie. Przykładowo, butelka 0,75 l. przyzwoitego, polecanego przez Polycarpa białego rumu Kenya Cane (40%) kosztuje ok 7 USD. Występuje on też w butelkach 0,375 l., w cenie ok. 3,5 USD. Musi to trochę dziwić, biorąc pod uwagę wysoką cenę piwa. Może rum, produkowany od dawna z uprawianej na miejscu trzciny cukrowej, uchodzi za trunek bardziej „rodzimy” niż wprowadzone przez brytyjskich kolonizatorów, typowo europejskie piwo? Miejscowa whisky, wódka oraz gin też zupełnie dobre, zdecydowanie lepsze od przeciętnych wyrobów tego rodzaju z niższej półki dostępnych w Polsce. Mocniejsze trunki serwowane w hotelowych barach w ramach all inclusive okazały się więc zdatne do picia, nawet ze smakiem. Dysponowali również sokiem pomidorowym oraz „Krwawą Mary” (co ucieszyło moją Panią). W porównaniu z Egiptem (gdzie miejscowe alkohole są przekleństwem all inclusive), Kenia wypada pod tym względem o wiele lepiej. Na wszelki wypadek zaznaczam, że do Kenii można wwieźć po 1 l. mocniejszego alkoholu na głowę, ale nikt ani tego specjalnie nie sprawdza, ani też rygorystycznie nie przestrzega. Nie widzę jednak większej potrzeby, lepiej zabrać kilka butelek/puszek piwa na prezenty.

Mombasa - upał i gorączka

Kły, symbol miasta, ustawione w 1952 z okazji wizyty następczyni tronu Anglii, przyszłej Elżbiety II.
W przeciwieństwie do Nairobi, Mombasa, główny port oraz brama i okno na świat Kenii, to miasto stare, z dramatyczną przeszłością, w którym od wieków krzyżowały się wpływy kulturowe, handlowe i polityczne. Ciążyła głównie ku Oceanowi Indyjskiemu, chociaż jej handlowe znaczenie wyrosło na odgrywaniu roli drogi wywozowej bogactw wnętrza kontynentu. Tymi bogactwami bywali niewolnicy, ale przede wszystkim kość słoniowa. Przypomina o tym symbol Mombasy, ustawiona na głównej ulicy Starego Miasta, Moi Road, olbrzymia statua w kształcie nadnaturalnej wielkości, skrzyżowanych kłów słonia. Cały ruch uliczny przepływa pod tym  przypomnieniem źródeł dawnej pomyślności miasta.
O Mombasie wspominają autorzy arabscy z XII-XIII w. jako o ważnym, islamskim ośrodku handlowym. W 1498 r. do miasta przybył Vasco da Gama podczas swojej słynnej wyprawy odkrywczej do Indii, ale nie wpuszczono go do portu. Portugalczycy wylądowali więc w położonym ponad 100 km. na północ Malindi, rywalu Mombasy, gdzie przyjęto ich życzliwie. Powrócili w 1505 r., w większej sile, paląc i łupiąc miasto. Odtąd dzieje Mombasy układały się dramatycznie, kilkakrotnie niszczona, przechodziła z rąk do rąk. W 1593 r. Portugalczycy ulokowali się tutaj na stałe, wznosząc strzegący portu Fort Jesus. Utracili go jednak ostatecznie razem z miastem w 1698 r. na rzecz sułtana Omanu, po trwającym trzy lata oblężeniu. W ostatniej ćwierci XIX w. rosły stopniowo wpływy Brytyjczyków, którzy na koniec przejęli w 1895 r. Mombasę w formalne posiadanie. Pod ich rządami Fort Jesus pełnił rolę więzienia. Co ciekawe, miasto przynależało wówczas administracyjnie nie do Brytyjskiej Afryki Wschodniej (Kenii), ale do Zanzibaru. W granicach niepodległej Kenii znalazło się w 1963 r.
Mombasa jest bardzo korzystnie położona na wyspie o tej samej nazwie, zamykającej niczym korek ujście rozległej, rozgałęzionej zatoki. To zadecydowało o jej roli jako portu, również obecnie jednego z największych we wschodniej Afryce. Liczba ludności sięga ok. 1 mln. Klimat, doprawdy, potworny. Przysłowiowe upał i gorączka, temperatury powyżej 30 stopni, połączone z wysoką wilgotnością powietrza. W porze deszczowej (czyli np. w kwietniu, gdy odwiedziliśmy Mombasę) dość często pada. Z czterech dni pobytu jeden okazał się deszczowy. Opady nie wpływają zresztą w najmniejszym stopniu na zmniejszenie się temperatury. W głowie została mi porada z przewodnika: "Po przybyciu do Mombasy warto od razu udać się na palżę, oczywiście pod warunkiem, że upał nie zetnie natychmiast z nóg." Podsumowując, sauna na żywo!
Stare Miasto to plątanina wąskich uliczek, w których gąszcz biały turysta samodzielnie raczej nie powinien się zapuszczać. Co najwyżej, można odbyć spacer głównymi traktami, chociaż nie bardzo jest po co, jeżeli ktoś nie gustuje w wyrobach afrykańskiego rzemiosła. Te można nabywać na targu oraz w sklepikach ulokowanych w pobliżu wspomnianego Fortu Jesus. To właściwie jedyny (poza rzutem oka na „kły słoniowe”) cel godny wyprawy turystycznej do miasta z któregoś z plażowych hoteli, w których odpoczywają zwykle przybysze. Prawdę mówiąc, to cel nieco wymuszony, bo wypada zajrzeć do Mombasy, skoro już trafiło się w jej pobliże, a zwiedzać, doprawdy, nie ma w sumie czego. Hotele i biura podroży oferują półdniowe wyprawy w cenie ok. 30 USD lub więcej. Szkoda na to pieniędzy. Jeżeli już ktoś chce ruszyć cztery litery znad basenu i spod drink-baru, to najlepiej wynająć któryś z czekających zwykle przed bramą hotelu tuk-tuków. To rodzaj zabudowanego motocykla/motoroweru, bardzo popularny w Azji. W Kenii również. Wyjdzie to znacznie taniej niż np. taksówka, a taki niewielki, zwrotny pojazd lepiej radzi sobie w korkach i dużym ruchu ulicznym. Najwygodniej i najprościej wynająć pojazd oraz kierowcę na kurs do Fortu Jesus i z powrotem, z zajechaniem pod kły oraz ewentualnie do innych, wybranych miejsc. Gdy my zwiedzamy, kierowca i tuk-tuk czekają. Koszt takiej kilkugodzinnej wyprawy to 10-15 USD na dwie osoby, w zależności od posiadanej zdolności do targów (a nasz hotel, Flamingo Beach, położony na przedmieściu Shanzu, należał do najdalej wysuniętych na plaży rozciągającej się w kierunku północnym od miasta). Cenę należy bezwzględnie ustalić przed wyjazdem.
Uliczny ruch w Mombasie.
Po mieście najlepiej poruszać się tuk-tukiem
Dzielnica mułzumańska.
Mijane krajobrazy nie zachwycają.
Egzotyki dodają ludowe stroje mieszkańców.
Życie codzienne w Mombasie.
Dość powszechny środek transportu.
Przed bramą wejściową do Fort Jesus.
Panorama ogólna dziedzińca fortu.
Szkielet humbaka.
Gdzieś na murach fortecy.
Widoki z fortu na zatokę i miasto...
...nie rzucają na kolana.
Inne spojrzenie na mury Fortu Jesus.
XVII-wieczne rysunki.
Ostatnie spojrzenie na dziedziniec i wychodzimy.
Mury przy fosie, na których umieszczono tablicę pamiątkową...
...przypominającą o polskich rodzinach żołnierskich przebywających w Mombasie w latach 1942-1947.
Armata z czasów I wojny światowej.
Wykończony upałem turysta powrócił do hotelu i z prawdziwą przyjemnością żłopie piwo :D
Sam Fort Jesus na kolana nie rzuca. Ot, prowincjonalna forteczka kolonialna, niezbyt silnie ufortyfikowana (co natychmiast zauważyła nawet Ada, która przecież wybitnym znawcą sztuki fortyfikacyjnej nie jest, ale kilka solidnych twierdz europejskich zdążyła zwiedzić). Fort odnowiono niedawno za pieniądze omańskie i prezentuje się przynajmniej schludnie. Trochę armat, spacer po murach, wystawy rzemiosła afrykańskiego oraz ekspozycje przypominające o omańskiej przeszłości twierdzy. Nawet widoki z murów na miasto i zatokę nieszczególne, prawdę mówiąc. Dwa najciekawsze obiekty to olbrzymi szkielet humbaka, znalezionego w 1992 r. na plaży w pobliżu miasta (wyeksponowany pod jednym z murów twierdzy), oraz poddane renowacji i zabezpieczone przed kaprysami pogody naścienne grafitti, czyli oryginalne rysunki znudzonych wartowników portugalskich z XVII w. Głównie okręty oraz ryby i inne zwierzęta morskie. Szkoda, że jak można by spodziewać się po żołnierzach na tak odległej placówce, nie utrwalali swoich fantazji seksualnych, miejscowych kobiet albo przynajmniej syren. Może to Omańczycy poddali rysunki cenzurze? Wstęp do fortu jest płatny, dla turystów zagranicznych 12 USD. To dużo, biorąc pod uwagę, co forteczka turyście oferuje oraz fakt, że miejscowi płacą dziesięć razy mniej. Cóż, takie zwyczaje, typowe dla dzikich krajów. Dla Polaków interesująca może się jeszcze okazać tablica pamiątkowa, umieszczona na murach zewnętrznych (w fosie, po prawej od wejścia). Wspomina ona o rodakach, uchodźcach z zawieruchy wojennej, przebywających w Mombasie w latach 1942-1947. Informują o niej przewodniki, nam wskazał ją uprzejmie miejscowy policjant, usłyszawszy, że jesteśmy z Polski. W pobliżu wejścia do tej fosy wyeksponowano dwie charakterystyczne, sporych rozmiarów armaty: brytyjską i niemiecką. Przypominają one o zaciętych walkach w Afryce Wschodniej podczas I wojny światowej.
Po zwiedzeniu Fortu Jesus oraz podjechaniu pod kły, można w zasadzie wracać do hotelu. W Mombasie jest jeszcze kilka meczetów z różnych epok, ale nie zaliczają się one ani do specjalnie znanych, ani szczególnie sławnych, a kobiety-turystki i tak nie są do nich wpuszczane. Mężczyźni z trudem, ale tylko ubrani w długie spodnie, co przy opisanych warunkach klimatycznych staje się warunkiem po prostu zaporowym. Do tego jakieś budynki kolonialne, też niezbyt w sumie imponujące. I jeszcze ciekawostka, świątynia dżinijska (jednej z religii indyjskich). Ale tam też problemy, można wejść tylko boso (to jeszcze nie jest takie niecodzienne), ale trzeba też oddać wszystkie przedmioty oraz elementy odzieży wykonane ze skóry (tu już kłopot z portfelem :D). Do tego nie wpuszcza się kobiet w trakcie menstruacji. Ciekawe, w jaki sposób to sprawdzają? Po zapachu? W tym klimacie mogłoby to okazać się łatwe i trudne zarazem. :D W każdym razie, po zwiedzeniu Foru Jesus oraz obejrzeniu kłów, wobec narastającego upału (dochodziło południe, wyruszać na zwiedzanie należy zawsze rano), z reszty „atrakcji” zrezygnowaliśmy, chroniąc się w zaciszu hotelu, jego zarośli, palm oraz all inclusive :D
Dla turystów-leniwców w okolicach Mombasy przygotowano pseudopark narodowy, tzw. Park Hallera. Mogą tam odbyć namiastkę safari i wielu wraca dumnych oraz zadowolonych. To jednak sztucznie przygotowany teren, wykupiony przez pewnego przedsiębiorcę, który następnie ogrodził go oraz sprowadził zwierzęta z innych regionów kraju. Jest ich nawet sporo, ale w sumie to takie większe Zoo. Naturalny wydaje się tylko upał, chociaż chyba jednak nie, na pokrytych buszem i sawanną wyżynach w głębi kraju klimat jest inny. Można tu karmić żyrafy (jak w Nairobi) i pospacerować w towarzystwie żółwi olbrzymów. Wstęp 14 euro (cena może być już nieaktualna), bez safari, a więc zdecydowanie drożej niż w Nairobi.
Pozostają hotele. Urządzono je w dwóch głównych grupach, na plażach położonych na północ oraz na południe od miasta. Standard wysoki, duże pokoje, czysto, bardzo miła, uczynna, wręcz uprzedzająco grzeczna obsługa w iście kolonialnym stylu. Można poczuć się tutaj niczym Królowa Egiptu (to dla pań) albo przynajmniej brytyjski lord-gubernator (to dla panów). Bardzo dobre, urozmaicone jedzenie, bez porównania lepsze od tego, co podaje się w krajach arabskich, np. w Egipcie. Lokalne alkohole (przekleństwo Egiptu) serwowane w ramach all inclusive: whisky, rum, gin, całkiem przyzwoite. W naszym hotelu, wspomnianym Flamingo Beach Resort and Spa w Shanzu, białych spotkaliśmy niewielu. Hotel zarezerwowaliśmy sami, w zupełnie przyzwoitej cenie. Turyści pakietowi tu nie docierają. I dobrze. Kilku indywidualnych przybyszów z Europy, kilku starszych panów w towarzystwie nie najmłodszych już, ale noszących ślady prawdziwej urody murzynek w średnim wieku (czyżby żony?), a reszta to miejscowe elity. Hotel silnie chroniony. Trzeciego dnia zjechała nadto na odpoczynek grupa jakichś rządowych oficjeli, pojawiły się wtedy na terenie dodatkowe patrole policji z bronią długą i automatyczną. To też o czymś świadczy.
Hotele w Kenii nie mają prywatnych, wydzielonych plaż. Można więc nimi bez przeszkód spacerować. Plaże ładne, chociaż nie wybitne. Wyspy Jeleni na Mauritiusie nie przebijają, na Cejlonie też chyba lepsze. Pewnie i w wielu innych miejscach, chociaż gorzej też można trafić (Wietnam). Na plażach, głównie przy wyjściach z hoteli, rozkładają się wszelkiej maści sprzedawcy pamiątek, kapitanowie łódek, poganiacze wielbłądów itp., itd. Nie sposób przejść, by ktoryś się nie przyczepił, towarzysząc w spacerze i nieustępliwie oferując swoje usługi. Mojej Pani to nawet szczególnie nie przeszkadzało. Uznała to za darmową lekcję angielskiego, bo wszyscy oni dobrze mówią w tym języku. Zirytował ją tylko jeden natręt, który najpierw niby to proponował rejs katamaranem, a potem zaczął po prostu nachalnie żebrać, opowiadając, jaki to jest biedny, on sam, a zwłaszcza jego dzieci i domagając się czegokolwiek: pieniędzy, plecaka (który miałem na plecach), koszulki t-shirt albo przynajmniej napoczętych kosmetyków, skoro wracamy wkrótce do Europy. Zagadywał też po niemiecku, co świadczy chyba o tym, skąd pochodzi najczęściej jego zwierzyna.
Spacerowaliśmy po tej plaży dość często, bo Ada postanowiła skorzystać z okazji i zanurkować. Takie usługi też oferowano, 100 USD za 2 x 1 h zanurzenia plus 17 USD za bilet do parku narodowego (to ostatnie płatne wyłącznie kartą kredytową albo przez konto płatnicze, ale miejscowi załatwią wstęp z jednodniowym wyprzedzeniem, jeżeli da się im gotówkę). Moja Pani była z tego nurkowania zadowolona. Rafa koralowa bogata, odmienna przy tym od tej w Morzu Czerwonym w Egipcie, spotkała olbrzymie żółwie oraz rekiny. Do tego stały, silny prąd wody (prąd Mozambicki/Somalijski), który sam niesie nurka ponad interesującymi obiektami. Pewnie jeszcze tu wróci, jeżeli nadarzy się okazja, bo pora deszczowa (wiosna) to nie najlepszy czas na nurkowanie. O wiele większa przejrzystość wody trafia się w grudniu.
Wejście do "naszego" hotelu.
Nad basenem.
Widok z balkonu w naszym pokuju.
Widok z perspektywy drink baru :D
Ada szykuje się do nurkowania.
Już w piance podąża do łodzi.
Ja tymczasem podziwiam wielbłądy zażywające kąpieli. Prawda, że widok raczej nietypowy?
Wielbłądy na plaży.
Plaże są raczej puste... (jeżeli nie liczyć wielbłądów)...
...choć nie tak szerokie, jak nad Bałtykiem.
Plażowy handlarz.
Podczas spaceru po plaży.
Skalny zakątek nad oceanem.
Podczas kąpieli w obrzydliwie ciepłym Oceanie Indyjskim. Temperatura wody bliska była 30 stopni przy temperaturze powietrza ok 40 stopni, co sprawiało, że woda nie dawała żadnej ochłody.
Po Mombasie najlepiej poruszać się taksówką albo tuk-tukiem. Dotyczy to, oczywiście, białego turysty. Widok zatłoczonych, pogmatwanych uliczek, zawalonych wszelkiego rodzaju straganami, pojazdami, śmieciami, uliczek, na których nie uświadczysz jednej „białej małpy”, a wszystko to w ścisku, smrodzie i obezwładniającym upale, odbiera wszelką chęć do spacerów czy korzystania z publicznych busików. Port lotniczy oraz nowy terminal chińskiej linii kolejowej do Nairobi znajdują się w niedużej odległości od siebie (ok. 2 km.), już poza wyspą Mombasa, na zachód od miasta. Wybierając samodzielnie hotel warto pamiętać, że aby dostać się do do tych na południe od centrum trzeba skorzystać z przeprawy promowej przez odnogę zatoki, co podnosi koszty, przedłuża czas dojazdu oraz sprawia, iż jest on mniej przewidywalny (promy pływają jak chcą, a długą zwykle kolejkę miejscowi często omijają, dzięki znajomościom i drobnym łapówkom). Z plażą północną takich problemów nie ma, wybudowano już mosty, chociaż przejazdu przez samą wyspę oraz tamtejszych korków uniknąć się nie da. Wysiadając o 19. 20 z pociągu z Nairobi, już w ciemnościach afrykańskiej nocy, zostaliśmy opadnięci przez tłum oferujących taksówki naganiaczy. Uprzednio Polykarp (nasz przewodnik-kierowca) poinformował nas, że wprawdzie cen w Mombasie dokładnie nie zna, ale za kurs w Nairobi na odległość ok. 20-25 km. (tyle mieliśmy do hotelu Flamingo Beach) normalna stawka wynosi około 15 USD. Na bookingu oferowano ten przejazd za 48 USD (sic!), a sam hotel proponował zorganizowanie transportu za 28 USD. Uzbrojeni w tę wiedzę, zaproponowaliśmy pierwszemu z naganiaczy 20 USD i tego się trzymaliśmy, wiedząc, że to w sumie bardzo dobra cena, lekko przepłacona. Naganiacz próbował jeszcze opowiadać jakieś banialuki, ale Ada zbyła go stwierdzeniem, że nie jest pierwszy raz w Kenii, a przyjaciele z Nairobi powiedzieli jej, że normalna cena to 15 USD, więc niech bierze 20 USD i nie narzeka. Zdetonowany, ustąpił, tym bardziej, że nadciągali inni naganiacze, mniej sprytni, których zdołał wyprzedzić, przenikając w jakiś sposób przez barierki na zamknięty parking przy samym wyjściu z terminalu kolejowego. Okazało się, że ta „taksówka” to w istocie prywatny samochód „szwagra”. Może nie powinniśmy, ale jednak zaryzykowaliśmy i pojechaliśmy. Wszystko poszło bez problemów. Kierowca przyznał się po chwili, że mieszka w tej samej dzielnicy co hotel i kurs bardzo mu odpowiada. Wobec tego zamówiliśmy od razu jego usługi na cztery dni naprzód, niech podjedzie wieczorem pod hotel i za następne 20 USD zawiezie nas na lotnisko. Przystał na to z zadowoleniem i pojawił się w ustalonym terminie z 10-minutowym wyprzedzeniem.
Na koniec mała reklama sklepu z pamiątkami. W Kenii nabycie jakichkolwiek pamiątek stanowi poważny problem. Sklepów i handlarzy mnóstwo, ale przyjęli bardzo głupi (bo drażniący i zniechęcający klienta) sposób handlu. Ceny nigdy nie są wywieszone. Na pytanie:
- Ile to kosztuje? - otrzymujemy odpowiedź:
- Teraz ci nie powiem. Wybierz coś jeszcze, to policzę za wszystko.
Raz czy drugi spróbowałem i potem pojawiała się cena z kosmosu: 90 USD, 70 USD, a nawet 180 USD, za jakieś głupoty, w sumie nikomu koniecznie do szczęścia niepotrzebne. Nawet nie warto z takiego poziomu targować, bo ja np. mogę za coś takiego dać 10-15 USD. Po kliku podobnych sytuacjach, słysząc: - „Wybierz więcej, to ci powiem.” - po prostu wychodziłem. Szkoda czasu, a ja i tak chcę kupić np. jedną, góra dwie magnetyczne przywieszki na lodówkę. Trochę lepiej wyglądało to w turystycznych miejscach Nairobi (np. w Giraffe Center), tu ceny były wywieszone, chociaż dość wysokie. Ale przynajmniej oferowali to, czego szukałem i w niezłej jakości (czyli: kubki, t-shirty, magnetyczne przywieszki – wybaczcie, nie jestem zwariowanym znawcą albo miłośnikiem egzotycznego rękodzieła, gdzie ja potem te cudaczne „kurzojady” - to określenie mojej Pani - postawię?). W Mombasie, przy Forcie Jesus, też można sensownie potargować. Ale, ku naszemu zdziwieniu, na najlepszy sklep trafiliśmy na samym końcu, tuż przed bramą hotelu Flamingo Beach. To Moiz Botique, ściśle rzecz biorąc naprzeciwko Intercontinental Hotel. Ada zajrzała tam od niechcenia, gdy wracaliśmy z Fortu Jesus. I zdziwiło ją, że wszystkie towary mają podane ceny! W dodatku całkiem rozsądne, po prostu przystępne, na kieszeń zwykłego turysty, a nie niemieckiego milionera. Można przebierać i wkładać do koszyka, bez obawy, co na końcu usłyszymy. I tak, obkupiliśmy się solidnie za 50 USD, podczas gdy zwykle w podobnych przybytkach robiliśmy tylko w tył zwrot. Co prawda, tutaj już nie da się targować. Wszystko nabijają na kasę fiskalną i tyle. Ale ceny niewygórowane. Zupełnie nowa w Kenii filozofia handlu, o czym Ada powiedziała nawet właścicielowi, dodając, że gdyby potraktował ją „tradycyjnie”, to z miejsca by sobie poszła. Przy okazji poprosił o zareklamowanie swojego businessu, co niniejszym czynię.