sobota, 20 maja 2017

Pekin-Zakazane miasto


Trzeci i tymczasem ostatni dzień w Pekinie przeznaczamy na zwiedzenie pałacu cesarskiego (nazywanego potocznie Zakazanym Miastem) oraz rozciągającego się przed nim Placu Tian'anmen (Placu Niebiańskiego Spokoju), czyli najbardziej znanych obiektów w mieście. Obydwa słyną z rozległości, a wieczorem wyjeżdżamy nocnym pociągiem do Xi'an, czasu nie ma więc zbyt wiele. Pobudka, szybkie pakowanie bagażu i równie szybkie śniadanie. Nie zasługuje ono zresztą na dłuższe delektowanie się, lepiej zjeść coś na ulicy. Ruszamy spacerem do odległego o około 2,5 km. placu. Jak na Pekin, to właściwie po sąsiedzku. Droga prowadzi przez hutongi, których nie zdążono jeszcze wysiedlić i wyburzyć (chociaż tu i tam prace trwają).
Na (moto)rowerze da się przewieźć prawie wszystko. 
Mijają nas bardzo liczni rowerzyści, to popularny w chińskich miastach środek transportu. Pewnie, lepiej tak niż chodzić pieszo! Zadbano zresztą o ścieżki rowerowe. Nie brakuje „rowerów ciężarowych”. W Europie nie mamy po prostu pojęcia, co zmyślny człowiek potrafi przewieźć na dwóch kółkach. Nawigacja pozwala nam bez obawy zabłądzenia zanurzyć się w wąskie uliczki. Tam wszystko już otwarte, w tym – co interesuje nas najbardziej – uliczne jadłodajnie. O tej porze największym powodzeniem cieszą się pierogi. To znany specjał chiński, popularny we wszystkich właściwie prowincjach. Lepione ręcznie, na bieżąco, z różnorodnym nadzieniem (którego właściciele garkuchni nie skąpią), gotowane na ulicy na parze, w specjalnych, kilku- lub kilkunastopoziomowych garnkach-sitach. Wyglądają trochę jak nasze pyzy. Sprzedaje się je na sztuki, po 1,5 juana (te większe) lub zbiorowo jako zawartość całego sita (10 juanów). Wprawdzie Polska też słynie z pierogów, ale ta potrawa straciła już u nas dawną jakość i smak. Komu chciałoby się dzisiaj lepić pierogi ręcznie? A te gotowe, produkowane przemysłowo, skąpo nadziane podejrzaną papką udającą mięso czy warzywa – tfu, z chińskimi żadnego porównania nie wytrzymują.
Rowerowy targ owocowy
Jedyny problem to dogadanie się z właścicielką. Ceny są zazwyczaj wypisane na jakimś kartonie, zresztą zawsze takie same. Trudniej przekazać zapotrzebowanie ilościowe, znaki pokazywane na palcach przez obydwie strony transakcji różnią się układem. My wystawiamy jeszcze palce pionowo w górę, oni robią tak samo, ale poziomo. I jeszcze te skrzyżowane palce wskazujące jako „dziesięć”. Powoduje to pewne problemy, które jednak entuzjastycznie pomagają rozwiązać wspólnym wysiłkiem inni klienci. Gorzej z kwestią rodzaju nadzienia. Do wyboru przynajmniej sześć. Nam w zasadzie wszystko jedno, chcemy spróbować różnych, ale Chińczycy są uprzejmi i dokładni, uporczywie pytają o konkretne życzenia. Tutaj nawet translatorowi komórkowemu brakuje „mocy przerobowych”, potrafi tylko zrozumiale rozróżnić mięso od warzyw. To musi wystarczyć, na chybił-trafił wybieramy takie czy inne smaki. Wszystko i tak okazuje się pyszne!
Wędrówka przez hutong. A w tle wszędobylskie rowery...
Lekko spóźnieni po tej uczcie, docieramy do południowych obrzeży Placu Niebiańskiego Spokoju. Sygnalizuje ten fakt widok kilku podobnych do siebie i usytuowanych kolejno budowli-bram, wzniesionych w czasach dynastii Ming (XIV - XVII w.) lub mandżurskiej (XVII - początek XX w.). Plac powstał bowiem przez wyburzenie zewnętrznych zabudowań dawnego pałacu cesarskiego. Jest czymś wyjątkowym w Pekinie czy innych miastach chińskich.
Zza drzew wyłania się jedna z bram.
Nie spotykamy tam zazwyczaj żadnych rynków czy innych miejsc, na których mogliby się ewentualnie gromadzić niezadowoleni mieszkańcy. Ta głęboko przemyślana zasada obowiązuje po dziś dzień. Oczywiście, gdy już Chińczycy postanowili coś zrobić, to musi to być największe na świecie. I Plac Tian'anmen taki właśnie jest. Wierzymy przewodnikowi na słowo, zresztą istotnie, przestrzeń zajmuje gigantyczną. Wzdłuż południowej krawędzi biegnie linia metra i wystarczyło miejsca na dwie odrębne stacje, Tian'anmen Wschód oraz Tian'anmen Zachód.
Mapka placu Tian'anmen na tymże placu
Zaduma przed Mauzoleum Mao.
Szybko okazuje się, jak naiwni byliśmy, sądząc, że na plac można wejść ot tak sobie z dowolnej, prowadzącej doń ulicy. Wszystko otoczono starannie barierami i ogrodzeniami, prawdziwe fortyfikacje! Nieco zdezorientowani, pytamy jednego z wszechobecnych policjantów. Zrozumiał o co chodzi, bo to zapewne częsty problem obcokrajowców. Pokazuje ręką, gdzieś tam, na horyzoncie. Oczywiście, podeszliśmy od niewłaściwej strony (od południowego-zachodu). Wejścia usytuowano na ścianie wschodniej. Wśród przelotnego deszczyku – wczorajsza, wiosenna pogoda to już przeszłość - maszerujemy we wskazanym kierunku. Już z daleka widać tłumy, oczywiście, kolejka. Wpuszczają przez bramki. Na szczęście, idzie to sprawnie. Niestety, przed naszą parą bramy zostają zamknięte! To wejście tylko dla grup zorganizowanych! A my wyróżniamy się w tłumie marynarzy żeglugi rzecznej, członków regionalnego zespołu folklorystycznego, umundurowanych grup uczniów czy studentów, delegacji robotników jakiejś fabryki itp. itd. Plac to cel masowych, organizowanych pielgrzymek z całego kraju. W końcu, wzniesiono tu mauzoleum Mao Tse Tunga, pomnik Bohaterów Rewolucji, z tarasu zwróconej w stronę Tian'anmen kolejnej bramy pałacu cesarskiego towarzysz Mao ogłosił w 1949 powstanie Chińskiej Republiki Ludowej, ogromną przestrzeń flankują budynki Wielkiej Hali Ludowej (gdzie obraduje parlament) oraz Muzeum Rewolucji. To święte miejsce! Oczywiście, nikt nie zająknie się nawet o masowych protestach studentów i innych niezadowolonych mieszkańców „ludowego raju” w 1989 r. Tych „buntowników” krwawo rozjechano czołgami akurat 4. 06. 1989 r. (w tym samym dniu w Polsce odbyły się pierwsze prawdziwe wybory po okresie rządów komunistycznych). Ale zwyczaj masakrowania rebeliantów to stara tradycja, w końcu cesarze też przyglądali się podobnym z ducha scenom rozgrywającym się w tymże miejscu.
Jedna z chińskich "pielgrzymek".
Rozumiemy więc, że na plac nie można wpuszczać każdego wedle życzenia, bez żadnego porządku i kontroli. Pokornie pytamy o wejście dla turystów indywidualnych i posłusznie przemierzamy tym razem wschodnią krawędź Tian'anmen. Wreszcie upragniona bramka, sprawdzenie plecaka i rzut oka na nasze paszporty. W ten sposób, po prawie godzinie, docieramy na miejsce. Plac jest tak duży, że wlewające się nań wycieczki oraz wolne elektrony w naszym własnym rodzaju rozpływają się, nie czyniąc tłoku, wręcz przeciwnie, miejsca nadal jest mnóstwo. Postanawiamy zacząć od wejścia na osłaniającą Tian'anmen od południa Zhenyangmen, czyli Bramę Południową właśnie. Wprawdzie przewodnik ostrzega, że widok z niej marny (panoramę placu przysłania budynek mauzoleum towarzysza Mao)
Widok na Plac Tian'anmen z  Bramy Południowej
i główną atrakcją jest diorama oddająca wygląd okolicy w połowie XVIII w., ale podawana w opisie cena 5 juanów wydaje się bardzo przystępna. Tymczasem cena wzrosła do 20 juanów (zwykła skala podwyżek wejściówek od chwili opracowania przewodnika), ale skoro zrobiliśmy już na nogach prawie kilometr, cofając się ponownie do południowej krawędzi placu... Diorama raczej rozczarowuje, to zwykły szkic, bez żadnych „efektów specjalnych”. Przewodnik miał też rację, co do widoku na zewnątrz. Można obserwować tylko tyły mauzoleum. W sumie, starta czasu i owych 20 yuanów. Najlepszy dowód w tym, że wyjątkowo tłumów tutaj brak. Ruszamy dalej, w stronę wejścia do mauzoleum. Niepokoją nas wzmianki o kilkugodzinnych kolejkach ludzi chcących ujrzeć zabalsamowane zwłoki przywódcy rewolucji. Tymczasem nikogo nie widać.
Pamiątki z towarzyszem Mao z pobliskiego sklepiku
Stojący na warcie żołnierz raczy odpowiedzieć na nasze pytanie i potwierdzić, że mauzoleum jest aktualnie zamknięte. Przyczyn nie dociekamy, to zresztą zbyt wysokie progi dla naszego translatora. W sumie, nie żałujemy. Byłaby jakaś pokusa, aby ujrzeć towarzysza Mao, a czasu na stanie w długiej kolejce nie mamy. Takie zabawy w balsamowanie przystoją zresztą raczej egipskim faraonom, a nie ich współczesnym naśladowcom. Sam budynek jest dość szkaradny, szpeci plac i psuje perspektywę. Wzniesiono go w ekspresowym tempie po śmierci obecnego lokatora w 1976 r., za sprawą jednej z rywalizujących o władzę frakcji partyjnych. Oni akurat przegrali, ale obecnie nikt raczej nie ośmieli się wystąpić z pomysłem wyburzenia, chociaż gmach mało komu się podoba.
Przez chwilę krążymy bez celu po placu, fotografując się na tle pomnika Bohaterów Rewolucji oraz co barwniejszych wycieczko-pielgrzymek.
Pomnik Bohaterów rewolucji i Mauzoleum Mao (od frontu)
Ponieważ zwiedzać Muzeum Rewolucji ani też budynku Zgromadzenia Ludowego nie mamy zamiaru, wiele więcej do roboty na Placu Tian'anmen nie znajdujemy. Pomimo początkowych opóźnień, ten punkt programu zrealizowaliśmy jednak szybko. Kierujemy się ku Tianmen (Bramie Niebiańskiego Spokoju).
Teraz obieramy na cel Zakazane Miasto
Można tam przejść tylko z placu, podziemnym przejściem, wszystkie inne drogi zagrodzono barierkami. Brama to wejście do Zakazanego Miasta, a zarazem, jak już wspomniałem, miejsce, z tarasu którego towarzysz Mao ogłosił w 1949 r. zwycięstwo rewolucji. Przypomina o tym dużych rozmiarów portret przywódcy, umieszczony na ścianie budowli. Zapewne z tych powodów wejście na ten taras jest obłożone raczej wygórowaną opłatą 30 yuanów (tak nam się przynajmniej wtedy wydaje), a przewodnik zapewnia, że nic godnego uwagi turysta tam nie znajdzie. Tym razem wierzymy na słowo, szkoda nam też czasu na stanie w kolejce. Przez kolejne bramy i dziedzińce (jak zwykle jest ich kilka, w amfiladzie) podążamy ku sercu pałacu cesarskiego. Po drodze kasa biletowa, 40 yuanów – w sumie niedrogo, jak na tak znane miejsce. Zaczyna siąpić deszcz, ale przecież mamy zwiedzać pałac, więc specjalnie się tym faktem nie przejmujemy.
Wreszcie w środku Zakazanego Miasta
Tymczasem jednak powinniśmy. Centrum Zakazanego Miasta to kolejne, reprezentacyjne budowle o pompatycznych i trudnych do zapamiętania nazwach w rodzaju Sala Najwyższej Harmonii, rozdzielone rozległymi dziedzińcami. Wszystko to sięga jeszcze XII-XIII w., gdy w tym miejscu ustanowili swoją siedzibę koczowniczy zdobywcy z północnych stepów. Rezydencję chana-cesarza Kubiłaja opisywał z podziwem Marco Polo w wieku XIII.
Jedna brama...druga brama...trzecia brama...czyli amfilada
Obecny wygląd pałac zawdzięcza dynastii mandżurskiej (XVII – początek XX w.). Prezentuje się to ładnie z zewnątrz, wnętrza dostępne są tylko lustracji wzrokowej przez drzwi, specjalnego wrażenia zresztą nie robią. Dotyczy to także sal tronowych cesarza i cesarzowej (osobnych). Liczymy jeszcze na jakieś ciekawsze odczucia po odwiedzinach komnat prywatnych Ich Cesarskich Mości, ale tu dokładnie to samo.
Wywalczone zdjęcie cesarskich sal tronowych
Nawet ceremonialna sypialnia, w której para cesarska tradycyjnie spędzała noc poślubną sprawia wrażenie ponurej i nieprzytulnej. Zastanawiamy się, jak oni mogli tu mieszkać i żyć? Do tego pomieszczenia są ogromne, trudno je zapewne ogrzać, a zimy potrafią być w Pekinie surowe. Naszą opinię podzielał chyba ostatni cesarz, Pu Yi. Panowanie tego kilkuletniego chłopca obaliła w 1911 r. rewolucja, nowi „władcy” stolicy pozwalali mu jednak przez jakiś czas mieszkać jeszcze w pałacu. Tradycja zobowiązywała! Nieszczęśnik spędził jako ostatni swoją noc poślubną we wspomnianej, mało atrakcyjnej komnacie. Miał dość i przeniósł się do którejś z bocznych rezydencji, których w obrębie Zakazanego Miasta nie brakuje. Idziemy w jego ślady, ale te pałacyki też sprawiają wrażenie ponurego labiryntu. Wstępu do wnętrz nadal nie ma, co w połączeniu z siąpiącym deszczem i zimnymi powiewami wiatru zniechęca do dalszej eksploracji.
I kolejna walka...tym razem o tron cesarzowej...
Przy okazji, poznajemy niezbyt miłą cechę Chińczyków. Zwykle spokojni i uprzejmi, podczas zwiedzania obiektu turystycznego stają się często napastliwi i gwałtowni. Przy drzwiach do różnych sal tłoczy się nieustannie bezładny tłum, obecni rozpychają się, aby dotrzeć do barierki, wsadzić głowę do środka, zrobić zdjęcie. Pracują łokcie i języki. Największą agresją wykazują się przy tym przedstawicielki płci pięknej, w szczególności stateczne raczej panie w średnim wieku. Czyż jednak ten ostatni szczegół może aż tak bardzo dziwić? Czytelniku, doceń więc wysiłki Ady! Każda fotografia pałacowego wnętrza została dosłownie wywalczona w zaciętym boju!
Zawiedziona mina w jednej z bocznych rezydencji
W sumie mamy dość i chcemy przejść do szumnie zapowiadanych cesarskich ogrodów. Przez dłuższą chwilę wydaje się nam, że nie potrafimy ich odnaleźć, strzałki nagle przestają wskazywać drogę, a potem prowadzą w przeciwnym kierunku. Tajemnica wreszcie się wyjaśnia. Po prostu tych ogrodów nie rozpoznaliśmy! Wszystko tu rozległe, place, ulice, dziedzińce, budowle. Tylko ogrody miniaturowe. Roślin niewiele, za to sporo dziwacznych skał, brak klasycznie wytyczonych alejek, żadnych ławek. Za to mnóstwo ludzi. Spory zawód. Jak się później okaże, Chińczycy gustowali i nadal gustują w takich kameralnych, przypominających labirynty zakątkach.
Opuszczamy wreszcie „Zakazany Pałac”, który nie wywarł na nas korzystnego wrażenia i zamierzamy przejść do sąsiednich, dużo większych, zewnętrznych ogrodów cesarza. To park Jingshan (10 yuanów, bardzo umiarkowanie). Rozmieszczono go na wzgórzach, skąd można od północy podziwiać panoramę Zakazanego Miasta. Dodam, że z oddali prezentuje się ono najlepiej. Ponieważ przestało szczęśliwie padać i opuściliśmy ponurą rezydencję cesarzy, humory dopisują. Nastroju nie psuje nawet typowo chińska niedogodność, a może złośliwość. Wejście znajduje się po drugiej stronie ulicy, dosłownie naprzeciw wyjścia z pałacu,
Ogrody Zakazanego Pałacu
ale tak prosto się nie da! Barierki i płotki przegradzają drogę, zmuszają do bezsensownego spaceru długości prawie kilometra, aby pokonać tę ulicę. A nogi przypominają już o sobie... Na szczycie głównego wzgórza wzniesiono buddyjską świątynkę, panorama przyjemna. Zdecydowanie, Zakazane Miasto najlepiej podziwiać z oddali. Przy świątyni sporo sklepików z wszelkiego rodzaju pamiątkami i przekąskami. Ada zrezygnowała już z prób komunikowania się z kimkolwiek po angielsku. Wpisuje tekst w okienko translatora i zwraca się do sprzedawczyni po polsku.
- Kochana dziewczyno, chciałabym kupić ten wisior. Ile kosztuje? Wiem, że nic nie rozumiesz, ale spójrz tutaj. Tak, tutaj, tylko trochę niżej. Tutaj masz to po chińsku – wskazuje palcem odpowiednie okienko. - To po ile ten wisior, miśka?
Ada stwierdza, że tak prowadzona rozmowa idzie lepiej. Nie musi koncentrować uwagi na wypowiadanych słowach, za to w naturalny sposób zaczyna gestykulować. I rozumieją ją lepiej! Nagle dopada nas jedno z większych zaskoczeń podczas podróży. Gdy tak targujemy się z jakąś sprzedawczynią, któryś z przechodniów niespodziewanie wypowiada następujące słowa.
- Przepraszam, czy państwo przyjechali z Polski?
Róża chińska czyli piwonia, kwiat królewski, symbol siły yang
I powiedział to nie żaden turysta, australijski Polak czy uczestnik jakiejś wycieczki. Prawdziwy Chińczyk, wyglądający na miejscowego z krwi i kości. Powiedział po polsku! Bardzo poprawnie posługując się gramatyką i składnią, trochę kalecząc wymowę oraz akcent, ale to przecież wybaczalne. W końcu spotkały się dwa najtrudniejsze języki świata. Przypuszczamy jeszcze, że jest może dawnym studentem, wysłanym do naszego kraju na jakąś uczelnię. Ale nie. Nigdy nie był w Polsce czy w Europie, a języka uczy się sam, hobbystycznie.
Tulipany w parku Jingshan
Bo akurat polski mu się spodobał. A teraz chętnie rozmawia z Polakami, których w Chinach pojawia się coraz więcej i trenuje na żywo. Chwalimy jego znajomość naszego języka, naprawdę bardzo dobrą. Przyjmuje to z zakłopotaniem, twierdząc, że jeszcze nie jest z siebie zadowolony w tym względzie, ale dużo pracuje. Sporo wie o Polsce, gdy już okazuje się, że nie jesteśmy z Warszawy, potrafi wymienić nazwy innych miast: Krakowa, Poznania, Wrocławia, Gdańska. A przecież według chińskich standardów to tylko większe wioski. Tutaj porządne, duże miasto to tak minimum 10-15 milionów, a żeby o jakimś mieście pamiętać, to musi liczyć z 5 milionów mieszkańców. Mniejsze są niegodne uwagi. My chwalimy, oczywiście, Pekin. Po kilku minutach zafascynowany naszym językiem Chińczyk żegna się uprzejmie, przepraszając za to, że zabrał nam czas. Dochodzę do wniosku, że znajomość angielskiego jest w Chinach najzupełniej zbędna. Przydaje się w takim samym stopniu jak i języka polskiego, a nawet mniej, jak widać!
Glicynia (a jakże) CHIŃSKA
Po zejściu ze świątynnego wzgórza decydujemy się na sprzedawaną na straganie „zupkę”, ulubiony specjał Chińczyków, opisany w poprzednim poście. Jest zimno i chcemy się rozgrzać. Ada pija herbatę tylko w razie przeziębienia, a porządnej, zalewanej kawy z fusami nigdzie tu nie sprzedają (co najwyżej, słodkie, wodnite, zabielone mlekiem podróbki z pseudokawy rozpuszczalnej, której moja pani nie cierpi). Ada ratuje się, przyjmując kofeinę w formie przywiezionych z Polski cukierków kopiko, które wrzuca do ust, gdy zbyt niskie stężenie tego alkaloidu we krwi staje się niebezpieczne dla zdrowia. Zupki ciekawią nas zresztą, skoro miejscowi zajadają je jak największy przysmak. Bierzemy jedną na pół. Potrafi rozgrzać, oj potrafi. To przekonuje nawet Adę, która nie próbuje już dociekać składu chemicznego ulepszaczy, co czyni zwykle przy każdej innej okazji. Na szczęście, tu i tak wszystko napisano po chińsku! Zupek zjemy jeszcze sporo podczas tej podróży.
Pozostają dwa punkty planu. Odwiedziny w lamaistycznej (tybetańskiej) świątyni Yonghe Gong oraz w świątyni Konfucjusza i ulokowanej przy niej dawnej akademii cesarskiej.
W świątyni Yonghe Gong
Są umieszczone obok siebie, jak wynika z planu tuż przy stacji metra (Yonghe Gong właśnie). To powinno ułatwić sprawę. Tymczasem, brakuje jednak linii podziemnej kolejki na północ od Zakazanego Miasta, gdzie obecnie przebywamy. Wykorzystują to rikszarze, dość namolnie oferując swoje usługi. Chętnie przejechalibyśmy się nawet rikszą, ale te tutaj cieszą się akurat najgorsza opinią w przewodniku oraz na necie. Podobno ceny z kosmosu, potrafią też jakoby wywieźć w nieznane zakamarki jakiegoś hutongu, gdzie czekają koledzy i potem wszyscy razem wymuszają na zagranicznych pasażerach niebotyczną zapłatę, rzekomo ustaloną wcześniej.
U Konfucjusza
W końcu Europejczyk to skarbonka na dwóch nogach. Osobiście nigdzie nie spotkaliśmy się z tak bezczelnym naciąganiem, właściwie rodzajem napadu, nikt też nigdy nie kwestionował uzgodnionej zawczasu ceny. Resztę wydają zawsze bez problemu i nie trzeba przeliczać. Oj, inaczej wygląda to w wielu krajach chrześcijańskich, np. w Gruzji. Tym niemniej, trzymamy się przestróg. Rikszą przejedziemy się innym razem! Zresztą, żaden właściciel pojazdu nie chce nas zabrać tam dokąd chcemy, czyli do świątyni albo do najbliższej stacji metra. Oferują tylko przejazd do turystycznego hutongu i takiego czy innego sklepu z rękodziełem, zachwalanego jako wyjątkowy. To nie daje żadnych podstaw do porozumienia, ruszamy więc pieszo. Nogi przypominają o swoim istnieniu.
 Konfucjusz z innej perspektywy
Te świątynie mają być niewielkie, w przeciwieństwie do Świątyni Nieba. I może nawet są, posiadają tylko po trzy-cztery dziedzińce i pawilony. Cóż z tego, skoro otoczono je zwyczajowo nieprzebytymi murami, a wejścia ulokowano po przeciwnej stronie niż stacja metra! Czyli najpierw obowiązkowy spacer w poszukiwaniu bramy! W sumie przypada po ok. 3 km. na każdą z tych niewielkich świątyń, w końcu są przecież kameralne. Architektura identyczna jak w Zakazanym Mieście, trochę już nuży i nie posiada waloru egzotycznej nowości. U lamaistów można wejść do wnętrz kolejnych pawilonów, zastawionych mnóstwem posągów Buddy.
I znów Konfucjusz 
U Konfucjusza postać mistrza wystawiono na zewnątrz, wnętrza w większości niedostępne. Jedni i drudzy po 25 juanów. Czas zaczyna nas już gonić, a mamy jeszcze zamiar zjeść obiad (poprzedniego dnia, po powrocie z Wielkiego Muru, przeprosiliśmy się jednak z tą knajpką w hutongu, gdzie skasowano nas za kaczę – ustaliliśmy ceny zawczasu i wszystko przebiegło bez zarzutu) oraz załatwić trudną sprawę przechowania noża w recepcji hotelowej.
Akademia Cesarska
Pociąg odjeżdża o 20.30, a wszyscy ostrzegają, aby przybyć z dużym wyprzedzeniem. Ruszamy więc żwawiej, pomimo zmęczenia. Próbujemy jeszcze wymienić pieniądze, ale banki zaczynają tymczasem zamykać (dochodzi 16.30). Trudno, zamiast do banku na obiad. Tym razem do wspomnianej knajpki już nie docieramy. Ada wykazała po drodze przelotne zainteresowanie jakimiś pierogami, zaholowano nas do wnętrza i już nie wypuszczono. Nie żałujemy zresztą, jedzenie smaczne, obfite i tanie.
Sala wykładowa na świeżym powietrzu
Pozostaje sprawa noża. Chcemy zostawić go na przechowanie razem z laptopem (bez wgranych chińskich programów jest bezużyteczny, a trochę waży). Tłumaczymy, że wrócimy tu za niecałe trzy tygodnie, mamy rezerwację, to przedmioty odbierzemy. Wymaga to dłuższej konwersacji przy pomocy translatora, bo sprawa skomplikowana. Na szczęście, w recepcji ma akurat dyżur bardzo inteligentny i życzliwy młodzian. Jego dwie koleżanki (które też spotykaliśmy za ladą) zdecydowanie ustępują mu w tym względzie – bez urazy, piękne panie ze wszystkich kontynentów! Pojął, o co nam chodzi. Próbuje wyjaśnić, że to wbrew procedurom. Po naszych translacyjnych oraz mimicznych prośbach jednak ulega. Sprawdza jeszcze szczegóły rezerwacji, wypisujemy stosowne kwity i paczka z nożem oraz laptopem znika w czeluściach recepcji. Uprzejmy młodzian zaznacza, aby po powrocie zwrócić się w tej sprawie osobiście do niego. Niestety, nasza wina! Zbyt lekko potraktujemy tę radę i wynikną z tego kłopoty. Ale o tym w swoim czasie. Tymczasem, szczęśliwie uwolnieni od „niebezpiecznej broni”, możemy bez przeszkód wsiąść z bagażem do metra i jedziemy na spotkanie pociągu do Xi'an.

piątek, 19 maja 2017

Pekin-Wielki mur

Będąc w Chinach, a zwłaszcza w Pekinie, nie sposób nie odwiedzić Wielkiego Muru, najsłynniejszej budowli w tym kraju. Duże jego fragmenty przebiegają w górach, kilkadziesiąt kilometrów na północ od stolicy. Zapoznawszy się z opiniami poprzedników wiemy już, że najbliższy i najłatwiejszy do osiągnięcia odcinek w miejscowości Badaling na północny zachód od miasta
Tu zmierzamy 
(formalnie to obecnie część Pekinu) jest w istocie odbudowaną na potrzeby turystów atrapą. Wzniesiono ją na miejscu oraz lepiej lub gorzej wzrowano na autentycznej budowli z XV-XVI w. Wtedy to historyczny Wielki Mur (pochodzący z I tysiąclecia p. n. e.) odnawiano po raz ostatni dla celów militarnych, a obecna budowla jedynie stara się nawiązywać do tamtych czasów. To główny cel turystów wyruszających z Pekinu, podobno bardzo zatłoczony i zaśmiecony, obstawiony też przez wszelakiego rodzaju handlarzy.
Mur jest niewątpliwie CHIŃSKI
Inny odbudowany fragment znajduje się w Mutianu, na północny-wschód od stolicy, w większej jednak odległości i dociera tam mniej zwiedzających. Znawcy polecają inne jeszcze miejsca (Simatai, Jinshaling - to już ponad 100 km. na północny-wschód od miasta). Te odcinki mają być dzikie i podobno autentyczne (czyli zapewne z XVI w.), trudno tam jednak dojechać, wyprawa może zająć więcej niż jeden dzień, łatwo też zabłądzić.
Początkowo mamy plany bardziej ambitne, jednak brak czasu oraz zamiar odwiedzenia po drodze grobowców cesarzy z dynastii Ming (mniej więcej 2/3 drogi do Badaling, nieco w bok) sprawia, że na początek decydujemy się na wersję "turystyczną". Nie zamierzamy przy tym korzystać z wycieczki zorganizowanej, jakich mnóstwo oferują w Pekinie hotele oraz różnego rodzaju pośrednicy. Raczej drogo i przy tym ograniczona ilość czasu na zwiedzanie, za to obowiązkowe odwiedziny w różnych warsztatach lokalnego rękodzieła i sklepach. Jeszcze w Polsce ściągnęliśmy z neta opis dojazdu do Badaling metrem i pociągiem, a potem się zobaczy. Jestem dość sceptycznie nastawiony do tak ambitnych planów, tym bardziej, że te grobowce to też kompleks wymagający ok. dziesięciokilometrowego spaceru, a zamykają o 16. 30. Ada jednak nie zamierza rezygnować.
A zatem wczesna pobudka i szybkie, hotelowe śniadanie o 7.30, gdy otwierają stołówkę. Śniadanie raczej marne. Jak się okaże, dużo lepiej można zjeść na ulicy, ale mamy okazję zapoznać się z mniej przyjemną stroną kultury osobistej Chińczyków. Uprzedzano, że podczas jedzenia bez żadnego skrępowania chrząkają, siorbią, smarkają, spluwają, pierdzą i co kto tylko chce. W knajpach jeszcze się miarkują, ale w tej stołówce wcale. Nie powinno to nam przeszkadzać, ale jednak okazuje się trudne do wytrzymania. Zmieniamy stolik, do którego przysiadł się szczególnie celujący w takim zachowaniu współbiesiadnik. Przyznać trzeba, że pałeczki oraz dziwaczne, bardzo głębokie łyżki z porcelany (zdatne właściwie tylko do polewania potraw sosem) niejako wymuszają takie postępowanie, bo bez siorbania pewnych dań zjeść się po prostu nie da. Tym niemniej, nic nie zmusza do nieustannego odpluwania śliny i flegmy, co Chińczycy też czynią nagminnie na ulicach, w parkach, ale i w różnych pomieszczeniach czy nawet w pociągu (wtedy starają się zwykle trafić do kosza na śmieci - ludzie mają tu szcaunek dla pociągu, o czym jeszcze opowiem). Idąc chodnikiem przynajmniej raz na dwie-trzy minuty można usłyszeć głośny, charakterystyczny charkot zbieranej w ustach flegmy, a potem triumfalne, radosne splunięcie. Bywa, że powtórzone. Wygląda to tak, jak gdyby  urządzali sobie w tej dyscyplinie zawody. Trzeba uważać, by nie nastąpić na nieuniknione, obecne wszędzie pozostałości. Może to miejscowy obyczaj, a może skutek tego, że większość mieszkańców miast przybyła nie tak dawno ze wsi. W końcu i u nas dziadkowie czy pradziadkowie też nie byli pod tym względem idealni.
Kierując się radami bloggerów docieramy sprawnie do wskazanej, węzłowej stacji metra Xizhimen (linie nr 2, 4, 13). Na szczęście Chińczycy zaopatrzyli już metro (w Pekinie oraz w innych miastach) w napisy w języku angielskim. Podobno zrobili to z konieczności, przed olimpiadą w 2008 r. Co było wcześniej, strach pomyśleć. Tuż obok, ze stacji kolejowej Pekin Północ mają odjeżdżać pociągi podmiejskie do Badaling. I tutaj zaczynają się kłopoty. Maszerujemy niekończącymi się, jak zwykle, podziemnymi przejściami łącznikowymi, zdziwieni tylko brakiem zapowiadanych tłumów. W końcu zostajemy sami, napastowani za to przez dwójkę naganiaczy, usiłujących łamaną angielszczyzną przekonać nas, że do Badaling nie dojedziemy inaczej niż tylko ich taksówką. Opędzamy się od natrętów i lekko zdezorientowani wychodzimy na powierzchnię, by poszukać tego północnego dworca. Okazuje się to decyzją ze wszech miar słuszną. Wprawdzie nie trafiamy na żaden dworzec, tylko na plac budowy, ale za to od razu wpada nam w uszy piskliwy jazgot policyjnego megafonu. Z glośnika na dachu ustawionego w pobliżu radiowozu rozlega się po chińsku oraz angielsku niewyraźny komunikat, zdający się zawiadamiać o zamknieciu stacji z powodu remontu (okazało się, że zrobiono to w listopadzie 2016 r.) oraz o tym, że pociągi do Badaling odjeżdżają obecnie skądinąd. Nie potrafimy zidentyfikować chińskich nazw stacji w powodzi słów wyrzucanych przez głośnik, Pytamy stojącego obok policjanta. Nie zna ani słowa po angielsku ale okazuje się domyślny oraz przygotowany na taką okoliczność. Zresztą zapewne w tym właśnie celu wystawiono ten posterunek. Podsuwa nam pod oczy wymiętą kartkę papieru, na której wydrukowano (po angielsku) istrukcję dla cudzoziemców, jak obecnie dojechać do tego nieszczęsnego Badaling. Ada na wszelki wypadek fotografuje ten tekst, aby obce nazwy stacji nie wyleciały nam z głowy.
Papier który uratował nam d...  :D

Otóż trzeba dojechać do stacji metra Huilonnguan (linia 13) skąd można przejść na stację kolejową Huangtudian (ok. 300 m., są strzałki). Wydaje się niedaleko, ale ponowne przemierzenie podziemnych korytarzy oraz przejazd nadziemną akurat kolejką lini nr 13 zabierają jednak ponad pół godziny. Na stację Huangtudian docieramy tuż przed 9.00. Ambitny plan Ady zaczyna się sypać. Na szczęście, według rozkładu, pociąg powinien odjechać o 9 z minutami (godziny odjazdu Chńczycy podają w cyfrach arabskich, hurra!). Bilet kupujemy bez problemu. To kolej podmiejska, nie potrzeba paszportu, a wszyscy i tak biorą bilety do Badaling. Widać głównie Chińczyków z plecakami jak na majówkę, chociaż to wtorek, zwykły dzień roboczy. Co prawda, mamy piękną pogodę, wiosna, słoneczko, lekki wiatr, niezbyt gorąco. Przechodzimy przez obowiązkową bramkę kontrolną i zajmujemy miejsca w poczekalni. Na peron wyjść się tymczasem nie daje, drzwi zamknięte i zabezpieczone łańcuchami zaopatrzonymi w wielkie kłódki. Do tych drzwi prowadzi labirynt barierek, wymuszających ruch śladem ślimaka. Siadamy i spokojnie czekamy... czekamy... czekamy... czekamy... Dawno już minęła zapisana w rozkładzie godzina odjazdu, pociągu brak. Być może ogłoszono jakiś komunikat, a może nie. Żadna różnica, skoro i tak po chińsku. Dowiedzieć się czegokolwiek nie sposób. Pocieszające jest to, że czekają też posłusznie miejscowi, w coraz większej liczbie. Zaczynają zajadać przeznaczony na piknik prowiant. Gustują zwłaszcza w tzw. zupkach, czyli zalewanym gorącą wodą, sprasowanym makaronie, z dodatkiem czegóś w rodzaju mięsa i warzyw oraz masą przypraw w saszetkach. Wszystko to w wygodnym, jednorazowym kuble z tworzywa, całkiem solidnych rozmiarów. Do tego, o dziwo, widelec! Przyrząd, którym Chińczycy w żadnym innym wypadku się nie posługują, bo "jedzenia nie wolno atakować". Takie zupki są wszędzie, kosztują grosze (4-5 juanów, ok. 3 zł.), a krany z wrzątkiem to nieodzowny element wyposażenia stacji kolejowych, wagonów, statków, a nawet ceniących się choć trochę sklepów samoobsługowych. Chińczycy zajadają tę "potrawę" przy każdej możliwej okazji, zwłaszcza w podróży. Mając w pamięci opinie na temat "chińskich zupek" dostępnych w Polsce, uśmiechamy się na myśl o wszelakiego rodzaju sztucznych dodatkach, którymi je nafaszerowano. Potem przestanie nam to przeszkadzać, okaże się, że zupka potrafi rozgrzać przemoczonego i zziębniętego turystę tak, że oczy na wierzch wychodzą - zarówno z powodu wrzątku jak i przypraw. Dosłownie stawia na nogi.
Tymczasem około 10. 00 na na peron, nadal zamknięty, wjeżdża jakiś pociąg. Zbudzona w ten sposób nadzieja szybko gaśnie. Ekipy z miotłami zaczynają zmywać kurz z zewnętrznych ścian i okien wagonów. Chińczycy nadal spokojnie zajadają. Dopiero około 10.30 zaczyna się jakieś ożywienie. Miejscowi kończą z konsumpcją i ustawiają się w owych ogrodzonych barierkami przejściach, tworząc tasiemcowe kolejki. Ponieważ uprzedzano, że w tych pociągach do Badaling zwykle brakuje miejsc siedzących, a spacer po Wielkim Murze potrafi wykończyć, też ustawiamy się w blokach startowych. Przypominam sobie, że kolejny pociąg miał odjechać tuż po 11. 00. I tak się chyba stanie! Kilka minut przed jedenastą pojawiają się umundurowani pracownicy stacji, ceremonialnie otwierają kłódki oraz zdejmują łańcuchy. Teraz jeszcze tylko pokazać bilet, przejść przez jednostronny kołowrotek regulujący ruch (a jakże) i droga na peron wolna! Do pociągu! Chińczycy, którzy dotarli do tego przedsionka raju, puszczają się biegiem, by zajmować miejsca siedzące. Zostawiam Adzie plecak i ruszam w pogoń. Pociąg zdaje się ciągnąć bez końca, peron także. To bieg długodystansowy, na wyczerpanie. Na szczęście, liderzy stawki wskakują do kolejnych, otwartych drzwi wagonów. Przy około dziesiątym jestem już pierwszy! Jeszcze jeden dla pewności i też wskakuję. Okupuję dwa miejsca obok siebie i czekam. Po niespełna minucie wlewa się główna fala, przesuwająca się przez szczepione wagony i zajmująca wszystkie wolne fotele. Trwa to przez dłuższy czas. Pojawia się też Ada, niesiona przez tłum, ale posiadająca już własne miejsce w tej karawanie. Uspokajamy oddechy i czekamy na odjazd. Ten odbywa się z całym ceremoniałem. Przenikliwe gwizdki, buczenie lokomotywy, rozstawieni na całym, bardzo przecież długim peronie mundurowi, stojący na baczność i salutujący pociągowi, dopóki nie przejedzie i nie zniknie w oddali. Tak, tutaj znają jeszcze szacunek dla pociągu!
Ludzie odczekują kilka minut, by przewaliła się fala powrotna tych, dla których nawet w najodleglejszych wagonach zabrakło jednak siedzeń. Bardzo już ta fala opadła, ale nadal każde zwolnione chwilowo miejsce staje się obiektem pożądania (nawet jak wyszedłem do toalety Ada musiała bronić własną piersią mojego miejsca przed nie umiejącym ni słowa po angielsku Chińczykiem, za to ochoczo wsuwającym swój tyłek na moje siedzenie). Wreszcie i to przemija. Chińczycy ruszają tłumnie do wagonu restauracyjnego, chociaż podróż ma potrawać tylko nieco ponad godzinę. Ale przecież wszyscy zmęczyli się w poczekalni oraz przy zajmowaniu miejsc. Ponieważ to sąsiedni wagon, Ada rusza na zwiady. Wraca rozczarowana. Mają tylko zupki oraz kran z wrzątkiem.
Zupki...chiński pakiet podróżkika.
Chińczycy raczą się tymi specjałami, my jeszcze rezygnujemy. Plan odwiedzenia grobowców dynastii Ming definitywnie upada, z powodu opóźnień czasowych. Pocieszam się, że nie jest to pierwsza operacja w dziejach wojen, której powodzenie załamało się z identyczych przyczyn. Od przypadkowo spotkanych później w Pekinie Polaków dowiadujemy się, że innego dnia ich pociąg (powrotny) wcale się nie pojawił i musieli jednak wracać z Badaling taksówką. Czyli nam nie poszło jeszcze aż tak źle. Przynajmniej nie musimy się spieszyć na Murze.
Podróż upływa szybko, widoczne za oknami blokowiska (budynki po 30 pięter) przechodzą w podmiejskie slumsy, potem pojawiają się góry. Bardzo malownicze, poszarpane, pokryte bujną zielenią, skąpane w słońcu. Ludzie oddychają pełną piersią. W Pekinie i wielu innych miastach występuje duże stężenie smogu, szczegolnie zimą i latem, ale i obecnie widać przykrą mgiełkę, nawet w słoneczny dzień. Kto by tam przejmował się ochroną środowiska. To wymysł imperialistów, którzy sami zdążyli się wyżreć, zanim wykombinowali coś takiego, a teraz próbują narzucić to innym, aby opóźnić ich rozwój. Wielu ludzi nosi maseczki na twarzy, zakrywające usta i nos. Niektóre zupełnie proste, inne wymyślne, ze specjalnymi filtrami. Niewygodne to, a zapewne i mało skuteczne. Ada zna się trochę na rzeczy i potwierdza, że to bardziej dla poprawy samopoczucia.
Na miejsce dojeżdżamy ok. 12. 30.
Dotarliśmy!
Dzień piękny, zrobiło się ciepło. Góry omiata lekki, przyjemny wietrzyk.
Chińska wiosna
Jeszcze tylko sfotografowanie rozkładu jazdy pociągów powrotnych (jest tu tylko jedna linia, mamy więc nadzieję, że niezrozumiałe dla nas napisy w chińskich krzakach odnoszą się do Pekinu Północnego jako stacji docelowej),
Tajemniczy rozkład jazdy
około kilometrowy marsz za tłumem i jesteśmy w centrum turystycznym. Kasy biletowe, stragany z jedzeniem i różnymi pamiątkami. Bilety wstępu, jak na taką atrakcję światową, nawet niedrogie - 40 juanów (ok. 25 zł.).
Wchodzimy na szczyt Wiekiego Muru.
Dylemat... północ czy południe?
Rozciąga się w obie strony, wspinając się na górskie grzbiety, dobrze widoczny w słońcu.Tylko w którą stronę ruszyć? Na północ, czy na południe? Nie ma szans, aby obskoczyć obydwie odnogi. Południe zachęca zdecydowanie mniejszą liczbą turystów, pustawo tam, na północy mur wędruje po wyższych wzniesieniach, wydaje się też dłuższy. Ludzi widać mnóstwo, niczym mrówek. Wybieramy kierunek północny, może ci Chińczycy o czymś wiedzą?
Nadal brak zdecydowania...a na horyzoncie wieże...
Początkowo marsz przypomina udział w pochodzie pierwszomajowym, przebijanie się wśród tłumów. Jeżeli ktoś myśli, że szczyt Wielkiego Muru to promenada w kurorcie, głęboko się myli. Kamienie są nierówne, wyślizgane, nieustanne zmiany nachylenia, stromizny, mnóstwo stopni. Nawet przy dobrej pogodzie pokonuje się tę drogę z trudem i nie bez wysiłku. A co dopiero w deszczu, czy przy leżącym sniegu (i tak bywa tu zimą, niedaleko reklamuje się ośrodek narciarski). Zainstalowano wprawdzie poręcze i uchwyty, ale czy to wtedy wystarczy? Na szczęscie, wystarcza obecnie. O tym wszystkim czytaliśmy, nie sprawdzają się natomiast inne, odstraszające opisy. Nie widać żadnych śmieci - a miały być całe góry, na samym murze i u podstawy. Z tym zrobiono porządek, dużo koszy, krążą też całe stada śmieciarzy, widocznych z daleka dzięki pomarańczowym uniformom. Nie napotykamy również żadnych dzieci, załatwiających gdzie się da potrzeby fizjologiczne pod aprobującym spojrzeniem rodziców. Tylko charczenie zbieraczy flegmy słychać nieustannie, na szczęście spluwają w dół, poza blanki muru.
Kolejne etapy marszu wyznaczają wieże. Większość turystów, w stanie śmiertelnego wyczerpania, dociera do wieży ósmej i tam robią sobie w tłoku pamiątkowe zdjęcia.
A my (nie chwaląc sie wcale :D ) gdzie dotarliśmy
Mur ostro tu zakręca i ciągnie się ku kolejnym grzbietom. Ale prawie wszyscy "zdobywcy" mają już szczęśliwie dość i zawracają, po dłuższej chwili przeznaczonej na regenerację sił. Jeżeli komuś ta terapia nie pomogła, może zjechać kolejką linową (tzn. mógłby, gdyby działała, z niewiadomych powodów jest akurat zamknięta). Dzieci wybierają chętnie suchy tor saneczkowy, też oferujący miły i szybki sposób znalezienia się u podnóża gór na ktorych wznosi się mur (tor działa). Ruszamy dalej, wspomnianą odnogą prowadzącą w bok. Ludzi tu już mało, prawie nikogo. Wreszcie spokój. I dobrze, bo ten odcinek okazuje się bardziej stromy, wspina się i opada, zgodnie z przebiegiem kolejnych grzbietów. Było co budować. Zarówno za czasów Pierwszego Cesarza (III w. p. n. e.), za dynastii Ming (XV-XVI w.), jak i wspołcześnie. Wybieramy miły, wystawiony na słońce zakątek przy wieży dziesiątej i wreszcie piknik. Jego ukoronowaniem jest zaplątane w bagażu, przywiezione jeszcze z Polski piwo Łomża.
Reklama piwa Łomża. Może browar kiedyś mnie doceni darmową skrzyneczką trunku?
Piwo jakich wiele w Polsce, ale tutaj bije na głowę miejscowe produkty. Przyciąga też nieoczekiwanego rozmówcę.
-Dzień dobry. Państwo z Polski? - Słyszymy niespodziewanie. Okazuje się, że to młody Australijczyk polskiego pochodzenia. Razem z dziewczyną mają jedenastogodzinną przesiadkę w Pekinie w drodze do domu i wyskoczyli na Mur. Można uzyskać pozwolenie na lotnisku, nawet nie posiadając wizy wjazdowej.
Trzeba sie wzmocnić. Pyszne piffffko! 
Ona nie mówi po polsku, chłopak natomiast bardzo dobrze. Rozmawiamy przez chwilę, potem wrzucają drugi bieg i pędzą do przodu. Młode nogi nie potrzebują nawet piwa! Po jakimś czasie docieramy do wieży dwunastej. To koniec drogi dla turystów. Mur czy też jego atrapa ciągnie się dalej, ale już niedostępny.
Dalej już się nie da :(
Obowiązkowe zdjęcia i rozpoczynamy odwrót. Okazuje się on całkiem miły. Zadbano o wygodne, boczne zejście, pozwalające uniknąć uciążliwej drogi przez wieżę ósmą i główną linię umocnień Schodzimy do osłoniętej dolinki. Pełno tu sklepów, stoisk z przekąskami, ku uciesze turystów prezentowane są różne dzikie zwierzęta. Ludzi mniej, a i ceny niższe (tzn. na dzień dobry sięgają kosmosu, ale szybko opadają poniżej poziomu spod głównej bramy). Spotykamy ponownie Australijczyków, którzy na jednym ze stoisk zdążyli się już przebrać w stroje cesarza i cearzowej z epoki Ming, a teraz proszą o zrobienie zdjęć. Nie odmawiamy życzeniu Ich Cesarskich Mości, po czym raczymy się podawanymi na kiju szaszłykami. Całkiem niezłe, tylko trzeba szybko rozejrzeć się za jakimś piwem.
Miśki dwa...
W miłym nastroju, przygrzewającym słoneczku, zrelaksowani, podążamy w stronę stacji kolejowej. - "Ten Wielki Mur w Badaling nie jest aż taki zły. - Myślimy. Oczywiscie, atrapa. Ale mało to i w Europie podobnych? Choćby Malbork czy Carcassonne. I też przyciągają tłumy. A tu przynajmniej piękne widoki i spacer "górską ścieżką". Trzeba tylko wybrać dzień z ładną pogodą, zaoptrzyć się w prowiant oraz urządzić piknik. To zresztą najlepszy sposób zwiedzania chińskich atrakcji, przekonamy się o tym jeszcze niejeden raz.
Ach ta chińska wiosna...
Pozostaje powrót do Pekinu. Na stacji tłumy. Całą praktycznie poczekalnię zastawiono barierkami, tworzącymi znajomą już ślimacznicę. Kolejka wije się posłusznie niczym wąż. Na około dziesięć minut przed planowanym odjazdem funkcyjni zaczynają wypuszczać podróżnych na peron. A więc pociąg chyba pojedzie! Wpuszczają w małych grupkach, z przerwami, po 20-30 osób. Dziwimy się w duchu, o co tu chodzi, ale wszystko się wyjaśnia, gdy przychodzi nasza kolej. Na peronie wyznaczono stałe miejsca oczekiwania pasażerów, a zarazem punkty, w których wypadną drzwi kolejnych wagonów. Ogrodzono je następnymi barierkami, z wąskimi przejściami. Każda wypuszczona na peron grupka zajmuje kolejne takie miejsce. Funkcyjni pilnują porządku. Nie ma żadnego hasania po peronie wedle własnej woli! To nie zgniła Europa tylko kraj zachowujący odpowiedniae zasady. Nikt nie wpadnie tu pod koła! Nie ma nawet, zaobserwowanych uprzednio, masowych biegów długich do pociągu. Jest za to bieg krótkodystansowy po wagonach. Gdy tylko pociąg wtacza się na stację i zatrzymuje idealnie w wyznaczonym miejscu, a drzwi wagonów się otwierają doładnie naprzeciwko bramek, pasażerowie ruszają sprintem. Pociąg jest przelotowy i tylko część miejsc wolna. Nagrodą dla zwycięzców będzie możliwość wyciągnięcia nóg i relaksu po trudach wędrówki. Przegrani postoją, takie życie... Tym razem Ada zajęła lepsze miejsce w bloczkach startowych. Przejmuję od niej plecak, a ona biegnie. Leć, dziewczyno! Leć niczym Florence Gryffith-Joyner po rekord świata! Dasz radę! Masz motywację! I zwyciężyła! Dzielna dziewczyna! Zdobyła dwa miejsca na podium. Z uciechy otwieramy po piwie, już chińskim, a Ada wkrótce zasypia.

wtorek, 16 maja 2017

Pierwszy dzień w Pekinie

Startujemy z Berlina ok. 18.30, lot trwa 10 godzin, co oznacza lądowanie o 4. 30 rano, tyle, że w Chinach to już 10. 30. Można być niewyspanym, a szkoda przecież tracić pierwszy dzień. Jedyne wyjście, to jak najszybciej zasnąć w samolocie. Pomoże kilka nalewek w buteleczkach po 100 ml. Przechodziły przez kontrolę bagażu podręcznego w Polsce, przechodzą i w Niemczech. Tylko że tutaj rozdają jeszcze wygodne torebki foliowe, żeby nic się przypadkiem nie zbiło. Dodajemy do tego po dwie szklaneczki niezłej whisky oferowanej w ramach serwisu przez Hainan-Airlines i z trudem trzymamy się do obiadu, też zresztą całkiem przyzwoitego. Ale dzięki temu o 4. 30 rano (przepraszam, to już 10. 30) jesteśmy zdolni do życia. Czeka przecież stolica Państwa Środka!
Wreszcie na miejscu
Odprawa przebiega nadzwyczaj szybko i sprawnie, nie ma kilkugodzinnego stania przed okienkami jak np. w Bangkoku (też o nieludzkiej porze). Za to pierwsze zderzenie z chińskimi przepisami następuje w przejściu do kolejki przewożącej pasażerów do miasta i połączonej z metrem. Umieszczono tam bramkę kontroli bagażu (potem okaże się, że podobne, zazwyczaj w zestawieniu z bramką dla pasażerów, znajdują się dosłownie wszędzie: na każdej stacji metra, na dworcach kolejowych, autobusowych, przystaniach, przy wejściach do ważniejszych obiektów, itp.). Pracuje przy tym mnóstwo ludzi, ale w Chinach to przecież nie problem. Tymczasem mój plecak/walizka wzbudza podejrzenia. Czujny strażnik czegoś się dopatrzył. Rozmowa odbywa się za pomocą wklepywania krótkich zdań do komórkowych translatorów, to pierwsza tego rodzaju, jaka nam się przytrafia, potem staną się normą. Okazuje się, że przewożę przedmiot zabroniony: nóż. To krótki nóż firmy Muela z Hiszpani, stylizowany na myśliwski. Klinga poniżej 10 cm., dobra stal, idealny do krojenia wędlin, obierania owoców, otwierania piwa czy konserw. W swojej naiwności sadzę, że problem rozwiąże się sam, gdy tylko pokażę tę „broń”. W końcu zjechała już ze mną kawał świata i nigdzie nie było z tym nożykiem problemów. Ale w Chinach są. To niebezpieczny oręż, mogący zagrozić mieszkańcom Pekinu podróżującym metrem. Nie wolno i koniec. Możemy jechać taksówką, podsumowuje strażnik. Widocznie życie i zdrowie taksówkarzy ceni się tu niżej. Przeprowadzamy taktyczny odwrót. Nie mamy specjalnej ochoty na wydawanie ograniczonego chwilowo zapasu juanów (1 juan – ok. 0,65 zł), przywiezionych jeszcze z Polski, tym bardziej, że nasłuchaliśmy się o nieuczciwości i braku znajomości języka angielskiego u lotniskowych taksówkarzy. Rozglądamy się za innym wejściem do tej kolejki, ale jest tylko jeden jedyny tunel ze wspomnianą bramką i strażnikami. Proponuję już przemarsz do drugiego terminalu lotniska (ok. 2 km.) i podjęcie próby forsowania bram metra w tamtym miejscu, kiedy Ada wpada na pomysł dużo bardziej prosty i bezczelny. - Włóż ten nóż do kieszeni i idziemy, nie mają tu bramki dla pasażerów. - Może przytrafiła się akurat jakaś awaria, bo zwykle są – jak się potem przekonaliśmy. Nie do końca wierzę w powodzenie tego planu, ale okazuje się skuteczny. Strażnik koncentruje się na plecaku i saszetce z dokumentami, niesionej przez Adę. Moja kieszeń umyka jego uwadze. Przechodzimy, kupujemy bilety i pospiesznie mieszamy się z tłumem na peronie. Pierwsza potyczka z chińskimi absurdami wygrana! Czuję się jak bohater filmu sensacyjnego, potencjalny zamachowiec. Zaraz rzucę się na obecnych z okrzykiem „Allah Akbar”! Dopiero potem przychodzi mi do głowy, że pewnie strażnik okazał ludzką życzliwość dla zagubionego turysty z Europy i przymknął oczy.
Po około godzinnej podróży i kilku przesiadkach (a łącznikowe stacje metra są w Chinach ogromne, jest się gdzie nachodzić, w dodatku wszędzie mnóstwo barierek, niby to regulujących ruch, a w istocie często wydłużających bezsensownie drogę) wysiadamy w pobliżu hotelu. Niestety, nie ma ruchomych schodów – to częsta przypadłość na starszych liniach. Dla podróżujących z bagażem to pewien kłopot. Okazuje się teraz, że bramka przy wejściu do lotniskowej kolejki to nie jednostkowy przypadek. Tutaj też sprawdzają, na szczęście tylko wchodzących na stację. Od razu staje się jasne, że z tym nieszczęsnym nożykiem to się w Chinach nie najeżdżę. Ada wpada na pomysł, żeby zostawić go na przechowanie w recepcji hotelu. Mamy w nim zarezerwowany także ostatni nocleg przed odlotem, to wtedy, po trzech tygodniach, odbierzemy. W drodze powrotnej na lotnisko weźmiemy taksówkę. Ponieważ przyznano nam duży limit bagażu w samolocie (po dwie sztuki, co daje 60 kg. na osobę, Chińczycy latają z fasonem, szkoda, że nie dodają gratis tragarzy) małżonka planuje na koniec solidne zakupy, zamierza nabyć przynajmniej jedną dodatkową walizkę i wypełnić ją wszelkiego rodzaju markowymi podróbkami – taksówka na pewno i tak więc się przyda. Wtedy jeszcze nie wiemy, że obecnie są to już w Chinach zamiary nierealne. Pomniejszym, nietrafionym pomysłem okazuje się myśl kupienia większej ilości biletów metra na zapas, żeby nie tracić potem czasu na szukanie automatów. To niemożliwe. Kupiony bilet jest ważny tylko na stacji nabycia i to jedynie w tym samym dniu.
Na szczęście przynajmniej lokalizator nie sprawia problemów i szybko odnajdujemy hotel. Po drodze przechodzimy przez wąskie uliczki hutongu (specyficznego, chińskiego slumsu). Obecnie władze masowo burzą w Pekinie takie dzielnice, przeznaczając cenne śródmiejskie tereny pod inną zabudowę. Zostawiają jeden czy dwa, jako swego rodzaju atrakcję dla przyjezdnych. Zwiedzanie takiego turystycznego hutongu to żelazny punkt programu każdej wycieczki, mamy jednak „u siebie”, na miejscu, hutong żywy, autentyczny, nie trzeba szukać tamtych. Mnóstwo sklepików wszelkiego rodzaju, sprzedających towary na ulicy, knajpki, stada rowerów i motorowerów, śmieci, smród... Typowe atrakcje dla turysty z Europy.
Hutong "nasz hutong"
Przyznać jednak trzeba, że jest spokojnie, nikt nas nie zaczepia, nie próbuje wciskać żadnych niechcianych zakupów itp. Wieczorami ludzie zbierają się na większych placykach, aby tańczyć w klasycznych parach przy dźwiękach melodii z odtwarzaczy. To powszechny zwyczaj w Pekinie i nie tylko tam.
W hotelu nikt nie umie po angielsku, ale mają komórki z translatorami. Odnajdują też po dłuższej chwili naszą rezerwację. Mamy gdzie spać przez dwie następne noce! Porzucamy w pokoju bagaże, czas ruszać na zwiedzanie.
Nasz pierwszy cel
Ada wybiera na pierwszy ogień Świątynię Nieba, symbol miasta. Zbudowano ją w XV w. Podobno z hotelu nie jest tam zbyt daleko, a w pobliżu okołoświątynnego parku brak stacji metra. Decydujemy się na pieszy spacer. Ponieważ budynek znajduje się w parku, proponuję przy okazji mały piknik. Po drodze odwiedzamy pobliski supermarket, aby zaopatrzyć się w potrzebne wiktuały. W Chinach mają pyszną, suszona wołowinę w różnych smakach, duży zwykle wybór owoców, brakuje serów. Wszystkie towary importowane z Europy lub choćby opatrzone nazwą europejskiej firmy uchodzą za symbol luksusu i biją rekordy cenowe. Odkrywam kilka gatunków piwa. Jeszcze w Polsce zapewniano, że najlepszy to Tsingtao, od tego więc zaczynam. Jak się okaże, żadna rewelacja, 4% cienkusz, bez szczególnego smaku. Ale i tak najsilniejszy, inne browary mają po 3-4 % i też żadnej głębi. Jednak na bezrybiu i rak ryba.
Inna ciekawostka w chińskim markecie. Ryby z przyczepionymi do płetw cenami.
Da się jeszcze wypić: Jing jang, Harbin, Suntory. Natomiast omijać należy markę Snow. Nie dość, że najdroższa, to smakuje jak woda. Nic dziwnego, ma mniej niż 2,5%. Coś gorszego, to już chyba tylko w Szwecji można znaleźć. Natomiast zaletą piw chińskich jest pojemność butelek, zwykle 600 ml. Pozwala to wziąć porządny, pierwszy łyk bez obawy natychmiastowego ujrzenia dna. Są też, oczywiście, piwa importowane, głównie pośledniejsze gatunki niemieckie i czeskie. Drogie jednak, a zresztą, co to za honor popijać piwa nie z danego kraju podczas podróży? Aby już zamknąć temat alkoholu, to wina mają w Chinach raczej kiepskie, bywa, że o dziwnym smaku.
Chińskie specyfiki
W obfitości obecna jest natomiast wódka, dostępna w różnego rodzaju opakowaniach, wymyślnych dzbanach i ozdobnych butelkach, ale także w rosyjskich „jogurtówkach” na nagłą potrzebę oraz, tu ciekawostka: w cztero- lub pięciolitrowych butelkach pet, które łatwo wziąć w sklepie za wodę mineralną.
Chińska "ciężka altyleria"

Oprocentowanie może natomiast wzbudzić uznanie nawet przybysza z Polski czy Rosji. Obok klasyki, 40%, mamy szeroki wybór „cięższej artylerii” - różne kalibry do 70%. Zazwyczaj da się to wypić i szczególnie nie otrzepuje, niekiedy trafiają się tylko dziwne smaki, bo Chińczycy potrafią zaprawić czystą wódkę w sposób nierozpoznawalny wzrokiem. Wszystko to bardzo tanie, np. czterolitrowy pet wódki 60% kosztował w markecie 32 juany (niecałe 20 zł.). Miejscowi dość często popijają czystą wódkę do obiadu, trafiają się knajpki, w których jest to jedyny oferowany napój – np. do pierogów. W pociągu, w parku itp. też można bez problemu degustować alkohol, oczywiście zachowując się spokojnie i kulturalnie. Na ulicach nie widać przy tym osób pijanych, może kontrola jest zbyt powszechna. Zdarzają się jednak inne, zupełnie nieoczekiwane i niepojęte dla przybysza kłopoty z alkoholem, o czym w swoim czasie.
Odpowiednio zaopatrzeni, przy czym nadal żywię nadzieję na piknik – w końcu mamy tylko zwiedzić jedną świątynię – zbliżamy się do granic otaczającego ją parku. I tu niespodzianka. Park otoczony jest szczelnym, wysokim, prawdziwie chińskim murem i ma tylko cztery bramy. To częsta cecha chińskich terenów zielonych, nawet wtedy, jeżeli wejście nie jest płatne. Nie tracąc animuszu podążamy w poszukiwaniu wejścia, to jednak okazuje się bardzo odległe. Zaczynam podejrzewać, że park jest gigantyczny i diabli wiedzą, jak daleko jeszcze do tej świątyni. Podejrzenia okazują się, niestety, trafne. W Chinach obowiązuje inna skala. Wszystko jest olbrzymie: place, ulice, dworce kolejowe, to dlaczego nie świątynie i parki? A przy tym te skąpo rozmieszczone bramy zmuszają do niekończących się spacerów wzdłuż murów otaczających zieleń oraz przybytki bogów. Można śmiało założyć, że jeżeli przewodnik opisuje świątynię jako małą i skromną, to przy zwiedzaniu mamy zapewnione 3-5 km. spaceru, jeżeli świątynia ma być wielka i ważna, to 10 km. jak w banku. Świątynia Nieba należy do największych. W dodatku okazuje się zaraz, że weszliśmy do tego parku (wstęp ok 20 zł.) od strony nie zalecanej dla porządku zwiedzania, czyli od tyłu. To czysta złośliwość chińskich budowniczych z XV w. W końcu nadeszliśmy od centrum miasta i od pałacu cesarskiego (Zakazanego Miasta), a przecież cały ten przybytek wzniesiono po to, aby cesarz raz do roku przybywał tu w ceremonialnym pochodzie i składał ofiary w intencji dobrych zbiorów. I co, musiał okrążać cały ten olbrzymi kompleks? Ale Jego Cesarską Mość noszono zapewne w lektyce. My nie mamy podobnego szczęścia. W dodatku podekscytowana Ada wpada na pomysł, abyśmy jednak na początek obeszli ten park i dopiero potem zwiedzali kolejne budowle oraz dziedzińce świątyni (bo jest ich kilka w amfiladzie) we właściwej kolejności.
Swiatynia majaczy na horyzoncie zaś plecak z prowiantem ciąży nieznośnie...
wreszcie u celu
Cóż robić? Pani każe, sługa musi... Żegnam się z planami pikniku, witam natomiast z bólem nóg. Okaże się zresztą stałym, wiernym towarzyszem podróży po Chinach. Dodam, że kolejne pawilony świątyni wyglądają najciekawiej i robią największe wrażenie oglądane z zewnątrz. Wnętrza są najczęściej puste i niedostępne dla turystów, przypominają wielkie szopy, można zajrzeć przez drzwi.
Skradziony kadr z wnętrza światyni.
To stała cecha chińskiej architektury świątynnej czy pałacowej. Ostatecznie ledwie zdążyliśmy obejść wszystko przed zamknięciem. Chińczycy mają przestawioną dobę. Dzień zaczynają z pianiem koguta, o 6. 30 otwarte są liczne obiekty i instytucje, natomiast o 16. 00 wypada już często koniec zwiedzania. W knajpach zapóźnieni klienci kończą ok. 22. 00.
W ostatniej chwili szczęśliwie odnajdujemy bank (nie wiemy jeszcze wówczas, jak bardzo szczęśliwie), w którym możemy wymienić pieniądze. Przywiezione z Polski juany są już na wyczerpaniu. Pani w okienku bardzo się stara, cała operacja zajmuje jej ok 15 minut, przez co uznajemy ją niesprawiedliwie za niezbyt rozgarniętą. A przecież zna kilka słów po angielsku, do tego liczby wypisuje bez specjalnych próśb cyframi arabskimi! Dopiero później przekonamy się, że ustanowiła niepobity rekord szybkości wymiany pieniędzy. Pewnie bardzo się spieszyła, bo właśnie zamykali.
Pozostają jeszcze dwa punkty programu. Odbiór biletów kolejowych i obiad. Bilety sypialne do Xi'an kupiliśmy wprawdzie przez internet już w Polsce, ale trzeba jeszcze osobiście odebrać je w kasie dworca. Da sie to zrobić co prawda bezpośrednio przed odjazdem pociągu ale trzeba przybyć dwie godziny wcześniej a my akurat mamy inne plany na ów wieczór. Odebrać z wszelkimi szykanami, za okazaniem dowodu zakupu oraz paszportów. Na dworzec Pekin Zachodni dojeżdżamy sprawnie metrem, z pewnym trudem odnajdujemy natomiast kasy biletowe. Są kiepsko oznaczone, a Pekin Zachodni to jakoby największy dworzec kolejowy w Azji (co oznacza zapewne – na całym świecie). Jeszcze kolejna bramka kontrolna i ustawiamy się w kolejce. Pełni najgorszych przeczuć, bo przewodniki i blogi ostrzegają przed absurdalną procedurą odbioru tych biletów, np. nieustannym odsyłaniem bez widocznego powodu do kolejnych okienek. O dziwo, wszystko idzie jednak bardzo sprawnie i bez żadnych problemów. Chiny potrafią zaskoczyć i w taki sposób. Ale okazujemy przesłaną przez kolejowy serwis internetowy sprzedaży biletów oraz wydrukowaną w Polsce kartkę z dokładnym opisem naszej potrzeby, po angielsku i po chińsku. Widocznie wyciągnęli wnioski, a przyczyną tego uciążliwego odsyłania od Annasza do Kajfasza bywała uprzednio nieznajomość angielskiego przez kasjerów i zrzucanie kłopotu na barki kolegów. To pierwsze spotkanie z chińskimi kolejami, ale wcale nie ostatnie.

I wreszcie miły koniec dnia. Obiad.
Hurra! Wreszcie obiad!
Wybieramy knajpkę dla miejscowych w „naszym” hutongu. Mają bardzo duży wybór, przynajmniej 50 potraw.
"nasz hutong" z innej perspektywy

Oczywiście, jesteśmy zdecydowani na kaczkę po pekińsku, jakżeby inaczej. Ada skanuje i tłumaczy przy pomocy komórki chińskie napisy pod obrazkami w menu. Dzięki temu nie grożą nam żaby czy inne węże. W Pekinie zresztą czegoś takiego raczej się nie jada, słyną z tego ludzie z Syczuanu („oni zjedzą wszystko”, jak mawiają Chińczycy z innych prowincji). Wiele potraw wygląda na zdjęciu apetycznie, a opis nie odstrasza egzotyką. Ceny niewygórowane, solidne dania mięsne góra do 20 zł. Wybieramy coś, ale nie znajdujemy tej nieszczęsnej kaczki. Popełniamy pierwszy błąd i pytamy o nią właścicielkę. Oświadcza, że ona sama nie ma w jadłospisie, ale sprowadzi od sąsiada. Zgadzamy się, nie pytając uprzednio o cenę. A przecież ostrzegano! To drugi błąd. Przypominamy sobie poniewczasie o podstawowej zasadzie informowania się o wszystkie ceny z góry dopiero przy zamawianiu piwa (brak kwoty w menu oraz przy lodówce, skąd podają). Pytamy osobno przy okazji pierwszych dwóch oraz kolejnej pary butelek. To pozwala nam uniknąć błędów nr trzy i nr cztery. Potrawy są bardzo smaczne, nawet ta nieszczęsna kaczka, chociaż przygotowano ją niekoniecznie tak, jak to sobie wyobrażaliśmy na podstawie zdjęć i opisów. Jemy pałeczkami, innego wyposażenia w tej knajpce (podobnie jak i w wielu innych) po prostu nie mają. Idzie nam różnie, sporo z tym zabawy, trzeba ćwiczyć i tyle! Chińczycy radzą sobie znakomicie, od niechcenia wybierają smaczne kąski, nie przerywając gestykulacji czy rozmowy. Co prawda wszelkie resztki i to, czego jednak zjeść nie chcieli, odkładają po prostu na blat stołu. Po zakończeniu takiej uczty sprawia on wrażenie korytka porzuconego przez pewne cieszące się złą opinią zwierzątka. Co kraj, to obyczaj. Przy drugim piwie dochodzimy do wniosku, że to bardzo sympatyczny lokal i na pewno jeszcze tu wrócimy, spróbować kolejnych dzieł miejscowej kuchni. Zdziwienie następuje dopiero przy płaceniu rachunku. Ta cała kaczka kosztowała ponad dwa razy więcej niż druga potrawa i cztery duże piwa razem wzięte! Ale została już zjedzona, ceny nie ma w menu, a my nie zapytaliśmy zawczasu. Czyli, nie ma wyjścia. Zirytowani, zauważamy, że takie kaczki sprzedają obok na ulicznych straganach po 20 juanów. Pewnie stamtąd pochodziła i nasza, ale policzono nam 88 juanów. Czujemy się nabici w butelkę. Doprawdy, Europejczyk to tutaj chodząca skarbonka na dwóch nogach, jak mawiają. Dopiero po chwili zdajemy sobie sprawę, że naciągnęli nas wszystkiego na 20 - 30 zł. W końcu pokroili i podali w knajpie na talerzu, coś im się więc należało z tej różnicy. A zresztą, sami jesteśmy sobie winni, a nauka kosztuje.