wtorek, 16 maja 2017

Pomysł i przygotowania


  


Mając już powyżej uszu wyjazdów zorganizowanych, nieustannego oglądania się na resztę wycieczki, braku czasu w wielu najciekawszych miejscach na trasie, a w zamian przymusowych postojów na kawę i WC na stacjach benzynowych ulokowanych na środku pustyni, postanawiamy wyruszyć gdzieś dalej sami. Na pierwszy ogień wybieramy Chiny, kraj olbrzymi, ciekawy, egzotyczny, a przy tym bezpieczny dla turysty z powodu panującej tam wszechmocy władz. Podobno też bardzo tani, jak się powszechnie w Polsce uważa. W pierwszych dniach stycznia Ada trafia na ciekawą ofertę cenową przelotu, Berlin-Pekin, tam i z powrotem za 2100 zł od osoby, w odpowiadającym nam terminie: 16. 04. - 6. 05. 2017 r. Pozwala on połączyć święta wielkanocne z długą majówką, wylecieć na trzy tygodnie bez większych problemów z urlopem. Przewoźnik dość egzotyczny, linie Hainan Airlines (https://www.hainanairlines.com/CN/GB/Welcome), reklamujące się jako „największe, prywatne chińskie linie lotnicze”. Mają jednak dobre opinie na necie. Co prawda, można znaleźć tańsze przeloty, ale z przesiadkami w Emiratach lub Moskwie, co oznacza do 30 h. podróży. Szkoda nam na to czasu i zmęczenia. Tutaj lot bezpośredni, ok. 10 h. Decyzja zapada szybko... Bierzemy i lecimy. To zresztą jeszcze trzy miesiące czasu, czym się więc przejmować? Polecimy „chinapłotem”, jak żartujemy. Niesprawiedliwie, dodam od razu, bo poziom obsługi i serwisu okaże się bardzo przyzwoity. Dużo lepszy, niż np. w reklamowanych jako ósmy cud świata lotowskich dreamlinerach.
Tymczasem dyskutujemy nad planem podróży, miejscami, które chcielibyśmy odwiedzić. Tu z pomocą przychodzą katalogi i propozycje biur podróży. A więc: Pekin (Wielki Mur, Zakazane Miasto, Świątynia Nieba), Xi'an (terakotowa armia Pierwszego Cesarza), Emei Shan (święta góra buddystów na progu Himalajów), Leshan (gigantyczny posąg Buddy), Chengdu (pandy), Chongking (jakoby największe miasto świata), Trzy Przełomy i zapora w Yichang (rejs po Jangcy), Shuzou (miasto wody i ogrodów), Szanghaj (superszybka kolej magnetyczna i panorama nadrzecznej dzielnicy wysokościowców), Pekin. Zamierzamy podróżować głównie koleją, najlepiej nocne przejazdy sypialne. Dowiedziawszy się od znajomych o przepełnieniu pociągów i częstym braku biletów w dniu odjazdu, kluczowe dla nas połączenia Pekin – Xi'an oraz zwłaszcza Szanghaj-Pekin rezerwujemy jeszcze z Polski. Bardzo przydatna (także na miejscu) okazuje się strona chińskich kolei: https://www.travelchinaguide.com/china-trains/. Działa sprawnie, konsultantka szybko odpowiada mailem na ewentualne pytania i prośby. Pewną niespodzianką okazuje się konieczność załączenia skanu paszportu do każdego zamówienia na bilet, ale co kraj, to obyczaj. Z rozpędu rezerwujemy też kilka noclegów w Pekinie (na początek i koniec podróży), oraz w Suzhou i Szanghaju (wypadają w okolicach 1 maja, Chińczycy wtedy świętują i podobno masowo wyruszają na turystyczne wyjazdy). Więcej rezerwacji nie czynimy, podróż ma bowiem być swego rodzaju włóczęgą. Gdy jakieś miejsce nam się spodoba, chcemy mieć możliwość zatrzymania się na dłużej, zamiast pędzić do kolejnego hotelu. Ceny wydają się umiarkowane.
Równocześnie podejmujemy starania o wizy. Władze chińskie przyznają je zwykle bez problemu, ale sama procedura od razu zniechęca do myśli o osobistym wypełnieniu formularzy wizowych i przesłaniu ich do ambasady (co wypadłoby taniej). Widok kilkunastostronicowego pliku papierów, w których wypytywani jesteśmy o różne drobne szczegóły uświadamia nam, że wybieramy się do państwa totalitarnego. Trochę już odzwyczailiśmy się w Europie oraz w rajach turystycznych od podobnych procedur. Dajemy za wygraną, gdy trafiamy na dziesięciopunktową rubrykę, w której mamy kolejno wyliczyć wszystkie miejsca naszych noclegów, podając nazwy: prowincji, okręgu, miasta, ulicy, do tego, a jakże, numer domu. Urząd łaskawie zezwala, aby w razie nie zmieszczenia się w owych dziesięciu punktach dołączyć odrębną kartkę z uzupełnieniami. Lekko oszołomieni, postanawiamy skorzystać jednak z fachowej pomocy biura turystycznego. Tu okazuje się, że na wszystko jest rada. Niezbędne są tylko wykupione bilety lotnicze w obie strony, resztą biuro zajmie się samo. W jaki sposób, pytamy z ciekawością. Bardzo prosto. Zrobimy dla was rezerwacje hoteli w różnych miejscach na czas pobytu w Chinach (w dniach, gdy nie macie własnych), poślemy to wszystko do ambasady, a gdy wydadzą wizy, wycofamy rezerwacje. Pośrednicy i hotele pieniądze zwracają w całości, jeśli odbędzie się to z odpowiednim wyprzedzeniem. Nie musicie niczego wpłacać, tylko zwykłą opłatę za usługę. W ten sposób wizy kosztują łącznie po około 450 zł. (w tym 250 zł urzędowa opłata w ambasadzie), ale nic nas już w tej sprawie nie obchodzi i po około dziesięciu dniach możemy podziwiać imponujące zezwolenia wjazdu wydane przez Chińską Republikę Ludową. Wiza zajmuje całą stronę w paszporcie (w końcu to wielki i ważny kraj) i ozdabia ją wizerunek Wielkiego Muru (jakże stosownie).
Tymczasem z rozmów z kilkoma znajomymi osobami, odwiedzającymi już Chiny (turystycznie lub służbowo), wyłaniają się dwie podstawowe trudności, z którymi musi zmierzyć się każdy, podróżujący po Kraju Środka na własną rękę. Po pierwsze, olbrzymia większość Chińczyków nie posiada elementarnej nawet znajomości języka angielskiego. W dodatku, chodzi tu także o osoby pracujące np. w recepcjach hotelowych, bankach, informacji turystycznej, kasach biletowych itp. Jest to nieznajomość absolutnie totalna. W swojej naiwności, Europejczyk wyobraża sobie często, że takie słowa jak „bank” czy „poczta” mają charakter międzynarodowy, uniwersalny. Przecież „we wszystkich” językach brzmią podobnie! Otóż nie! Tylko w takich, które rozwijały się w kontakcie z łaciną, francuskim czy angielskim. Chiny to zupełnie inny świat i nie ma co liczyć na tego rodzaju udogodnienia. Słysząc język angielski, Chińczycy często popadają w stupor i trwają w odrętwieniu, niezdolni do żadnej aktywności ruchowej czy umysłowej, poza ucieczką oraz ewentualną próbą sprowadzenia kolegi/koleżanki z sąsiedniego okienka, którzy może zrozumieją, o co chodzi tym cudzoziemcom. Nawet uniwersalny, zdawałoby się, język migowy zawodzi. Chińczycy inaczej niż my pokazują na palcach podstawowe liczby. Jeden, dwa, trzy to wprawdzie odpowiednia ilość palców, ale skierowanych nie pionowo w górę (tego nie pojmują), tylko poziomo (nawiązuje to chyba do znaków pisma oznaczających te liczby). Liczba dziesięć to w żadnym wypadku obie dłonie z wyprostowanymi wszystkimi palcami, ale dwa skrzyżowane palce wskazujące. Całe szczęście, że przynajmniej używają też „normalnych” cyfr arabskich. Ale gdy prosić np. o zapisanie ceny na kartce papieru (o podanie ceny prosimy pocierając kciukiem o palec wskazujący, ten gest jest jednak uniwersalny!) to zaczynają pisać to znakami chińskimi! Pozostają kalkulatory, tam są już cyfry arabskie. Uff. Co prawda, zaraz nowy kłopot. Okazuje się, że ceny towarów na wagę (owoców, ciastek itp.) zwyczajowo podaje się w Chinach w odniesieniu do połowy kilograma.
Druga podstawowa trudność to sposób działania internetu. Co prawda, Chińczycy są narodem „zinternetowanym” i „skomórkowanym” w stopniu bardzo dużym. Chyba w żadnym innym kraju nie widzieliśmy, aby prawie wszystkie osoby w metrze np. siedziały podczas podróży w swoich komórkach. W hotelach internet jest zawsze dostępny dla gości, nawet w górskich klasztorach buddystów, które pełnią przy okazji rolę schronisk. Trochę gorzej z tym w knajpach, ale też zachodziliśmy głównie do lokalnych jadłodajni dla miejscowych (super jedzenie). Po co tam wi-fi, skoro i tak wszyscy mają zasięg telefoniczny? Sieć jest więc dostępna, cóż z tego, skoro władze z łatwych do odgadnięcia powodów blokują wiele stron podstawowych dla internautów z pozostałej części świata. Google, facebook, twitter... to wszystko po prostu w Chinach nie działa. Tym samym wejście na większość stron jest praktycznie niemożliwe, bez zainstalowania specjalnych nakładek, co koniecznie należy zrobić jeszcze przed podróżą. Oczywiście, utrudnia to zdobywanie na miejscu wszelkiego rodzaju informacji, od pogody po rozkład jazdy pociągów.
Ada, o wiele większy gadżeciarz od mnie, podjęła odpowiednie przygotowania językowe i informatyczne. Zaczynamy od wydrukowania podstawowych informacji o miejscach, które zamierzamy odwiedzić (np. nazwy miast w języku i piśmie chińskim), do tego opisy atrakcji, sposoby dojazdu, porady poprzedników itp. Ale ile tego można ze sobą wlec? Potrzeba innych rozwiązań! Translator angielsko-chiński oraz chińsko-angielski (ten drugi do skanowania i tłumaczenia chińskich napisów, super przydatny przy zapoznawaniu się z menu w restauracjach!). To jest to! Na początek, polecono nam: WeChat (https://play.google.com/store/apps/details?id=com.tencent.mm&hl=pl). Okazje się jednak, że translator działa tu tylko on-line. Używał go kolega, któremu znajoma Chinka kupiła na miejscu kartę telefoniczną i miał na okrągło dostęp do sieci. Korzystanie w Chinach z internetu za pośrednictwem polskiego operatora telefonicznego zrujnuje prawie każdego, a chińskiej karty cudzoziemiec nie kupi bez korowodów. Ada znajduje więc w sieci translator google działający off-line! (https://play.google.com/store/apps/details?id=com.google.android.apps.translate&hl=pl). To strzał w dziesiątkę. Zainstalowany na komórce, wiele razy uratował nam przysłowiowe cztery litery. Bardzo polecamy. Tłumaczy na poziomie „chcieć”, „mieć” - jak możemy się domyślać, ale Chińczycy to ludzie życzliwi i inteligentni. Gdy już pojmą, o co cudzoziemcowi chodzi, to wychodzą ze skóry aby pomóc, wytłumaczyć, zaprowadzić dokąd trzeba. Z Francją, gdzie miejscowi celowo udają, że nie rozumieją języka angielskiego, żadnego porównania. Do tego pamięć komórki zapełniają wgrane mapy chińskich miast z opcją lokalizatora (https://play.google.com/store/apps/details?id=com.ulmon.android.citymaps2gofull&hl=pl). Też wybraliśmy wersję działającą off-line i mapy oraz lokalizacja bardzo się przydały. Jedyny problem, to ciągłe pamiętanie o ładowaniu komórki przy każdej możliwej okazji (potrzebny adapter do gniazdek, ale to drobny szczegół). Największy z tym kłopot podczas nocnych podróży pociągami. Gniazdek w wagonie niewiele (co prawda działają, inaczej niż u nas w PKP), a wszyscy Chińczycy też ładują i robią się kolejki. Rozwiązaniem jest powerbank, ale to kolejny grat, który plącze się po kieszeniach, a te lepsze trochę ważą... W krytycznej sytuacji uratował nas konduktor, łaskawie odłączając własną komórkę w przedziale służbowym. Chińczycy to ludzie uczynni!
Drugi problem, dostęp do neta, też pomagają rozwiązać znajomi. Wskazują przeglądarkę, która pozwala korzystać z chińskich i anglojęzycznych stron. (https://www.dobreprogramy.pl/Baidu-Spark-Browser,Program,Windows,54303.html). Nie załatwia to wszystkiego, większość stron polskich (podpiętych pod google) i tak nie działa, ale można już coś sprawdzić. I wchodzą tłumaczenia różnych informacyjnych stron chińskich.
Uzbrojona w ten sposób, Ada zaczyna ćwiczenia. Od znajomych dostała namiary na WeChat kliku młodych, sympatycznych oraz znających angielski Chinek, mieszkających w różnych miastach kraju (ciekawe, że wszyscy ci biznesmeni i podróżnicy znali właśnie przedstawicielki płci pięknej - chyba tak jak wszędzie, w Chinach panowie są zbyt leniwi, aby uczyć się angielskiego). Wysyła im wiadomości, przedstawiając się i prosząc o ewentualne wskazówki. Wszystkie okazują się bardzo uczynne i gotowe do wszelakiej pomocy, zwłaszcza, jeżeli trafimy do ich miasta. W razie potrzeby zadzwoń, piszą, to przetłumaczę, o co chodzi. To nie okaże się konieczne, ale bardzo podnosi na duchu. Te eksperymenty wypadają niekiedy zabawnie, gdy z rozpędu wysyłamy wiadomość o godzinie 22. W Chinach oznacza to 4 rano... Wypada przeprosić, ale dziewczyny nie mają nam za złe. Tu dodam od razu, że w całych Chinach obowiązuje jednolity czas pekiński, pomimo tego, że kraj rozciąga się na cztery strefy czasowe. Powoduje to dziwne sytuacje, zwłaszcza na zachodzie państwa, ale tam nie dotarliśmy, więc jednolity czas odbieramy jako duże udogodnienie.
Już na miejscu ujawni się jeszcze jedna, trzecia podstawowa trudność dla samodzielnego podróżnika: absurdalne i trudne do pojęcia chińskie przepisy. Zdecydowanie, zdążyliśmy u siebie zapomnieć, jak wygląda to w państwie totalitarnym. Dlatego różne sytuacje potrafią zaskoczyć i to zaskoczyć tak, że stajemy dosłownie z otwartymi ustami - niczym niedźwiadek panda z chińskiego filmiku edukacyjnego, puszczanego na stacji kolejowej w Chengdu celem poinstruowania, w jaki sposób kupić bilet oraz wsiąść do pociągu. A zapewniam, że w Chinach są to zadania wymagające instrukcji, dla przybysza cała procedura sprawia początkowo wrażenie pomieszania cyrku, parady pierwszomajowej, nabożeństwa oraz biegu przełajowego. Ale o tym, to już innym razem.

2 komentarze:

  1. Rewelacyjny blog ! superrrrrrrrrr

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy za zainteresowanie i zapraszamy na więcej - zwłaszcza jeśli wybierasz się do Chin :D

      Usuń