piątek, 19 maja 2017

Pekin-Wielki mur

Będąc w Chinach, a zwłaszcza w Pekinie, nie sposób nie odwiedzić Wielkiego Muru, najsłynniejszej budowli w tym kraju. Duże jego fragmenty przebiegają w górach, kilkadziesiąt kilometrów na północ od stolicy. Zapoznawszy się z opiniami poprzedników wiemy już, że najbliższy i najłatwiejszy do osiągnięcia odcinek w miejscowości Badaling na północny zachód od miasta
Tu zmierzamy 
(formalnie to obecnie część Pekinu) jest w istocie odbudowaną na potrzeby turystów atrapą. Wzniesiono ją na miejscu oraz lepiej lub gorzej wzrowano na autentycznej budowli z XV-XVI w. Wtedy to historyczny Wielki Mur (pochodzący z I tysiąclecia p. n. e.) odnawiano po raz ostatni dla celów militarnych, a obecna budowla jedynie stara się nawiązywać do tamtych czasów. To główny cel turystów wyruszających z Pekinu, podobno bardzo zatłoczony i zaśmiecony, obstawiony też przez wszelakiego rodzaju handlarzy.
Mur jest niewątpliwie CHIŃSKI
Inny odbudowany fragment znajduje się w Mutianu, na północny-wschód od stolicy, w większej jednak odległości i dociera tam mniej zwiedzających. Znawcy polecają inne jeszcze miejsca (Simatai, Jinshaling - to już ponad 100 km. na północny-wschód od miasta). Te odcinki mają być dzikie i podobno autentyczne (czyli zapewne z XVI w.), trudno tam jednak dojechać, wyprawa może zająć więcej niż jeden dzień, łatwo też zabłądzić.
Początkowo mamy plany bardziej ambitne, jednak brak czasu oraz zamiar odwiedzenia po drodze grobowców cesarzy z dynastii Ming (mniej więcej 2/3 drogi do Badaling, nieco w bok) sprawia, że na początek decydujemy się na wersję "turystyczną". Nie zamierzamy przy tym korzystać z wycieczki zorganizowanej, jakich mnóstwo oferują w Pekinie hotele oraz różnego rodzaju pośrednicy. Raczej drogo i przy tym ograniczona ilość czasu na zwiedzanie, za to obowiązkowe odwiedziny w różnych warsztatach lokalnego rękodzieła i sklepach. Jeszcze w Polsce ściągnęliśmy z neta opis dojazdu do Badaling metrem i pociągiem, a potem się zobaczy. Jestem dość sceptycznie nastawiony do tak ambitnych planów, tym bardziej, że te grobowce to też kompleks wymagający ok. dziesięciokilometrowego spaceru, a zamykają o 16. 30. Ada jednak nie zamierza rezygnować.
A zatem wczesna pobudka i szybkie, hotelowe śniadanie o 7.30, gdy otwierają stołówkę. Śniadanie raczej marne. Jak się okaże, dużo lepiej można zjeść na ulicy, ale mamy okazję zapoznać się z mniej przyjemną stroną kultury osobistej Chińczyków. Uprzedzano, że podczas jedzenia bez żadnego skrępowania chrząkają, siorbią, smarkają, spluwają, pierdzą i co kto tylko chce. W knajpach jeszcze się miarkują, ale w tej stołówce wcale. Nie powinno to nam przeszkadzać, ale jednak okazuje się trudne do wytrzymania. Zmieniamy stolik, do którego przysiadł się szczególnie celujący w takim zachowaniu współbiesiadnik. Przyznać trzeba, że pałeczki oraz dziwaczne, bardzo głębokie łyżki z porcelany (zdatne właściwie tylko do polewania potraw sosem) niejako wymuszają takie postępowanie, bo bez siorbania pewnych dań zjeść się po prostu nie da. Tym niemniej, nic nie zmusza do nieustannego odpluwania śliny i flegmy, co Chińczycy też czynią nagminnie na ulicach, w parkach, ale i w różnych pomieszczeniach czy nawet w pociągu (wtedy starają się zwykle trafić do kosza na śmieci - ludzie mają tu szcaunek dla pociągu, o czym jeszcze opowiem). Idąc chodnikiem przynajmniej raz na dwie-trzy minuty można usłyszeć głośny, charakterystyczny charkot zbieranej w ustach flegmy, a potem triumfalne, radosne splunięcie. Bywa, że powtórzone. Wygląda to tak, jak gdyby  urządzali sobie w tej dyscyplinie zawody. Trzeba uważać, by nie nastąpić na nieuniknione, obecne wszędzie pozostałości. Może to miejscowy obyczaj, a może skutek tego, że większość mieszkańców miast przybyła nie tak dawno ze wsi. W końcu i u nas dziadkowie czy pradziadkowie też nie byli pod tym względem idealni.
Kierując się radami bloggerów docieramy sprawnie do wskazanej, węzłowej stacji metra Xizhimen (linie nr 2, 4, 13). Na szczęście Chińczycy zaopatrzyli już metro (w Pekinie oraz w innych miastach) w napisy w języku angielskim. Podobno zrobili to z konieczności, przed olimpiadą w 2008 r. Co było wcześniej, strach pomyśleć. Tuż obok, ze stacji kolejowej Pekin Północ mają odjeżdżać pociągi podmiejskie do Badaling. I tutaj zaczynają się kłopoty. Maszerujemy niekończącymi się, jak zwykle, podziemnymi przejściami łącznikowymi, zdziwieni tylko brakiem zapowiadanych tłumów. W końcu zostajemy sami, napastowani za to przez dwójkę naganiaczy, usiłujących łamaną angielszczyzną przekonać nas, że do Badaling nie dojedziemy inaczej niż tylko ich taksówką. Opędzamy się od natrętów i lekko zdezorientowani wychodzimy na powierzchnię, by poszukać tego północnego dworca. Okazuje się to decyzją ze wszech miar słuszną. Wprawdzie nie trafiamy na żaden dworzec, tylko na plac budowy, ale za to od razu wpada nam w uszy piskliwy jazgot policyjnego megafonu. Z glośnika na dachu ustawionego w pobliżu radiowozu rozlega się po chińsku oraz angielsku niewyraźny komunikat, zdający się zawiadamiać o zamknieciu stacji z powodu remontu (okazało się, że zrobiono to w listopadzie 2016 r.) oraz o tym, że pociągi do Badaling odjeżdżają obecnie skądinąd. Nie potrafimy zidentyfikować chińskich nazw stacji w powodzi słów wyrzucanych przez głośnik, Pytamy stojącego obok policjanta. Nie zna ani słowa po angielsku ale okazuje się domyślny oraz przygotowany na taką okoliczność. Zresztą zapewne w tym właśnie celu wystawiono ten posterunek. Podsuwa nam pod oczy wymiętą kartkę papieru, na której wydrukowano (po angielsku) istrukcję dla cudzoziemców, jak obecnie dojechać do tego nieszczęsnego Badaling. Ada na wszelki wypadek fotografuje ten tekst, aby obce nazwy stacji nie wyleciały nam z głowy.
Papier który uratował nam d...  :D

Otóż trzeba dojechać do stacji metra Huilonnguan (linia 13) skąd można przejść na stację kolejową Huangtudian (ok. 300 m., są strzałki). Wydaje się niedaleko, ale ponowne przemierzenie podziemnych korytarzy oraz przejazd nadziemną akurat kolejką lini nr 13 zabierają jednak ponad pół godziny. Na stację Huangtudian docieramy tuż przed 9.00. Ambitny plan Ady zaczyna się sypać. Na szczęście, według rozkładu, pociąg powinien odjechać o 9 z minutami (godziny odjazdu Chńczycy podają w cyfrach arabskich, hurra!). Bilet kupujemy bez problemu. To kolej podmiejska, nie potrzeba paszportu, a wszyscy i tak biorą bilety do Badaling. Widać głównie Chińczyków z plecakami jak na majówkę, chociaż to wtorek, zwykły dzień roboczy. Co prawda, mamy piękną pogodę, wiosna, słoneczko, lekki wiatr, niezbyt gorąco. Przechodzimy przez obowiązkową bramkę kontrolną i zajmujemy miejsca w poczekalni. Na peron wyjść się tymczasem nie daje, drzwi zamknięte i zabezpieczone łańcuchami zaopatrzonymi w wielkie kłódki. Do tych drzwi prowadzi labirynt barierek, wymuszających ruch śladem ślimaka. Siadamy i spokojnie czekamy... czekamy... czekamy... czekamy... Dawno już minęła zapisana w rozkładzie godzina odjazdu, pociągu brak. Być może ogłoszono jakiś komunikat, a może nie. Żadna różnica, skoro i tak po chińsku. Dowiedzieć się czegokolwiek nie sposób. Pocieszające jest to, że czekają też posłusznie miejscowi, w coraz większej liczbie. Zaczynają zajadać przeznaczony na piknik prowiant. Gustują zwłaszcza w tzw. zupkach, czyli zalewanym gorącą wodą, sprasowanym makaronie, z dodatkiem czegóś w rodzaju mięsa i warzyw oraz masą przypraw w saszetkach. Wszystko to w wygodnym, jednorazowym kuble z tworzywa, całkiem solidnych rozmiarów. Do tego, o dziwo, widelec! Przyrząd, którym Chińczycy w żadnym innym wypadku się nie posługują, bo "jedzenia nie wolno atakować". Takie zupki są wszędzie, kosztują grosze (4-5 juanów, ok. 3 zł.), a krany z wrzątkiem to nieodzowny element wyposażenia stacji kolejowych, wagonów, statków, a nawet ceniących się choć trochę sklepów samoobsługowych. Chińczycy zajadają tę "potrawę" przy każdej możliwej okazji, zwłaszcza w podróży. Mając w pamięci opinie na temat "chińskich zupek" dostępnych w Polsce, uśmiechamy się na myśl o wszelakiego rodzaju sztucznych dodatkach, którymi je nafaszerowano. Potem przestanie nam to przeszkadzać, okaże się, że zupka potrafi rozgrzać przemoczonego i zziębniętego turystę tak, że oczy na wierzch wychodzą - zarówno z powodu wrzątku jak i przypraw. Dosłownie stawia na nogi.
Tymczasem około 10. 00 na na peron, nadal zamknięty, wjeżdża jakiś pociąg. Zbudzona w ten sposób nadzieja szybko gaśnie. Ekipy z miotłami zaczynają zmywać kurz z zewnętrznych ścian i okien wagonów. Chińczycy nadal spokojnie zajadają. Dopiero około 10.30 zaczyna się jakieś ożywienie. Miejscowi kończą z konsumpcją i ustawiają się w owych ogrodzonych barierkami przejściach, tworząc tasiemcowe kolejki. Ponieważ uprzedzano, że w tych pociągach do Badaling zwykle brakuje miejsc siedzących, a spacer po Wielkim Murze potrafi wykończyć, też ustawiamy się w blokach startowych. Przypominam sobie, że kolejny pociąg miał odjechać tuż po 11. 00. I tak się chyba stanie! Kilka minut przed jedenastą pojawiają się umundurowani pracownicy stacji, ceremonialnie otwierają kłódki oraz zdejmują łańcuchy. Teraz jeszcze tylko pokazać bilet, przejść przez jednostronny kołowrotek regulujący ruch (a jakże) i droga na peron wolna! Do pociągu! Chińczycy, którzy dotarli do tego przedsionka raju, puszczają się biegiem, by zajmować miejsca siedzące. Zostawiam Adzie plecak i ruszam w pogoń. Pociąg zdaje się ciągnąć bez końca, peron także. To bieg długodystansowy, na wyczerpanie. Na szczęście, liderzy stawki wskakują do kolejnych, otwartych drzwi wagonów. Przy około dziesiątym jestem już pierwszy! Jeszcze jeden dla pewności i też wskakuję. Okupuję dwa miejsca obok siebie i czekam. Po niespełna minucie wlewa się główna fala, przesuwająca się przez szczepione wagony i zajmująca wszystkie wolne fotele. Trwa to przez dłuższy czas. Pojawia się też Ada, niesiona przez tłum, ale posiadająca już własne miejsce w tej karawanie. Uspokajamy oddechy i czekamy na odjazd. Ten odbywa się z całym ceremoniałem. Przenikliwe gwizdki, buczenie lokomotywy, rozstawieni na całym, bardzo przecież długim peronie mundurowi, stojący na baczność i salutujący pociągowi, dopóki nie przejedzie i nie zniknie w oddali. Tak, tutaj znają jeszcze szacunek dla pociągu!
Ludzie odczekują kilka minut, by przewaliła się fala powrotna tych, dla których nawet w najodleglejszych wagonach zabrakło jednak siedzeń. Bardzo już ta fala opadła, ale nadal każde zwolnione chwilowo miejsce staje się obiektem pożądania (nawet jak wyszedłem do toalety Ada musiała bronić własną piersią mojego miejsca przed nie umiejącym ni słowa po angielsku Chińczykiem, za to ochoczo wsuwającym swój tyłek na moje siedzenie). Wreszcie i to przemija. Chińczycy ruszają tłumnie do wagonu restauracyjnego, chociaż podróż ma potrawać tylko nieco ponad godzinę. Ale przecież wszyscy zmęczyli się w poczekalni oraz przy zajmowaniu miejsc. Ponieważ to sąsiedni wagon, Ada rusza na zwiady. Wraca rozczarowana. Mają tylko zupki oraz kran z wrzątkiem.
Zupki...chiński pakiet podróżkika.
Chińczycy raczą się tymi specjałami, my jeszcze rezygnujemy. Plan odwiedzenia grobowców dynastii Ming definitywnie upada, z powodu opóźnień czasowych. Pocieszam się, że nie jest to pierwsza operacja w dziejach wojen, której powodzenie załamało się z identyczych przyczyn. Od przypadkowo spotkanych później w Pekinie Polaków dowiadujemy się, że innego dnia ich pociąg (powrotny) wcale się nie pojawił i musieli jednak wracać z Badaling taksówką. Czyli nam nie poszło jeszcze aż tak źle. Przynajmniej nie musimy się spieszyć na Murze.
Podróż upływa szybko, widoczne za oknami blokowiska (budynki po 30 pięter) przechodzą w podmiejskie slumsy, potem pojawiają się góry. Bardzo malownicze, poszarpane, pokryte bujną zielenią, skąpane w słońcu. Ludzie oddychają pełną piersią. W Pekinie i wielu innych miastach występuje duże stężenie smogu, szczegolnie zimą i latem, ale i obecnie widać przykrą mgiełkę, nawet w słoneczny dzień. Kto by tam przejmował się ochroną środowiska. To wymysł imperialistów, którzy sami zdążyli się wyżreć, zanim wykombinowali coś takiego, a teraz próbują narzucić to innym, aby opóźnić ich rozwój. Wielu ludzi nosi maseczki na twarzy, zakrywające usta i nos. Niektóre zupełnie proste, inne wymyślne, ze specjalnymi filtrami. Niewygodne to, a zapewne i mało skuteczne. Ada zna się trochę na rzeczy i potwierdza, że to bardziej dla poprawy samopoczucia.
Na miejsce dojeżdżamy ok. 12. 30.
Dotarliśmy!
Dzień piękny, zrobiło się ciepło. Góry omiata lekki, przyjemny wietrzyk.
Chińska wiosna
Jeszcze tylko sfotografowanie rozkładu jazdy pociągów powrotnych (jest tu tylko jedna linia, mamy więc nadzieję, że niezrozumiałe dla nas napisy w chińskich krzakach odnoszą się do Pekinu Północnego jako stacji docelowej),
Tajemniczy rozkład jazdy
około kilometrowy marsz za tłumem i jesteśmy w centrum turystycznym. Kasy biletowe, stragany z jedzeniem i różnymi pamiątkami. Bilety wstępu, jak na taką atrakcję światową, nawet niedrogie - 40 juanów (ok. 25 zł.).
Wchodzimy na szczyt Wiekiego Muru.
Dylemat... północ czy południe?
Rozciąga się w obie strony, wspinając się na górskie grzbiety, dobrze widoczny w słońcu.Tylko w którą stronę ruszyć? Na północ, czy na południe? Nie ma szans, aby obskoczyć obydwie odnogi. Południe zachęca zdecydowanie mniejszą liczbą turystów, pustawo tam, na północy mur wędruje po wyższych wzniesieniach, wydaje się też dłuższy. Ludzi widać mnóstwo, niczym mrówek. Wybieramy kierunek północny, może ci Chińczycy o czymś wiedzą?
Nadal brak zdecydowania...a na horyzoncie wieże...
Początkowo marsz przypomina udział w pochodzie pierwszomajowym, przebijanie się wśród tłumów. Jeżeli ktoś myśli, że szczyt Wielkiego Muru to promenada w kurorcie, głęboko się myli. Kamienie są nierówne, wyślizgane, nieustanne zmiany nachylenia, stromizny, mnóstwo stopni. Nawet przy dobrej pogodzie pokonuje się tę drogę z trudem i nie bez wysiłku. A co dopiero w deszczu, czy przy leżącym sniegu (i tak bywa tu zimą, niedaleko reklamuje się ośrodek narciarski). Zainstalowano wprawdzie poręcze i uchwyty, ale czy to wtedy wystarczy? Na szczęscie, wystarcza obecnie. O tym wszystkim czytaliśmy, nie sprawdzają się natomiast inne, odstraszające opisy. Nie widać żadnych śmieci - a miały być całe góry, na samym murze i u podstawy. Z tym zrobiono porządek, dużo koszy, krążą też całe stada śmieciarzy, widocznych z daleka dzięki pomarańczowym uniformom. Nie napotykamy również żadnych dzieci, załatwiających gdzie się da potrzeby fizjologiczne pod aprobującym spojrzeniem rodziców. Tylko charczenie zbieraczy flegmy słychać nieustannie, na szczęście spluwają w dół, poza blanki muru.
Kolejne etapy marszu wyznaczają wieże. Większość turystów, w stanie śmiertelnego wyczerpania, dociera do wieży ósmej i tam robią sobie w tłoku pamiątkowe zdjęcia.
A my (nie chwaląc sie wcale :D ) gdzie dotarliśmy
Mur ostro tu zakręca i ciągnie się ku kolejnym grzbietom. Ale prawie wszyscy "zdobywcy" mają już szczęśliwie dość i zawracają, po dłuższej chwili przeznaczonej na regenerację sił. Jeżeli komuś ta terapia nie pomogła, może zjechać kolejką linową (tzn. mógłby, gdyby działała, z niewiadomych powodów jest akurat zamknięta). Dzieci wybierają chętnie suchy tor saneczkowy, też oferujący miły i szybki sposób znalezienia się u podnóża gór na ktorych wznosi się mur (tor działa). Ruszamy dalej, wspomnianą odnogą prowadzącą w bok. Ludzi tu już mało, prawie nikogo. Wreszcie spokój. I dobrze, bo ten odcinek okazuje się bardziej stromy, wspina się i opada, zgodnie z przebiegiem kolejnych grzbietów. Było co budować. Zarówno za czasów Pierwszego Cesarza (III w. p. n. e.), za dynastii Ming (XV-XVI w.), jak i wspołcześnie. Wybieramy miły, wystawiony na słońce zakątek przy wieży dziesiątej i wreszcie piknik. Jego ukoronowaniem jest zaplątane w bagażu, przywiezione jeszcze z Polski piwo Łomża.
Reklama piwa Łomża. Może browar kiedyś mnie doceni darmową skrzyneczką trunku?
Piwo jakich wiele w Polsce, ale tutaj bije na głowę miejscowe produkty. Przyciąga też nieoczekiwanego rozmówcę.
-Dzień dobry. Państwo z Polski? - Słyszymy niespodziewanie. Okazuje się, że to młody Australijczyk polskiego pochodzenia. Razem z dziewczyną mają jedenastogodzinną przesiadkę w Pekinie w drodze do domu i wyskoczyli na Mur. Można uzyskać pozwolenie na lotnisku, nawet nie posiadając wizy wjazdowej.
Trzeba sie wzmocnić. Pyszne piffffko! 
Ona nie mówi po polsku, chłopak natomiast bardzo dobrze. Rozmawiamy przez chwilę, potem wrzucają drugi bieg i pędzą do przodu. Młode nogi nie potrzebują nawet piwa! Po jakimś czasie docieramy do wieży dwunastej. To koniec drogi dla turystów. Mur czy też jego atrapa ciągnie się dalej, ale już niedostępny.
Dalej już się nie da :(
Obowiązkowe zdjęcia i rozpoczynamy odwrót. Okazuje się on całkiem miły. Zadbano o wygodne, boczne zejście, pozwalające uniknąć uciążliwej drogi przez wieżę ósmą i główną linię umocnień Schodzimy do osłoniętej dolinki. Pełno tu sklepów, stoisk z przekąskami, ku uciesze turystów prezentowane są różne dzikie zwierzęta. Ludzi mniej, a i ceny niższe (tzn. na dzień dobry sięgają kosmosu, ale szybko opadają poniżej poziomu spod głównej bramy). Spotykamy ponownie Australijczyków, którzy na jednym ze stoisk zdążyli się już przebrać w stroje cesarza i cearzowej z epoki Ming, a teraz proszą o zrobienie zdjęć. Nie odmawiamy życzeniu Ich Cesarskich Mości, po czym raczymy się podawanymi na kiju szaszłykami. Całkiem niezłe, tylko trzeba szybko rozejrzeć się za jakimś piwem.
Miśki dwa...
W miłym nastroju, przygrzewającym słoneczku, zrelaksowani, podążamy w stronę stacji kolejowej. - "Ten Wielki Mur w Badaling nie jest aż taki zły. - Myślimy. Oczywiscie, atrapa. Ale mało to i w Europie podobnych? Choćby Malbork czy Carcassonne. I też przyciągają tłumy. A tu przynajmniej piękne widoki i spacer "górską ścieżką". Trzeba tylko wybrać dzień z ładną pogodą, zaoptrzyć się w prowiant oraz urządzić piknik. To zresztą najlepszy sposób zwiedzania chińskich atrakcji, przekonamy się o tym jeszcze niejeden raz.
Ach ta chińska wiosna...
Pozostaje powrót do Pekinu. Na stacji tłumy. Całą praktycznie poczekalnię zastawiono barierkami, tworzącymi znajomą już ślimacznicę. Kolejka wije się posłusznie niczym wąż. Na około dziesięć minut przed planowanym odjazdem funkcyjni zaczynają wypuszczać podróżnych na peron. A więc pociąg chyba pojedzie! Wpuszczają w małych grupkach, z przerwami, po 20-30 osób. Dziwimy się w duchu, o co tu chodzi, ale wszystko się wyjaśnia, gdy przychodzi nasza kolej. Na peronie wyznaczono stałe miejsca oczekiwania pasażerów, a zarazem punkty, w których wypadną drzwi kolejnych wagonów. Ogrodzono je następnymi barierkami, z wąskimi przejściami. Każda wypuszczona na peron grupka zajmuje kolejne takie miejsce. Funkcyjni pilnują porządku. Nie ma żadnego hasania po peronie wedle własnej woli! To nie zgniła Europa tylko kraj zachowujący odpowiedniae zasady. Nikt nie wpadnie tu pod koła! Nie ma nawet, zaobserwowanych uprzednio, masowych biegów długich do pociągu. Jest za to bieg krótkodystansowy po wagonach. Gdy tylko pociąg wtacza się na stację i zatrzymuje idealnie w wyznaczonym miejscu, a drzwi wagonów się otwierają doładnie naprzeciwko bramek, pasażerowie ruszają sprintem. Pociąg jest przelotowy i tylko część miejsc wolna. Nagrodą dla zwycięzców będzie możliwość wyciągnięcia nóg i relaksu po trudach wędrówki. Przegrani postoją, takie życie... Tym razem Ada zajęła lepsze miejsce w bloczkach startowych. Przejmuję od niej plecak, a ona biegnie. Leć, dziewczyno! Leć niczym Florence Gryffith-Joyner po rekord świata! Dasz radę! Masz motywację! I zwyciężyła! Dzielna dziewczyna! Zdobyła dwa miejsca na podium. Z uciechy otwieramy po piwie, już chińskim, a Ada wkrótce zasypia.

3 komentarze:

  1. Świetny opis Chińskiego Muru. Myślę, że niewiele osób zdaje sobie sprawę, jaka to gigantyczna budowla. Niby się o tym czyta, ale to nie do wyobrażenia. Trzeba zobaczyć samemu.
    Ja miałam jeszcze mniej czasu na zwiedzanie, więc po namyśle przyjęłam propozycję "przewodniczki" znalezionej przy Zakazanym Mieście. Za opłata zawiozła nas samochodem jakieś 100 km od Pekinu. Jednak odczucia, co do Muru miałam podobne (oglądałam część odnowioną i tę porośniętą drzewami). Za to jedliśmy w takiej wiosce, gdzie ludzie przyszli, żeby się sfotografować z nami, bo nigdy nie widzieli "na żywo" blondynki. Oczywiście nie muszę dodawać, że jedzenie zamawiała nam przewodniczka, a rachunek wynosił jakieś śmieszne sumy, bo tam nigdy nie jadają turyści, więc nie wiedzieli, jak policzyć. Za to w Pekinie też byliśmy traktowani, jak bankomaty na nogach. (Cudowne określenie).
    pozdrawiam, Roksana

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko pozazdrościć! Zakładam, że wszyscy byli zadowoleni: Wy z lokalnych atrakcji i świetnego z pewnością jedzenia, przewodniczka z zarobku, a miejscowi z okazji stanięcia obok blondwłosej piękności. -:) Jak pewnie zwróciłaś uwagę, sądząc z reklam i posterów, to europejski typ urody kobiecej cieszy się tam największym powodzeniem i uznawany jest za ideał. Szkoda tylko, że dysponowaliście ograniczonym czasem.

      Usuń
  2. Bardzo chcę wrócić w tamte rejony, dlatego śledzę uważnie Waszego bloga. Sporo już się dowiedziałam i mam nadzieje na więcej.
    Pozdrawiam, R

    OdpowiedzUsuń