piątek, 5 kwietnia 2019

Naypiydaw – stolica widmo


Godziny porannego szczytu w Naypiydaw.

Czy ktokolwiek słyszał kiedykolwiek łamiącą język i pióro nazwę Naypiydaw? Bardzo wątpię. A tymczasem to obecna stolica Birmy. Na starszych mapach Naypidydaw nie figurowało, samą nazwę ogłoszono oficjalnie dopiero w 2006 r. Pewnie z tego powodu nie dorobiła się też zeuropeizowanej, przyjaźniejszej dla języka nazwy.
O przeniesieniu stolicy władze wojskowe zadecydowały z sobie wiadomych powodów w 2005 r. Rangę stołeczną utracił wówczas położony w delcie Irawadi Rangun. Naypiydaw usytuowane jest ok. 300 km. na północ, mniej więcej w połowie drogi do Mandalay. W swoich dziejach Birma zmieniała stolice bardzo często, same w sobie przenosiny te nie byłyby więc niczym dziwnym. Tym razem jednak stolicą stało się miasto, które tak naprawdę zaczęto dopiero budować. Może nie w „szczerej dżungli”, ale w „szczerym polu” na pewno. Przyczyn tego posunięcia trudno dociec, nie pojmują ich zwłaszcza mieszkańcy Rangunu. Naypiydaw nie znajduje uznania w ich oczach, twierdzą powszechnie, że „nic tam nie ma” i nie warto do nowej metropolii jechać. Miasto liczy obecnie ok. 1 mln. mieszkańców. Wielu z nich to przymusowo (dosłownie) przesiedleni urzędnicy centralnych organów administracji państwowej razem z rodzinami. Cóż, kariera wymaga niekiedy poświęceń. Nie trzeba dodawać, że budowa nowej stolicy pochłonęła znaczne fundusze, które rząd mógłby wydać na o wiele bardziej potrzebne i sensowne przedsięwzięcia. Może chodziło o odcięcie się od kolonialnej przeszłości? Bo Rangun ustanowili stolicą Brytyjczycy właśnie.
Większość blogów podróżniczych krytycznie ocenia Naypiydaw: nudne, sztuczne, pozbawione życia. Można ewentualnie zajechać po drodze, przy okazji, a główna atrakcja to szerokie, dwudziestopasmowe autostrady, po których w zasięgu wzroku nie przejeżdża najczęściej żaden samochód, a turyści urządzają sobie na ich środku pikniki i robią zdjęcia.
Też zastanawialiśmy się, czy warto odwiedzić Naypiydaw. Ostatecznie przekonałem Adę, bo miasto leżało na trasie naszej dalszej podróży na północ, a mnie zainteresowały te puste autostrady. W końcu, w Europie to atrakcja w zasadzie nieosiągalna, a już w Polsce o dwudziestopasmówce to możemy tylko pomarzyć – niekoniecznie nawet o zupełnie pustej. Postanowiliśmy zajechać na miejsce nocnym autobusem z Rangunu, bladym świtem obejrzeć szybko wszystko co się da (a wiele tego nie ma), porobić zdjęcia i jak najszybciej, najlepiej rano, jechać dalej do Kalaw, skąd wyruszają piesze trekkingi nad jezioro Inle, obowiązkowy punkt programu wszystkich turystów odwiedzających Birmę. W Naypiydaw nie działa praktycznie komunikacja miejska, wybrane miejsca i tak należy objechać taksówką, co powinno przyspieszyć sprawę, jak zakładaliśmy.
Bilety z Rangunu zarezerwowało nam biuro podróży, wytargowaliśmy je przy okazji wynajmowania samochodu z kierowcą, który obwoził nas po Bago i podrzucił do stóp pagody Golden Rock. Na koniec zajechał jeszcze na rozległy dworzec autobusowy w Rangunie (istne pandemonium motoryzacyjne, ścisk, korki, klaksony, brak jakichkolwiek informacji w języku oraz alfabecie angielskim), po czym, w zadziwiający sposób wciskając swoją taksówkę w każdą możliwą szparę, odnalazł biuro właściwej kompanii przewozowej i przekazał nas w ręce obsługi. Od tej chwili musieliśmy radzić sobie sami. Przyznam, że wypadło to średnio, zapłaciliśmy frycowe pierwszej samodzielnej podróży birmańskimi autobusami publicznymi. Dodam tu od razu, że należało po prostu zamówić w tym biurze podróży kolejny bilet, z Naypiydaw do Kalaw. Z pewnością zrobiliby to w ramach „pakietu hurtowego”, a my zaoszczędzilibyśmy czas i nerwy. Cóż, mądra „biała małpa” po szkodzie.
Początek nie okazał się nawet taki zły. Autobus podstawiono planowo, wyruszył również zgodnie z rozkładem. Standard sypialniany VIP. Mniej może wygodny, niż jego odpowiednik w Wietnamie (siedzeń nie można rozłożyć do pozycji w pełni horyzontalnej), ale dało się przeżyć (tzn. przespać). Klimatyzacja nastawiona oczywiście na poziom arktyczny (to nieodzowna, wspólna cecha wszystkich autobusów w krajach tzw. trzeciego świata – jak już mają klimatyzację, to wnętrze pojazdu zamienia się w lodówkę), na szczęście rozdano ciepłe koce. Przejazd zakłócił tylko jeden incydent. Otóż w pewnej chwili obudziłem się z braku tchu, ponieważ zajmująca fotel obok Ada ścisnęła kurczowo moje nozdrza, odcinając dostęp powietrza.
- Do diabła! Jak ty to robisz, że nadal chrapiesz jak armata pomimo tego, że zatkałam ci nos?
- Cholera! Przecież to ten gruby Chińczyk z tyłu! - odparłem półprzytomny.
Przypadkowy współpasażer podróży, odpowiedzialny za przykre przebudzenie Zbyszka.
Na dworcu autobusowym wysiedliśmy o czwartej nad ranem. Na szczęście dla Ady, udało się nawet o tej porze dostać kawę. Zamierzaliśmy jak najszybciej kupić bilet na jakieś poranne połączenie do Kalaw, a potem wziąć taksówkę i szybko objechać miasto. Początkowo wszystko wydawało się iść gładko. Uczynni Birmańczycy wskazali biuro kompanii wysyłającej autobus do wspomnianego Kalaw. Na birmańskich dworcach nie ma bowiem ogólnego rozkładu jazdy, wspólnej kasy, czy tym bardziej informacji dla podróżnych. Każda kompania (a dużo ich) działa niezależnie od innych, sama sprzedaje bilety, przyjmuje przesyłki itp. Bardzo często „siedziba” ulokowana jest w jakimś sklepie albo magazynie, a właściwy pracownik pojawia się na mniej więcej godzinę przed odjazdem autobusu. Obsługa tegoż sklepu czy magazynu biletów np. nie sprzedaje. Nie znając tego systemu i wobec kiepskiej znajomości angielskiego przez miejscowych, długo krążyliśmy jak dzieci we mgle. „Nasze biuro” było o godzinie 4.00 jeszcze zamknięte, spokojnie odczekaliśmy więc do 5.30, gdy otworzyło podwoje. I od razu zaczęły się kłopoty. Okazało się, że autobus i owszem, jest: o 6.00. Ale biletów już brak, wyprzedane dwa dni wcześniej. A wysyłają tylko jeden dziennie. Czy do Kalaw jeździ jakaś inna kompania? A tak, biuro ma gdzieś tam. I tu wskazano kompleks budynków po drugiej stronie ulicy oraz rozległego placu. Jakaś życzliwa dusza zaprowadziła nas we właściwe miejsce. Też zamknięte, ale to na pewno tu. Tak poinformowali nas wszyscy obecni: po birmańsku, łamaną angielszczyzną oraz na migi. Tak, Kalaw, to tutaj. Kiedy otworzą? Jeszcze nie teraz, bo autobus odjeżdża o 8.30. Pewnie na godzinę przed odjazdem.
Mnisi zbierają jałmużnę na dworcu autobusowym. Jedno z niewielu miejsc, w których widać ślady życia.
Ponieważ robiło się już jasno, a na placu pojawił się korowód zbierających jałmużnę mnichów (co oznacza w Birmie początek dnia), postanowiliśmy nie tracić czasu i zamiast czekać, objechać zgodnie z planem całą tę stolicę. Po dłuższych targach (bo ceny taksówek w Naypiydaw zdecydowanie wyższe niż w Rangunie, a system Grabi – birmański odpowiednik Ubera – nie działa) wzięliśmy kurs za 20 tys. kiatów (ok. 13 USD). Kierowca miał nas zawieźć w najciekawsze, wybrane przez nas miejsca (w sumie trzy). Największym problemem okazało się wytłumaczenie, że chcemy zobaczyć tę „słynną”, dwudziestopasmową autostradę. Kierowcy (zebrali się w pięciu) nie potrafili jakoś zrozumieć, gdy o tym mówiliśmy, a Ada pokazywała nawet na mapie google konkretny punkt. Zadziwiające, ale dość dobrze skomórkowani Birmańczycy (podobnie jak wszyscy inni na całym świecie siedzą często z nosami w smartfonach) map google zupełnie nie znają. Potem okazało się, że to my sami tak naprawdę nie wiedzieliśmy, czego chcemy, bo te autostrady ciągną się kilometrami wokół miasta, wiodąc do ważniejszych budynków państwowych. Wreszcie ruszyliśmy. I od razu miła niespodzianka. Kierowca z własnej inicjatywy zawiózł nas przed gmach parlamentu. Budynek, jak budynek. W dodatku zobaczyć można tylko z daleka, z drogi, bo wszystko ogrodzone, a brama strzeżona. Ale właśnie ta droga, to było to, czego szukaliśmy! Dwudziestopasmówka i żywego na niej ducha! Ani jednego samochodu! A dochodzi godzina 7.00, szczyt poranny! Spędziliśmy kilka chwil siedząc, leżąc i robiąc zdjęcia. No tak, w tej Europie to chyba nigdy asfaltu nie widzieli!
Kolejny punkt programu, pagoda Uppatasanti, centrum życia religijnego miasta. To właściwie nowoczesna, niedawno wzniesiona kopia pagody Shwedagon w Rangunie. Do szybkiego zaliczenia i nic więcej. Pozostał obiekt ostatni, Park Fontann Wodnych. Ale tutaj podjechaliśmy tylko pod bramę. Wejście płatne, bodajże 2 tys. kiatów (1,33 USD). Problem polega jednak na tym, że same fontanny uruchamiane są dopiero po południu, ok. 15.00 Tyle czasu to nie mieliśmy, widowisko spadło więc z rozkładu.
Ach, ten widok przypomina się wówczas, gdy stoimy w rodzimych korkach.
Budynek parlamentu w oddali.

Pagoda Uppatasanti w Nayipidaw, kolejna kopia pagody Shwedagon z Rangunu.

Zbyszko z birmańskimi dodatkami.

Dziecięca fascynacja żarówkami. 

Rytualne obmywanie figurki tygrysa, symbolu
przypisanego Zbyszkowi w biramńskim kalendarzu.

Wejście do Parku Fontann o świcie.

Park prezentuje się w tym oświetleniu nastrojowo.
Wracamy na dworzec, nasze biuro otwarte! Na pewno otwarte? Chyba jednak nie. Zajmujące się jakimiś tajemniczymi sprawami dwie dziewczyny za nic w świecie nie chcą rozmawiać o autobusie do Kalaw, biletach i temu podobnych sprawach. Generalnie potrafią tylko powiedzieć: No, mister, wyczerpując znajomość angielskiego. Coraz bardziej zaniepokojeni, rozpytujemy obecnych dookoła Birmańczyków. Wspólnym wysiłkiem wyjaśniają, że ktoś od autobusów dopiero przyjdzie. I w końcu jest! Niestety, zwykła śpiewka – wszystkie miejsca wyprzedane już wczoraj. Może sprzedacie bilety stojące? To niemożliwe, mister! Potem okazało się, że niemożliwe w przypadku Europejczyków, miejscowi podróżują „na stojaka” bez większych problemów. Wreszcie i do nas uśmiecha się jednak fortuna. Puszczają jeszcze jeden autobus, o 13. 00. I można kupić bilety! Na miejsce dojeżdża zgodnie z planem o 20.00. To już noc, ale z wynajęciem noclegu w Birmie nigdy nie ma żadnych problemów, najlepiej robić to za pośrednictwem neta, nawet w ostatniej chwili (to już wiemy). Bierzemy więc tę okazję, zadowoleni że nie stracimy w tym nieszczęsnym Naypiydaw całego dnia! Uczynni Birmańczycy zgadzają się przechować w biurze/sklepie bagaże.
Tylko co począć z wolnym przedpołudniem? Miasto już zwiedziliśmy. Zresztą, prawdę mówiąc, jest bardzo rozległe i pozbawione typowo miejskiej zabudowy. To dosłownie pojedyncze gmachy (zwykle rządowe), rozrzucone na sporej przestrzeni. Pomiędzy nimi trafiają się często łąki i pola uprawne. Jedyne dwa miejsca, w których toczy się jakieś życie, to wspomniana pagoda Uppatasanti oraz okolice dworca autobusowego i pobliski targ. Przynajmniej znajdujemy się w jednym z tych miejsc. Zaczynamy więc od zakupów, następnie spożywamy śniadanie „na łonie natury”: głównie owoce, doprawione miejscowym rumem marki „Mandalay”. Nie odrzuca, ale potem okaże się, że znacznie lepszy jest rum „Myanmar”. Obydwa kosztują tyle samo: ok. 1800-2000 kiatów (4,5 zł.) za butelkę 0,7 l. Prawda, że takie okoliczności pomagają poprawić humor? Wkrótce trafia się kolejna ku temu okazja. Spacerując bez konkretnego celu po okolicy, dostrzegamy usytuowany na wysokiej skarpie pub o nazwie „Plan B”. Cóż, skoro nie udało się kupić biletów na wcześniejszy autobus, realizujemy plan B właśnie, czyli wycofujemy się „na z góry upatrzone pozycje” (w tym wypadku akurat z dołu). Piwa w Birmie warzyć potrafią, a sympatyczny barman podsuwa nadto propozycje sposobów ich zmieszania, ulubione jakoby przez miejscowych. Reszta pobytu w Naypiydaw upływa więc coraz przyjemniej i zaczynamy nawet rewidować poprzednią, negatywną opinię o tym mieście. Koniec końców, nie taka ta stolica-widmo straszna! Z tą myślą wracamy z półgodzinnym wyprzedzeniem na dworzec. Autobus (a właściwie minibus – to w Birmie większość taboru lokalnych kompanii transportowych) już czeka. Ze zdziwieniem stwierdzamy, że wydajemy się być jedynymi pasażerami (a podobno o bilety tak trudno), pojazd rusza też natychmiast po tym, gdy załadowaliśmy się się z bagażami na pokład. O co tu chodzi? Tajemnica wyjaśnia się już wkrótce. Przez następną godzinę bus krąży po różnych hotelach, zbierając pozostałych podróżnych (zresztą głównie Birmańczyków). Kolejna lekcja, bilety najlepiej rezerwować za pośrednictwem hotelu właśnie. Recepcja załatwia to zwykle bezpłatnie. Zdążyliśmy już jednak zebrać takie zapasy dobrego humoru, że poranne niepowodzenia wydają się coraz mniej znaczące. Ruszamy do Kalaw.
Plan B, czyli wycofujemy się na "z góry upatrzone pozycje" - w tym przypadku akurat z dołu.

W tym birmańskim bastione "Żywcem" mnie nie wezmą!