piątek, 23 marca 2018

Hue – skąpana w deszczu stolica cesarska


Przed wejściem do cytadeli w Hue, pośród deszczu i parasoli.
Jedziemy do Hue, miasta w środkowym Wietnamie. Po drodze zwiedzamy dawną strefę zdemilitaryzowaną pomiędzy Wietnamem Północnym i Południowym (tzw. DMZ) i dostępny tam dla turystów kompleks tuneli z okresu wojny wietnamskiej (jeden z dwóch, drugi znajduje w okolicach Sajgonu). O tych obydwu kompleksach napiszę jeszcze osobno w swoim czasie, tutaj zaznaczę tylko, że tunele „sajgońskie” uchodzą za ciekawsze i jest to opinia słuszna.
W trakcie podróży, w Dong Hoi, mała niespodzianka. Na przystanku pośrednim do autobusu wsiadają „nasi” Bawarczycy, też w drodze do DMZ oraz Hue. Czy ten cały Wietnam jest taki mały? Czy może kursuje w nim tylko jeden autobus? Nie, to tylko turyści poruszają się zazwyczaj utartymi szlakami. Uświadamiamy sobie tę prawdę, postanawiając przy możliwej okazji zerwać z tym schematem. Podczas gdy witamy się wzajemnie i tak sobie dumamy, pojazd nadal krąży po Dong Hoi i niespodziewanie wraca pod hotel, przed którym wsiedli Niemcy. Okazało się, że zapomnieli paszportów! Czyżby aż tak zabalowali poprzedniego wieczoru? Na szczęście, obsługa zorientowała się na czas, zawiadomiła kierowcę i nasi towarzysze dowiedzieli się o swojej „zgubie” w chwili, gdy Wietnamczycy wręczali im zapomniane dokumenty, przepraszając jeszcze za niedopatrzenie oraz możliwe niedogodności. Co za kraj!
Pomnik zjednoczenia Wietnamu wzniesiony na dawnej granicy.
Połączona ze wspomnianym zwiedzaniem DMZ podróż trwa kilka godzin, do Hue dojeżdżamy wczesnym popołudniem. To ważne i stare miasto w środkowym Wietnamie należało niegdyś do ludu Czamów, który od II w. n. e. tworzył własne państwo na obszarze dzisiejszego Wietnamu środkowego i południowego. Stopniowo podbici przez Wietnamczyków, stanowią obecnie mniejszość etniczną, ulegającą jednak „wietnamizacji”. Pozostawili wiele imponujących budowli, największe wrażenie robią pochłonięte przez dżunglę ruiny My Son (o których w innym miejscu), niektóre z ich świątyń funkcjonują po dziś dzień. Opuściliśmy już „rdzennie” wietnamskie ziemie północne i wjeżdżamy na tereny później włączone do tego państwa. Tak, podbój Południa przez Północ to swego rodzaju tradycja, powtórzyło się to w 1975 r., a Hue było jednym z pierwszych miast zajętych przez WAL w jej pochodzie na Sajgon. Zanim jednak doszło do wydarzeń wojny wietnamskiej, miasto, pozostające pod rządami Wietnamczyków od XVI w., pełniło od 1801 do 1945 r. rolę stolicy cesarskiej dynastii Ngyuen. Z dawnej świetności pozostały cytadela, czyli ufortyfikowana siedziba dworu, wzorowana (a jakżeby inaczej) na pekińskim Zakazanym Mieście oraz rozrzucone w okolicy Hue, monumentalne grobowce poszczególnych władców, stanowiące prawdziwe kompleksy świątynno-sepulchralne. Trzeba tutaj dodać, że miasto Hue szczególnie mocno ucierpiało podczas wojny wietnamskiej, zwłaszcza w trakcie ofensywy Tet w początkach 1968 r. Zostało wówczas przejściowo opanowane przez komunistów, którzy wymordowali kilka tysięcy mieszkańców uznanych za wrogów władzy ludowej. Po miesiącu ciężkich walk Hue odbiły wtedy wojska amerykańskie i południowowietnamskie.
Zbyszek przed swoją limuzyną z osobistym kierowcą.
Klimat Hue oraz całego środkowego Wietnamu jest bardzo wilgotny, zwłaszcza zimą. Od listopada do marca trwa tutaj pora deszczowa i leje właściwie bez przerwy. Doświadczyliśmy tego na własnej skórze, padać zaczęło już przy jaskiniach Phong Nha, a zła pogoda miała nam odtąd towarzyszyć przez prawie tydzień, aż do Hoi An. Zimą, w tej części kraju, to jednak normalne i wszyscy traktują spływające z nieba strugi wody ze stoickim spokojem. Na szczęście, zrobiło się trochę cieplej niż na słonecznej, ale chłodnej północy.
Znalezienie noclegu okazało się, jak prawie zawsze w Wietnamie, dziecinnie proste. Przyzwoity, obszerny pokój ze śniadaniem za 10 USD. Z uwagi na nasze plany zwiedzania oraz dalszy rozkład jazdy autobusów turystycznych decydujemy się spędzić w mieście dwie noce. Mamy jeszcze popołudnie na odwiedzenie cytadeli oraz następny dzień na grobowce cesarskie. Jak już wspomniałem, są one rozrzucone w różnych miejscach poza samym miastem, dojazd raczej utrudniony. Należy wypożyczyć rower albo skuter. Do tego ostrzegano na necie o złym oznaczeniu dróg dojazdowych i trudnościach z „nawigacją”. Wobec lejących się z nieba strug wody, decydujemy się na wykupienie w hotelu na następny dzień wycieczki, która obejmuje wizytę w trzech najważniejszych grobowcach, w których pochowano cesarzy o imionach Minh Mang (zm. 1841 r.), Tu Duc (syn poprzedniego, zm. 1883 r.) oraz Khai Dinh (zm. 1925 r.), do tego pagoda Chua Thien Mu (Pagoda Niebiańskiej Pani), rejs po przepływającej przez miasto Rzece Perfumowej (to już druga taka w Wietnamie, pierwszą płynęliśmy do Perfumowej Pagody w okolicach Hanoi, oj czy aby nie za wiele tych wonności wylewali tu do rzek?) oraz lunch.
Ale „na pierwszy ogień”, czy raczej „na pierwszą wodę” (bo leje bez przerwy, na szczęście, uprzedzeni, przywieźliśmy z Polski naprawdę dobre sztormiaki, które znakomicie się teraz sprawdziły jako kurtki przeciwdeszczowe), wybieramy cytadelę. Jedziemy tam rikszami, a co! Po dłuższych targach (ale z Hanoi wiemy już, jakie mają mniej więcej stawki: 30-40 tys. dongów za ok. 2 km.) bierzemy dwie riksze, bo tutaj jakieś mniejsze. Wstęp do cytadeli jest płatny. Dopiero po zakupieniu biletów zorientowaliśmy się, że można było też nabyć bilet łączony (ważny trzy dni), obejmujący także wspomniane grobowce. Warto o tym pamiętać, bo wychodzi taniej, a informacja przy kasie niezbyt przejrzysta. Cóż, na szczęście wstępy w Wietnamie nie są ogólnie zbyt drogie. Cytadela wzbudza mieszane uczucia. Potężne mury otaczają znaczny obszar, w dużej części... pusty, zarośnięty trawą i chwastami. Zaraz za główną Bramą Południową trafiamy przez Most Złotej Wody do imponującej sali tronowej (Sala Najwyższej Harmonii – nazwy równie pompatyczne, co w Pekinie, sama sala też podobna do tej w tamtejszym Zakazanym Mieście). Po tak udanym początku spodziewamy się, jak w chińskim pierwowzorze, dalszego szeregu budowli. Nasze oczekiwania rozmijają się jednak z rzeczywistością. Tu i tam jakieś kryte przejścia, po prawej budynek teatru cesarskiego, daleko po lewej, na uboczu, pawilony cesarzowej oraz cesarskich konkubin (tutaj wystawy prezentujące ciekawe fotografie z życia rodziny cesarskiej w początkach XX w. oraz trochę osobistych przedmiotów). Ale gdzie reszta? Otóż wszystko zostało zniszczone podczas obydwu wojen indochińskich. Cytadela doznała sporych zniszczeń już podczas walk z Francuzami (1946-1954), ale najbardziej ucierpiała podczas wspomnianej ofensywy Tet w 1968 r. Przez miesiąc toczyły się na jej obszarze zacięte walki, była jednym z głównych punktów oporu komunistów. To, co zwiedzają obecnie turyści, może poza zewnętrznymi murami, zostało w istocie odbudowane. Prace tego rodzaju podjęto stosunkowo niedawno i dlatego nie przyniosły jeszcze pełnego efektu. Po opuszczeniu cytadeli warto odwiedzić usytuowane w jej bezpośrednim sąsiedztwie (od strony wschodniej) muzeum, eksponujące luksusowe przedmioty osobistego użytku należące do rodziny cesarskiej (wstęp za okazaniem tego samego biletu).
Wieża flagowa przed cytadelą w Hue, dla wielu symbol "bohaterskiej" walki partyzantówVietcongu z "amerykańskimi imperialistami".
Po drugiej stronie bramy cytadeli pogoda wcale nie lepsza :D
Wnętrze cytadeli to w większości takie błonia.
Jeden z cesarskich pawilonów ogrodowych.
Przed altanką cesarską.
Same smoki...
kamienny pożerający armatę...
i złoty, pilnujący ogrodów.
Widok nielicznych zabudowań cytadeli zza fosy.
I znów smoki :D
Brama do prywatnych apartamentów cesarskich.
Zbyszko gotuje kolację :D (hot pot)
I na koniec coś dla militarystów: bogata, usytuowana na wolnym powietrzu ekspozycja sprzętu bojowego, używanego przez obydwie strony podczas walk w 1968 r. Można też zrobić sobie zdjęcie z potężną Wieżą Flagową, znajdującą się przed główną bramą cytadeli. Kiedyś wywieszano na niej sztandar cesarski, ale obecnie cieszy się estymą władz oraz wielu miejscowych jako symbol walk z 1968 r. Przez 28 dni powiewała bowiem na niej flaga komunistycznego Wietnamu. Stanowiła symbol opanowania miasta, jedynego w sumie, przejściowego, ale bardzo krwawego sukcesu nieudanej pod względem militarnym ofensywy Tet (za to wygranej przez komunistów propagandowo i politycznie).
Wieczorem Ada decyduje się skorzystać z oferty jednego z licznych w Hue salonów masażu, 200 tys. dongów (ok 9 USD) za godzinę. Zwyczajowo należy też dać napiwek masażyście lub masażystce, 20-30 tys. dongów. To wtedy moja pani oceniła masaże wietnamskie jako „bardzo dobre” albo „znakomite”. Potem, ale już w Nha Trang, zabrakło jej skali i musiała dodać kolejny stopień - „genialne”. Podczas gdy Ada oddawała się rozkoszom masażu, ja pokrzepiałem się piwem w pobliskiej knajpie (piwem Hanoi Beer, lokalne piwo Huda jest akurat kiepskie), a następnie czekałem na ulicy przed salonem. Jako samotna, „biała małpa” płci męskiej przyciągnąłem uwagę naganiacza, który dość usilnie oferował mi najpierw nieokreślone bliżej narkotyki (nie dociekałem, jakie konkretnie), a następnie usługi „Lady Bum-Bum” - zakładam, że wiecie, co miał na myśli. Tak udany w sumie dzień zakończyliśmy degustacją syczuańskiego dania hot-pot, samodzielnie gotowanego na podanej do stolika kuchence gazowej czegoś w rodzaju rosołu, z dużą ilością pokrojonego mięsa, warzyw, grzybów mun, przypraw itp. Nie był nawet zły ten hot-pot dla turystów, ale jednak w Szanghaju, w knajpie dla Chińczyków zajadających lunch, podano o niebo lepszy! Gdy już zjedliśmy, nagle pod ścianą sali restauracyjnej (a knajpa dość porządna) przemknął dorodny, ogoniasty szczur. Czymś takim nie należy się jednak w Wietnamie przejmować, to zupełnie normalne.
Następny dzień powitał nas krótką przerwą w opadach, krótką, bo zebrało się na nowo na deszcz tak około jedenastej i potem lało albo przynajmniej siąpiło już bez przerwy. Z tego powodu nie żałowaliśmy wykupienia wycieczki. Ale też chyba tylko z tego. Rejs Rzeką Perfumową okazał się raczej krótki, zaledwie do wspomnianej Pagody Niebiańskiej Pani (Chua Thien Mu). Pagodę wzniósł w początkach XVII w. protoplasta dynastii Ngyuen, Ngyuen Hoang. Był on wówczas kimś w rodzaju na wpół samodzielnego zarządcy miasta. Na wysokim brzegu rzeki miał spotkać samą boginię pod postacią starej kobiety, mało elegancko podcierającej sobie pośladki. Okazał jej jednak należny wiekowi szacunek, a ona odwdzięczyła się przepowiednią, nakazując zbudować na wzgórzu pagodę, co da pomyślność zarówno Hue, jak i całemu rodowi Ngyuen. Tak też się stało, a kolejni władcy otaczali opieką świątynię oraz usytuowany przy niej i działający po dziś dzień klasztor buddyjski. Tego szczęścia zabrakło dopiero w XX w., miastu oraz dynastii. Pagoda jak pagoda, podobna do wielu innych. Najciekawszy obiekt to usytuowana w jednym z bocznych budynków marmurowa rzeźba żółwia, symbolu długowieczności. Kto dotknie tego kamiennego żółwia, będzie podobno żył bardzo długo. Nic dziwnego, że dotykają wszyscy, robiąc przy okazji fotografie.
Łódź na Rzece Perfumowej.
Ceremonia herbaciana.
Pagoda Niebiańskiej Pani.
Widok z pagody, a tam, na horyzoncie, to już Laos. Wietnam w tym miejscu jest najwęższy.
Wewnątrz kompleksu klasztornego.
Zbyszko prosi żółwia o długowieczność :D
Po tym miłym początku organizacja wycieczki zaczęła się, niestety, „rozłazić”. Okazało się, że mamy wracać autobusem na lunch do miasta. Autobus podstawiono jednak zbyt mały i część z nas musiała czekać sporo ponad pół godziny na kolejny. W mieście zastaliśmy normalne dla Wietnamu korki i znowu straciliśmy sporo czasu. A i tak lunch nie był jeszcze gotowy, gdy w końcu dogoniliśmy resztę grupy. Na ten nieszczęsny „obiad” oraz niepotrzebne objazdy straciliśmy grubo ponad dwie godziny (po kiego diabła ściągali nas na powrót do zakorkowanego miasta, pewnie tam taniej im wyszło), a tego czasu zabrakło potem przy cesarskich grobowcach.
Te mauzolea, a właściwie całe kompleksy otaczających właściwy grób świątyń, parków, sadzawek, rzeźb itp., są malowniczo usytuowane i robią duże wrażenie. Pewnie większe jeszcze przy lepszej pogodzie. Nas powitała siąpiąca z nieba mżawka. Spodobał nam się zwłaszcza grób cesarza Minh Mang (zm. 1841 r.). Może dlatego, że odwiedziliśmy to miejsce jako pierwsze? Może dlatego, że wtedy jeszcze przewodnik nie spieszył się aż tak bardzo, by nadrobić stracony czas (grobowce są zimą czynne do godz. 17.00)? A może dlatego, że kompleks rzeczywiście urzeka malowniczym położeniem wśród wzgórz, lasów i sadzawek?
Podczas bratania się z wojownikiem cesarskim strzegącym grobu
cesarza Minh Mang.
O mauzoleum cesarza Khai Dinh (zm. 1925 r., to przedostatni władca Wietnamu z dynastii Ngyuen) powiedzieć tego samego już nie można. Żył on i panował (bo raczej nie rządził) w czasach kolonialnej dominacji Francji. W młodości studiował w tym kraju i zafascynowany był kulturą francuską. Dał temu wyraz w projekcie własnego grobowca (władcy wznosili je już za swego życia). Krótko mówiąc, mauzoleum tego cesarza przypomina średniowieczny, europejski zamek. A raczej dowodzi tego, jak Wietnamczycy taki zamek sobie w idealnej postaci wyobrażali. Wszystko to doprawione typowym dla Azji przepychem oraz blichtrem, tu i ówdzie nieco aktualnie spłowiałym. Efekt, przyznać trzeba, zadziwiający. Są tacy, których zachwyca (o czym świadczą relacje na blogach), nam wydał się mocno kiczowaty. W sumie, to osobliwy przykład recepcji wzorców kultury europejskiej w Azji, niekoniecznie udany.
I wreszcie grób cesarza Tu Duc (zm. 1883 r.). To władca wybitny, który usiłował zreformować i unowocześnić kraj. Zamiary te nie powiodły się do końca wobec ekspansji kolonialnej Francuzów, którzy w trakcie jego panowania stopniowo narzucali swoje zwierzchnictwo. Tym niemniej, otaczany jest obecnie dobrą pamięcią. Jako ciekawostkę można dodać, że uchodzi też za „ojca” współczesnej kuchni wietnamskiej. Ponieważ uważał podobno, że jadanie tych samych potraw uwłacza godności władcy, polecił kucharzom wymyślać coraz to nowe. W rezultacie skomponowano ich ponad 4 tys. Ciekawe, czy rzeczywiście wszystkie mu smakowały? Grobowiec wzniósł imponujący, mniej może urokliwy niż Minh Manga, ale rozleglejszy i chyba bardziej monumentalny. Dużo tu różnych budowli, świątyń, rzeźb. Wszystko rozrzucone na sporej, pagórkowatej i zalesionej przestrzeni, urozmaiconej sadzawkami. Niestety, teraz właśnie w najbardziej jaskrawy sposób ujawniły się uprzednie niedociągnięcia organizacyjne. wycieczki. Przyjechaliśmy za późno, może na pół godziny przed zamknięciem kompleksu dla zwiedzających. Wciąż siąpiąca mżawka powodowała, że zapadał już półmrok. Pospieszne zwiedzanie czego się dało, właściwie na chybił trafił, nie pozwoliło nam docenić całego uroku tego miejsca. Tak, ta eskapada była zdecydowanie źle zorganizowana i lepiej jednak zwiedzać grobowce samodzielnie, rowerem lub skuterem. Oczywiście, przy lepszej pogodzie. Ale w tym celu należy przyjechać do Hue o innej porze roku.
Drugi wieczór w mieście Ada spędziła ponownie (a jakżeby inaczej) na stole masażystki. Ja, nauczony doświadczeniem, popijałem tym razem piwo w hotelowym pokoju. Po tych atrakcjach zdecydowaliśmy się na kolejną, wizytę w zachwalanej powszechnie na necie restauracji Hahn Restaurant (ul. Pho Duc Chinh 11), która oferować miała wybór znakomitych, lokalnych dań kuchni wietnamskiej (co prawda, jednak nie w liczbie 4 tys.) oraz uprzejmą pomoc obsługi przy właściwym ich spożywaniu (kolejność, przyprawy, co i w jaki sposób zjeść z zawartości talerza) :D. Lokal okazał się zapełniony turystami, ceny może nie rzucały na kolana, ale często jadaliśmy w Wietnamie taniej, a co gorsza – również lepiej. Porcje raczej skromnych rozmiarów. Główny plus to rzeczywiście uczynna obsługa, zdradzająca ignorantom tajniki spożywania wielu potraw. Czyli, nie zawsze należy kierować się opiniami tripadvisora!
Przed jedną ze świątyń kompleksu grobowego cesarza Minh Mang...
...i kolejna świątynia.
Tutaj, za mostem, znajduje się zamurowany na głucho grobowiec cesarza Minh Mang.
Wejście do mauzoleum cesarza Khai Dinh.
Budowla przedstawia wietnamskie wyobrażenie średniowiecznego, romańskiego zamku.
Tym razem grobowca pilnują zwierzaki :D
Kaplica przed wejściem do właściwego grobowca cesarza Khai Dinh.
Właściwy grobowiec  cesarza Khai Dinh.
Ach to azjatyckie wyobrażenie średniowiecza :D:D:D
Napotkana przy drodze wytwórnia tradycyjnych, wietnamskich kapeluszy z bambusa.
Wejście do  kompleksu grobowego cesarza Tu Duc.
I tutaj nie brakuje sadzawek :D
Wejście na dziedziniec z grobowcem.
Przy grobie cesarza Tu Duc. Powoli zapada zmierzch.