piątek, 26 maja 2017

Piwa Mauritiusa

    


Na tej niewielkiej wyspie zagubionej na Oceanie Indyjskim produkowane są dwa gatunki piwa: Phoenix oraz Blue Marlin, obydwa w wersji jasnego lagera oraz ciemnego portera.
Jedna z plaży Mauritiusa. Piwa nie degustuje bowiem przyjechałem na ową plażę kierując wynajętym samochodem ;)
Phoenix jasny – znośna jak na tropiki zawartość alkoholu, sięga 3,5. Z przyjemnością stwierdziłem, że piwo to posiada smak i daje się w nim wyczuć goryczkę. Nie jest to, co prawda, smak zbyt wyrazisty i nie wytrzymuje porównania z klasowymi produktami europejskimi, ale jednak. Ogólnie, Phoenix przyjemnie odświeża i gasi pragnienie w ciepłym oraz wilgotnym klimacie, panującym na wyspie. To zapewne takie otoczenie podnosi jego walory. Minusem jest fakt rozlewania do niewielkich butelek i puszek o pojemności 0.33 l. We wspomnianym klimacie, jeden porządny łyk i koniec. Cena znośna, nie przekracza równowartości 2-3 zł.

Phoenix ciemny – to, niestety, porter tylko z nazwy. Alkoholu zaledwie ok 5%, przyciemniona barwa, smak niezbyt głęboki. Spróbowałem z ciekawości i potem omijałem. Dodatkowa wada – mała pojemność opakowań, czyli jak wyżej (chociaż, biorąc wszystko pod uwagę, może to jednak zaleta?).

Blue Marlin jasny – dostępny zwykle w restauracjach i niektórych ceniących się sklepach. Nieco większa zawartość alkoholu w porównaniu z Phoenixem, około 4%. Smakowo nie poczułem jednak większej różnicy. Podobnie jak poprzednio, dobrze gasząca pragnienie, lekka goryczka. Za to cena już wyższa, o mniej więcej 1/3, gdyż gatunek uchodzi za bardziej luksusowy. Moim zdaniem bezpodstawnie i równie dobrze można pozostać przy Phoenixie. Plusem jest występowanie obok opakowań 0,33 l. także większych butelek 0,66 l.

Blue Marlin ciemny – potwierdza tezę, że porządnego ciemnego piwa zrobić tutaj nie potrafią, ale może celowo się ograniczają, ze względu na właściwości klimatu. Około 6% mocy, smak raczej bez większego wyrazu. Nie polecam. Piwo to pojawia się zresztą dość rzadko, ale właściwie to nie ma czego żałować.
Podczas degustacji malutkiego Phoenixa w lokalnej knajpce
Podsumowując, nie należy liczyć na większe wrażenia smakowe, ale pragnienie da się ugasić. Najlepiej nadaje się do tego celu jasny Phoenix, powszechnie dostępny i niezbyt drogi. Ogólnie z alkoholi na najwyższym poziomie sytuuje się tutaj rum, np. marki Chamarel albo Saint Aubin. Bardziej niż przyzwoite, należy przyznać. Oczywiście, dość drogie, zwłaszcza w wersjach klasowych (są różne, w zależności od sposobu destylacji). Tylko nie należy dać się przekonać do kupna w sklepie przyfabrycznym podczas ewentualnej wizyty w destylarni. W dużych marketach te same butelki są o ok. 10 % tańsze.

Wszelkie piwa i inne alkohole europejskie w zdecydowanie wyższych niż u nas cenach.

czwartek, 25 maja 2017

Xi'an Terakotowa armia Pierwszego Cesarza

Opuszczamy Pekin i jedziemy nocnym pociągiem do Xi'an.
Xi'an i jego mury
Aerobik na ulicach Xi'an
To dawna stolica kraju z której władał Quin Shi Huang, tyran który podbił odrębne królestwa chińskie w III w. p. n. e. i rządził krajem jako Pierwszy Cesarz zjednoczonego państwa. W 1974 r. odkryto przypadkowo jego grobowiec, w którego kilku olbrzymich komorach zgromadzono ok. 7 tysięcy naturalnej wielkości figur wojowników z terakoty. Ta tzw. „Terakotowa armia”, złożona z różnych rodzajów wojsk (jazda, rydwany, piechota) i wyposażona pierwotnie w prawdziwy oręż miała umożliwić władcy podbój zaświatów. Przynajmniej nie przeznaczono do tego żywych żołnierzy, ofiary pogrzebowe z ludzi były wówczas w Chinach na porządku dziennym.
Młoda para w meczecie (Xi'an)
Obecnie armia Pierwszego Cesarza to jedna z największych atrakcji turystycznych Chin, która uczyniła z Xi'an cel wielu wycieczek. Samo miasto (ponad 6 mln. mieszkańców) jest zresztą bardzo ładne i szczyci się licznymi zabytkami, ale gdyby nie cesarska armia raczej mało kto by je odwiedzał. Położone w głębi kraju, około 800 km. na południowy-zachód od Pekinu, to jednak dzisiaj prowincja. Po wiosennym chłodzie, którym pożegnała nas stolica, liczymy na ciepłe powitanie.
Najpierw musimy jednak wsiąść do naszego pociągu. W Chinach jest to zadanie skomplikowane, nawet, jeżeli bilety sypialne kupiliśmy już w Polsce (na bieżąco zwykle takowych brakuje) i odebraliśmy je w kasie z wyprzedzeniem (takie panują tu wymogi). Dworzec Pekin Zachodni jest olbrzymi i zatłoczony, jak wszystkie większe dworce w Kraju Środka. Okazujemy bilety i paszporty (do właściwego budynku wstęp mają tylko podróżni), odbywamy obowiązkową kontrolę bagażu i otwierają się przed nami niezmierzone, naprawdę niezmierzone przestrzenie tej kolejowej świątyni. Doświadczenia z podróży kolejką podmiejską do Badaling na niewiele się zdadzą. Na tablicach informacyjnych wszystko w krzakach. Znamy jednak numer pociągu oraz godzinę odjazdu – to podstawowe w Chinach informacje dla obcokrajowca, gdyż te, jako jedyne, wyświetla się w alfabecie łacińskim oraz przy użyciu cyfr arabskich.
Inne ujęcie młodej pary
Przy naszym pociągu figuruje cyfra 6. Sądzimy naiwnie, że chodzi o peron i rozglądamy się za właściwym wyjściem. Takowych wcale jednak nie widać, mamy przed sobą tylko niekończący się hall oraz liczne, boczne poczekalnie. One również opatrzone są numerami i domyślamy się wreszcie, że wspomniana cyfra 6 oznacza numer naszej poczekalni. Tu na pociąg czeka się tylko i wyłącznie w z góry wyznaczonym pomieszczeniu. Takich poczekalni widzimy na dworcu Pekin Zachodni około dwudziestu, wszystkie zatłoczone, a każda wielkości całego dworca w dużym mieście polskim. Wtaczamy się z bagażami do naszej szóstki i nie bardzo wiemy, co dalej. Stąd też nie widać żadnych peronów ani pociągów. Ewentualne komunikaty i tak zostaną ogłoszone wyłącznie po chińsku. Nasze niezdecydowanie zwabia niczym sępa jakiegoś Chińczyka, jak się potem okaże, zapewne bagażowego. Gestem pyta o bilety, a następnie prowadzi do jakiegoś kantorka. Tu, nadal na migi, kilku pracowników tłumaczy nam gorączkowo, że mamy zapłacić 30 yuanów (pokazują taką sumę w banknotach). Nie wiedząc do końca, o co chodzi, płacimy. Może to jakaś opłata za bagaż? Razem z nami podobnie czynią dwie panie w średnim wieku, o azjatyckich rysach, ale równym naszemu wyrazie zagubienia na twarzach. Chyba przyjechały z Mongolii. Te 30 yuanów (ok. 20 zł.) nie zostaje jednak wyrzucone w błoto. Nasz cicero ładuje walizki całej czwórki na wózek i jakimś bocznym przejściem wiedzie wreszcie na peron, sprawnie okazując bilety i przeprowadzając przez kolejne punkty kontrolne.
Mnich przechadzający się uliczkami Xi'an
Wreszcie pociąg, długi, ponad dwadzieścia wagonów. Zostajemy odstawieni do właściwego, w drzwiach ostatnie sprawdzenie biletów i uprzejma konduktorka upewnia się, że odnaleźliśmy nasze prycze do spania. To wagon drugiej klasy, bezprzedziałowy. Sześcioosobowe boxy pozbawione są drzwi. Nikogo nie ma, czyżby zabrakło chętnych na przejazd do Xi'an? Nic podobnego! To tylko nas doprowadzono w stylu vipowskim, bo zapłaciliśmy bagażowemu. Dzięki temu możemy rozgościć się jako pierwsi, zajmujemy walizko-plecakami skąpe miejsca na bagaż, rozpakowujemy najpotrzebniejsze rzeczy i okupujemy najbliższy stolik na korytarzu. Rozlewamy zabraną jeszcze z Polski Krwawą Mary i z drinkiem w dłoni obserwujemy przez okno wlewającą się na peron falę podróżnych. Chińczycy, jak zwykle, biegną do pociągu, tym razem z walizkami. Dla „zwykłych” pasażerów teraz dopiero otwarto bramki w poczekalniach. Miejsca są numerowane, ale przecież trzeba upchnąć bagaż i podczepić komórki do gniazdek! O tym ostatnim, rozkoszując się drinkiem, zapomnieliśmy. Nasz błąd. Trzeba będzie wstawać po nocy i czyhać na wolne gniazdko.
Budda dumnie prezentujący na piersi buddyjski znak szcześcia.
Pociąg rusza o czasie, pasażerowie pałaszują kolację. Głównie wszechobecne zupki, ale pewien smakosz ma za sobą kilkudaniowy obiad w menażkach, popija ćwiartką wódki. Inni wyciągają piwa. My kontynuujemy spijanie naszej Krwawej Mary. Zabraliśmy ją celowo, aby ułatwić sobie sen w pociągu. Piwo jest w takim wypadku ryzykowne (z wiadomych powodów), a chińskim wódkom jeszcze wtedy nie dowierzamy. Okazuje się, że nasze obawy były bezpodstawne, zarówno jeśli chodzi o wygodę prycz jak i jakość miejscowych alkoholi. Posłania niezbyt może obszerne, ale wystarczająco wygodne, czysto i schludnie zasłane. Chińczycy posiedli przy tym przydatny w obecnej sytuacji zwyczaj udawania, że nikogo dookoła siebie nie widzą. Odwracają się na pryczach do ściany albo zagłębiają bez reszty w świat wirtualny, oferowany przez smartfony. Po rychłym wyczerpaniu zapasów trunku idziemy w ślady tych pierwszych. To w końcu ostatni, pewny nocleg na naszej trasie. W Xi'an kończą się rezerwacje i mamy przed sobą dziesięć dni improwizacji, zanim nie dotrzemy do odległego o tysiące kilometrów Suzhou.
Po przybyciu do Xi'an mamy zamiar zostawić bagaże w przechowalni, dojechać jak najszybciej do grobowca Pierwszego Cesarza, zwiedzić co się da w samym mieście, kupić bilety i ruszać nocą dalej, do Chengdu, stolicy Syczuanu. Plan okaże się nierealny, z uwagi na chińskie odległości i nie tylko to, ale rankiem jeszcze o tym nie wiemy. Pierwsza niespodzianka polega na tym, że po przybyciu do celu, na chińskim dworcu podróżny może udać się tylko i wyłącznie w jednym kierunku – na zewnątrz, poza teren kolejowy.
Wieża Dzwonu w Xi'an nocą. Zwróćcie uwagę na stopień "skomórkowania" Chińczyków (na zdjęciu widoczne niebieskie światła niekórych ekranów telefonicznych).
Nie ma żadnej możliwości, by przejść bezpośrednio na inny peron, przesiąść się, kupić bilet, sprawdzić czas odjazdu pociągów itp. Bramki, kołowrotki i czujni strażnicy krzyżują takie zamiary. Trzeba najpierw wyjść, by potem ponownie wejść – oczywiście, po zakupie nowego biletu i odbyciu całej procedury kontroli bezpieczeństwa. Islamscy terroryści nie mają tu żadnych szans, wszelacy inni też zresztą nie. W ten sposób, zdezorientowani, lądujemy na placu przed dworcem. Mieliśmy przecież oddać bagaże do przechowalni. Pytamy przy pomocy translatora i odnajdujemy podejrzany kantorek świadczący tego rodzaju usługi. Dziwny jakiś, ale obsługiwany przez umundurowanego pracownika kolei. Okaże się potem, że działa sprawnie i uczciwie, a ceny o połowę tańsze niż w samym budynku dworca.
Pozbywszy się bagażu, zamierzamy dostać się jak najszybciej do mauzoleum Cesarza. Przewodnik informuje, że z dworca dowożą do tego miejsca autobusy linii 306, trzeba jednak przejść około 500 metrów (w Chinach to „tuż obok”). Internauci ostrzegają przy tym, że prywatni przewoźnicy potrafią „ucharakteryzować” swoje autobusy na miejskie, opatrzyć tablicami z numerem 306 i ustawić się po drodze. Zgarniają nieświadomych niczego turystów niczym ryby w sieć, a w trakcie jazdy, już za miastem oczywiście, żądają niebotycznych opłat do 100 yuanów za osobę. Normalna cena to 7-8 yanów. Podejrzliwie przyglądamy się więc kolejnym autobusom, czy to przypadkiem nie te osławione potwory z rozwartymi paszczami. Ale nie. Z tym władze zrobiły już porządek. I chwała im za to! Z daleka widać długaaaaaśną kolejkę. Tak, nie mylimy się, to ogonek do przystanku autobusu 306. Porządku pilnują umundurowani funkcjonariusze. Autobusy podjeżdżają jeden za drugim, funkcyjni odliczają odpowiednią liczbę pasażerów i wskazują kolejne pojazdy. Wszystko idzie bardzo sprawnie i ku własnemu zaskoczeniu, już po 10 minutach jedziemy! Skasowano po 7 yanów, więc chyba to nie ci łowcy turystów? Ponieważ grobowiec usytuowany jest w pewnej odległości za miastem, a autobus ma tam ostatni przystanek, zapadamy w smaczną drzemkę.
Kompleksu mauzoleum Pierwszego Cesarza nie ma sensu opisywać.
Plan Mauzoleum Pierwszego Cesarza
To ogromna przestrzeń, przed wejściem typowy turystyczny młyn z pamiątkami i przekąskami. Ciekawostką jest to, że sprzedają tu wiele skór zdartych z przedstawicieli miejscowego gatunku wilka. Dość nachalnie nagabywano w sprawie ich nabycia. Prezentują się bardzo egzotycznie i stanowiłyby pierwszorzędną ozdobę ściany, łoża czy podłogi. Pochodzą z pewnością z hodowli, ale i tak „ładnie” wyglądałby każdy, kto wylądowałby z czymś takim w bagażu na europejskim lotnisku. W Chinach nie ma, jak widać, podobnych ograniczeń. Pod pewnymi względami to prawdziwie wolny kraj.
W mauzoleum uderza przede wszystkim cena wejściówki: 150 yuanów (ok. 90 zł.) - jedna z najwyższych, na jakie natrafiliśmy w Chinach. No, ale to w końcu bardzo słynne miejsce. Niestety, trochę rozczarowuje. Wrażenie robi generalny widok na pierwszą halę, gdzie ustawiono w ciasnych szeregach kilkaset zrekonstruowanych posągów. To panorama przedstawiana na wszystkich fotografiach. Też walczymy o możliwość zrobienia zdjęcia. Walczymy, bo akurat tam panuje tłok i wszyscy rozpychają się, jak kto może. W innych przejściach i salach tłumy mniej gęste, ale też i do oglądania znacznie mniej.
Wreszcie udało się dopchać!
Jeszcze zrekonstruowany rydwan dowódcy, kilka postaci żołnierzy w osobnych gablotach i do tego duża liczba potrzaskanych fragmentów figur, zalegających grubą warstwą zagłębienia w ziemi i skale. Pewnie tak wyglądało to wszystko „w naturze”, zanim pracę podjęli rekonstruktorzy. Z mieszanymi uczuciami opuszczamy komory Terakotowej armii. Może sam właściwy grobowiec, usytuowany w odległości ok. 2 km. i niedawno udostępniony zwiedzającym dostarczy większych wrażeń?
Rydwan dowódcy
W ramach biletu można dojechać specjalnym autobusem. Teraz to już zdecydowanie duże rozczarowanie. Dosłownie nic tam nie ma dla zwiedzających. Wielka, ogrodzona przestrzeń, rodzaj parku, w środku sztucznie usypane wzgórze, kryjące jakoby sam grób Pierwszego Cesarza. Wzgórze niedostępne, otoczone uniemożliwiającym wspinaczkę płotem, zza którego widać tylko gęste zarośla. Na wizytę w tym akurat miejscu szkoda czasu.
Widok na wzgórze z grobowcem Pierwszego Cesarza
Jedyny ewentualny powód, to urządzenie sobie pikniku, jeżeli ktoś ma dość czasu. Na pocieszenie, po dłuższych targach nabywam na straganie kamienną figurkę chińskiego smoka. Istotnie z kamienia, o czym świadczy blizna po ułamanym fragmencie zębia, ciężka, idealna jako podpórka książek w domowej bibliotece. Cenę udało się zbić i nawet oferowano koniecznie drugiego smoka lub smoczycę, do pary. Ale figurki są bardzo ciężkie. W domu, na półce, to zaleta, w bagażu, przy perspektywie długiej jeszcze podróży i ewentualnego zdobywania z plecakami świętej góry Emei-Shan – poważna wada! Zostaję więc jednak przy jednym tylko smoku. Podobno zawsze powinny żyć w parach, bo wtedy przynoszą szczęście... Ale o tym dowiadujemy się później...
Wracamy do miasta i do walizek. Jest około 16.00, plan szybkiego zwiedzenia pozostałych atrakcji Xi'an i wieczornego wyjazdu upadł już dawno. Korzystając z zebranych jeszcze w Polsce namiarów netowych oraz lokalizatora odnajdujemy nieodległy od dworca hotel i bierzemy pokój. Niedrogi (178 yuanów, ok 100 zł.), warunki dalekie od luksusu ale ujdzie. Odbieramy bagaż, wymieniamy pieniądze w banku, z przygodami kupujemy bilet na jutrzejszy pociąg (o tym w następnym wpisie).
Pamiątkowe zdjęcie z podpisem chińskim grobu i zmykamy...
Powoli robi się ciemno i czas rozejrzeć się za obiadem. W pobliżu sporo sympatycznych knajpek dla miejscowych, ale Ada ma inny plan. Wyczytała w przewodniku o superklimatycznej ulicy w dzielnicy muzułmańskiej (jest tu taka, ale miejscowi islamiści spokojni – niech by zresztą tylko czegoś spróbowali, to nie zgniła Europa!), jakoby prawdziwej mekkce dla turystów, z mnóstwem lokalnego jedzenia!
Baranie szaszłyki i szkielet barana
Skuszony taką perspektywą, zgadzam się na „krótki” spacer, bo nie podciągnięto tam jeszcze jakoby metra. Powinienem przewidzieć, że tutaj "krótki" to tak ok pięciu kilometrów w jedną stronę. Maszerujemy dzielnie w nadziei niezapomnianych wrażeń kulinarnych. Tymczasem przeżywamy jedno z największych podczas całej podróży rozczarowań. Klimatyczna „uliczka” okazuje się turystycznym cyrkiem, zapchanym wszelkiego rodzaju straganami i tłumem gości. Knajpki, owszem, są, ale o jakimkolwiek klimacie można zapomnieć, tłok i wygórowane ceny. Najciekawiej prezentują się stoiska z rozbieranymi na miejscu tuszami baranimi, z których zostają same szkielety. Resztę przerabia się na miejscu na szaszłyki. Kupujemy i stwierdzamy, że słono. Zarówno jeśli chodzi o cenę, jak i o smak. Z trudem, na ostatnich nogach przebijamy się przez tę koszmarną ulicę. Trafiamy do serca miasta, placu pomiędzy dwiema wieżami należącymi do starych fortyfikacji: Wieżą Dzwonu i Wieżą Bębna. Stawiano niegdyś takie we wszystkich miastach, dzwon oznajmiał początek dnia, bęben koniec oraz obowiązek gaszenia na noc ognia. Te w Xi'an zaliczają się do najokazalszych w całych Chinach. Spacerujemy i robimy zdjęcia. Przyznać trzeba, że obydwie wieże starannie odrestaurowano, a nocą, nie dbając o koszty, stoją pięknie oświetlone. Hojne szafowanie energią do takich celów to stała cecha chińskich miast, miła dla oka. Miasta europejskie, np. bardzo pod tym względem skąpy Rzym, mogą się schować! Ładne widoki poprawiają humory, podobnie jak odkrycie, że niedawno otwarto nową linię metra, o której nic jeszcze nie wie internetowa mapa (to w Chinach bardzo częste, mapy nie nadążają za budowniczymi) i możemy wracać podziemną kolejką. Wracać do prawdziwie klimatycznych knajpek dla miejscowych, w pobliżu naszego hotelu. Czeka tam duży wybór pierogów, kulinarnej specjalności miasta.
Nan dajie - "klimatyczna" uliczka
Nan dajie

Zdegustowany kupuję świeżo wyciskany sok z owoców granatu...i...

Pośród reklamujących swe produkty Chińczyków...
Operujemy pałeczkami z coraz większą wprawą, pierogi popite piwem smakują doskonale. I po co traciliśmy czas oraz nadwyrężaliśmy nogi? Chyba po to, aby zaostrzyć apetyt!
Następnego dnia planujemy spokojne zwiedzanie Xian, chcemy zacząć od krótkiego spaceru po wyniosłych murach miejskich.
Pięknie odrestaurowane, ciągną się przez 12 km.,  otaczając całe stare miasto. Zamierzamy przejść ich koroną do wybranej stacji metra. I tu zaskoczenie. O tym, że wstęp jest płatny wiedzieliśmy, ale cena jednak odstrasza:
idę obejrzeć Wieżę Bębna 
55 yuanów (przewodnik pisał o 15). Uznajemy, że 110 yuanów za trwający kwadrans spacer to jednak przesada i przemieszczamy się dołem. W nagrodę trafiamy na duże grupy kobiet i mężczyzn, ćwiczących w parku przy muzyce. Wykonują zbiorowo dziwne figury, z drewnianymi mieczami w dłoniach. To tutejsza forma aerobiku. Taka poranna gimnastyka jest w Chinach bardzo popularna, zwłaszcza wśród osób starszych wiekiem. Ale miecze widzieliśmy tylko w Xi'an. Kolejny cel to słynna Pagoda Wielkiej Gęsi, ważna świątynia buddystów. W mieście, dawnej stolicy, krzyżowały się religie i kultury. To tutaj rozpoczynał się słynny Jedwabny Szlak. Świątynia istotnie duża, czyli 10 km. zwiedzania. Wejście usytuowano, rzecz jasna, po przeciwnej stronie niż stacja metra – czy może raczej to linię metra poprowadzono w tak złośliwy sposób. Cena wejściówki jeszcze wyższa niż na mury: razem po 90 yuanów od osoby (liczą osobno za wejście na teren świątyni, a potem również za samą wieżę). Tu trzeba stwierdzić, że Xi'an bardzo się ceni. Koszty biletów wstępu do obiektów turystycznych mocno wygórowane, choćby w porównaniu z Pekinem. I to wszystko dla swoich! Europejczyków w mieście niewielu. Ten gatunek "białej małpy" występuje tu na tyle rzadko, że Ada raz czy drugi jest proszona o pozowanie do wspólnego zdjęcia z jakąś nastolatką, np. w metrze. W Pekinie tak nie bywało, ale w głębi kraju takie sytuacje nie należą do rzadkości. Decydujemy się wejść zarównoi do świątyni, jak i na samą wieżę pagody, podobno rozciąga się stamtąd piękna panorama miasta. Niestety, kiedyś może i tak było.
Widok na Wieżę Bębna za dnia (panorama z Wieży Dzwonu)

Przy murach miejskich

A na horyzoncie  Wielka Pagoda Dzikiej Gęsi (widok z okolic stacji metra)

Widok na blokowiska z Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi
Obecnie, spoglądając w każdą z czterech stron świata, można dostrzec jedynie zwartą ścianę trzydziestopiętrowych bloków. Już na najwyższej, siódmej może platformie pagody, mamy okazję przekonać się, że nie wszyscy Chińczycy to kulturyści czy też żylaści mistrzowie sztuk walki, jak można by sądzić na podstawie relacji z zawodów sportowych albo oglądając filmy kung-fu.
U wejścia do meczetu
Młody mężczyzna, słusznej tuszy, z poświęceniem wtaszczył się na górę z wielką siatką wypchaną zupkami oraz innym prowiantem. Zasiadł jedyne krzesło, dyszy i sapie, jak gdyby za chwilę miał dostać zawału. Wierna małżonka troskliwie ociera mu pot z czoła mokrą chusteczką! To widocznie pomaga. Chińczyk dochodzi wreszcie do siebie, czego oznaką jest nartychmiastowe zagłębienie się w smartfonie. Żona dopiero teraz opuszcza niedysponowanego męża i rusza podziwiać widoki, czyli niezmierzone przestrzenie blokowisk. Wśród tych bloków ginie gdzieś także Pagoda Małej Gęsi. To miał być nasz kolejny cel, ale ostatecznie rezygnujemy. Pojawiające się zmęczenie oraz brak czasu robią swoje. Zwiedzamy jeszcze Wieżę Dzwonu (najlepiej wygląda z zewnątrz) oraz z trudem odnaleziony w dzielnicy muzułmańskiej meczet.  Sprawia wrażenie ukrytego wśród plątaniny uliczek. Nie ma mowy o wyniosłych minaretach. Trafiamy tu akurat na ślub i Ada uwija się z aparatem. Ja padam już z nóg (niestety, nikt nie ociera mi czoła, na żadne wachlarze też nie mam co liczyć, te chińskie obyczaje coś jednak w sobie mają) i ożywiam się dopiero po wyjściu na ulicę, wśród licznych kramów z pamiątkami. Czy to prawdziwy jedwab? Być może, grunt, że ładnie wygląda. Wreszcie pora na obiad. Tym razem nie próbujemy szukać wątpliwych przysmaków przy „klimatycznej” uliczce dla turystów, tylko udajemy się prosto pod wczorajszy adres na kolejny wybór pierogów.
Trzeba się wzmocnić przed nocną podróżą do Chengdu. 

poniedziałek, 22 maja 2017

Chińskie piwa

Słów parę o chińskim piwie


Przejście 14 tysięcy stopni na Emei Shan zdecydowanie podnosi walory smakowe piwa Harbin.

Chińczycy lubią piwo, jak prawie wszyscy na świecie. Nie ma tu żadnych głupich ustaw o wychowaniu w trzeźwości. Pić można wszędzie: na ławce w parku, w pociągu, na dworcu kolejowym itp. Oczywiście, dopóki zachowujesz się spokojnie.
Piwo Jin-jang o słusznej pojemności 
Pod tym ważnym względem to naprawdę wolny kraj. Pijanych Chińczyków w miejscach publicznych nie widać, gdyż upijając się mogliby stracić twarz, rzecz dla człowieka wschodu bardzo ważną.  Inna przydatna okoliczność polega na tym, że w knajpie można wyjąć z plecaka własne piwo ze sklepu, a obsługa podbiega z otwieraczem i kuflami. Zresztą narzuty są zwykle niewielkie, podobnie jak i ceny w sklepach. Butelka kosztuje 3 do 5 yuanów w markecie, puszka w małym sklepiku 7-8 yuanów (i potrafią opuścić, gdy odchodzisz bez zakupu). Odpowiada to ok. 2-3 zł. w pierwszym i 4-5 zł. w drugim przypadku. I do tego duża objętość butelek, zazwyczaj 600 ml.
Piwo Suntory przy hot pot (gorący kociołek).
Lokalne piwo w Suzhou (niestety, nazwa  w krzaczkach chińskich).
Problemem jest natomiast brak dobrego piwa. Jeszcze w Polsce, jako jedyną godną uwagi opisywano markę Tsingtao. Niestety, żadna to rewelacja: 4% alkoholu, słaby ekstrakt, brak głębszego smaku. Ale mieli rodacy rację w jednym, pomimo tych mankamentów to i tak najlepsze piwo chińskie. Nieco poniżej usytuować można trzy podobne do siebie gatunki: Jin-jang, Harbin, Suntory. Zawartość alkoholu 3,3 do 3,6 %, smak wyraźnie mniej intensywny od Tsingtao, w sumie jednak przyjemnie chłodzi w ciepły dzień. Niższa klasa piwa to marka Laoshan, zawartość alkoholu 3,1 %, smak śladowy. Z braku czegoś innego można jednak ostatecznie siegnąć i po ten napitek. Natomiast zdecydowanie należy unikać marki Snow. Co ciekawe, to gatunek najdroższy z tu wymienionych: ok. 8 yuanów. Zawartość alkoholu 2,5 %, smaku brak. Równie dobrze można popijać wodę mineralną, doznania bardzo podobne.
Piwo Laoshan. Cóż, na bezrybiu i rak ryba.

W sklepach pojawiają się też piwa europejskie, głównie niemieckie i czeskie, niektóre produkowane na licencji. To jednak raczej poślednie gatunki wśród znanych i przednich browarów z obydwu krajów. W Chinach uchodzą za towar luksusowy, ceny od 12-15 yuanów w górę (od ok. 7-9 zł.).