piątek, 18 sierpnia 2017

Ios

Ios. Malowniczo położony amfiteatr Homera


Przed pomnikiem Homera w Ormos

Podczas spaceru po wyspie

Osiołki na osiołkach :D

Widoki podczas spaceru nas urzekały

W amfiteatrze Homera

W drodze na plażę...

...mijamy klimatyczne greckie ogrody, położone na skarpie nad brzegiem morza. Typowa nieturystyczna Grecja!
Po całodziennym rejsie wchodzimy w zapadającym zmroku do portu w Ormos na niewielkiej, górzystej wysepce Ios. Staliśmy tu już przed trzema dniami, znamy więc okoliczne sklepy i tawerny.
W ogrodach pomiędzy białymi greckimi domkami
Po zacumowaniu ruszamy więc z miejsca na niezły obiad. Spędzimy tu kolejny dzień, oczekując na osłabnięcie nasilającego się tymczasem wiatru. Ios to wyspa stosunkowo niedawno odkryta przez turystów. Zamieszkuje ją na stałe ok. 2 tys. osób, gości przyciągają dzikie góry oraz piękne, piaszczyste plaże. Dawniej przybywali tu młodzi miłośnicy dzikiego biwakowania i plażowych imprez, obecnie pobudowano hotele (podobno coraz ich więcej) i przyjeżdżają wczasowicze bardziej klasyczni, rzecz jasna głównie obcokrajowcy. W październiku, turystów raczej brak (chociaż słoneczko nadal przygrzewa i woda ciepła), hotele zamknięte na cztery spusty, czekają na kolejny, letni sezon. Chyba po to, aby podnieść znaczenie Ios dawni mieszkańcy stworzyli swego czasu legendę, że urodził się tutaj Homer. Inne wyspy szczyciły się miejscem narodzin różnych bogów i bogiń, to Homer, piewca Olimpijczyków też dobry. Inna sprawa, że to postać półlegendarna, imię i symbol bezimiennych poetów redagujących oraz spisujących w IX-VIII w. p. n. e. znacznie starsze,przekazywane dotąd ustnie, pieśni poświęcone wojnie trojańskiej czy wędrówkom Odyseusza. Tym niemniej, ten domniemany syn Ios ma też tutaj swój równie symboliczny grób, umieszczony gdzieś na słabo zaludnionym, północno-wschodnim wybrzeżu. W Ormos o jego postaci przypomina skromne raczej popiersie.
Typowa grecka przydrożna cerkiew
Ewentualne plany odwiedzin grobowca poety upadły po zorientowaniu się, że poza sezonem praktycznie nie da się tego zrobić bez wynajęcia taksówki albo samochodu. Z podobnych powodów rezygnujemy z odwiedzin w innym miejscu, położonym na wschodnim wybrzeżu skansenie archeologicznym w Paleokastro (wykopaliska z epoki brązu). Ofiarowany nam dzień postanawiamy spędzić spacerując po miasteczku Ios, stolicy wyspy, a następnie na którejś z plaż. Osada Ios rozciąga się tarasami na stromym wzgórzu wznoszącym się ponad portem. Można tam wjechać okrężną drogą autobusem albo wspiąć się krętymi schodami, liczącymi około 600 stopni. Wybieramy tę drugą opcję. Wyrusza z nami Adam. Miasteczko typowo greckie, wąskie, kręte i niekiedy strome uliczki, pobielone domki z niebieską stolarką. W dużo lepszym stanie niż np. na Kitnos, no ale tu przyjeżdżają turyści. Sporo drink-barów i dyskotek, po sezonie zamkniętych. Jak widać, tradycja imprezowania pozostała. Wspinamy się na szczyt wzgórza, zwieńczony kościółkiem. Obok kilka wiatraków. Ładny stąd widok, wiatr urywa głowę. Teraz do amfiteatru Homera. Został ufundowany przez złowrogą i dybiącą na niezawisłość Grecji oraz honor Greków Unię. No, ale wyspie Homera taki obiekt po prostu się należy, niech więc ta wredna Unia bez potrzeby nie chwali się swoją podejrzaną hojnością! Porządnie wykuty w skalistym zboczu, osłonięty od wiatru, z pięknym widokiem na góry i morze. Akustyka bardzo dobra, o czym przekonujemy się stając na środku orchestry i próbując deklamować, co kto potrafi. Zwykle kończy się na poruszaniu tematyki medycznej: „Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie...” albo „Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie...” Dość tej poezji, czas na popas, trzeba przepłukać zaschnięte gardła! Korzystając z osłoniętego miejsca zajadamy ser i oliwki, popijając piwem. A co, Grecy też jadali na widowni swoich amfiteatrów. Może nie?
Wreszcie plaża!

Plaża niczym wybrzeże naszego Bałtyku. Niekończące się połacie piasku bez żywej duszy...

Po zakończeniu zwiedzania czas na relaks. Ruszamy drogą w dół, na plażę Mylopotas. To jedna z ładniejszych na wyspie, może nie najładniejsza, ale posiada wielką zaletę. Z Ios maszeruje się tam ok. 20 minut. Jeżdżą też autobusy, nawet zgodnie z planem! Kursują co dwie godziny, z portu. Ale komu chciałoby się czekać? W środku dnia słoneczko przygrzewa, woda, piasek wspaniałe! Na rozległej plaży dosłownie nikogo. Po przeciwnej stronie drogi zamknięte obecnie hotele. Doskonale. Buszujący po hotelowych podjazdach Adam (są nieogrodzone) odnajduje nawet ogrodowe prysznice. Wodę w zbiornikach nagrzewa słońce i jest ciepła! Po kąpieli w morzu bierzemy więc miły prysznic. Rozkładamy się za budką wypożyczalni sprzętu wodnego, która osłania od wiatru i raczymy się winem. Gdy druga butelka zaczyna świecić pustkami, pojawiają się dwie inne uczestniczki naszego rejsu: Asia i Ewa. Dziewczyny mają ze sobą kolejną butelczynę. I jak tu nie powitać ich radośnie? Tak to spędzamy miło czas na Ios, nawiązując do dawnej tradycji. A wieczorem znowu do tawerny. W sumie, bardzo fajna ta Ios!
Zachód słońca nad Ios

Wracamy na statek...

środa, 16 sierpnia 2017

Santoryn

Santorini. To tutaj zmierzamy.
A na horyzoncie kaldera Santorynu
Niczym w filmie Titanic....
Białe domki niczym śnieg lśnią na wulkanicznych zboczach
Widoki zachwycają. Tutaj widok na  wyspę Thirasia.
Widok na przystań na Nea Kameni. Zaraz śruba odmówi posłuszeństwa...
Santoryn to nazwa zarazem małego archipelagu jak i głównej jego wyspy (zwanej też Tera lub Thira) na Morzu Egejskim. Obecny kształt okolica ta przybrała po wielkim wybuchu wulkanu przed około 3500 lat, który dosłownie wysadził w powietrze istniejącą tu poprzednio dużą wyspę zwaną jakoby Strongli (okrągła). Na jej miejscu powstała głęboka kaldera wulkaniczna o stromych brzegach, zalana przez morze.
Inne ujęcie kaldery
Należy ona do największych tego rodzaju obiektów na świecie, ma ok. 10 km. średnicy. Jej zarys wyznaczają obecnie ocalałe, położone na obrzeżu fragmenty dawnej Strongli. To dwie większe, zamieszkałe wyspy archipelagu: Santoryn (Thera) oraz Thirasia. Do tego dochodzi kilka mniejszych i większych skał wystających z morza oraz dwie niedawno powstałe (czyli w ciągu ostatnich kilkuset lat) wysepki wulkaniczne w centrum kaldery: Palea Kameni i Nea Kameni (czyli Stary i Nowy Wypał). Nadal trwa na nich aktywność wulkaniczna i są celem wycieczek. Ponieważ przed katastrofą sprzed tysięcy lat wyspa Strongli stanowiła ważny ośrodek tzw. kultury minojskiej (z centrum na Krecie) wybuch wulkanu i będącą jego skutkiem falę tsunami wiązano z upadkiem tejże kultury, a nawet z mitem o Atlantydzie. Niektórzy próbowali tłumaczyć tymi wypadkami także rozstąpienie się morza podczas ucieczki Izraelitów oraz zatopienie armii faraona (to już dużo mniej prawdopodobne). Obecnie Santoryn i jego kaldera to najbardziej efektowne i malownicze wyspy Morza Egejskiego, oferujące jedne z najciekawszych widoków na świecie. Zwłaszcza, gdy w promieniach słońca lśni błękitne morze, skontrastowane z czernią wulkanicznych skał. A do tego biało-błękitne domki miasteczek usytuowanych na stromej, wewnętrznej krawędzi Thery, które z daleka przypominają śnieg. Naprawdę, jest co podziwiać. Uznaliśmy Santoryn za najatrakcyjniejszy cel całego rejsu i w dużym stopniu z tego względu wzięliśmy w nim udział. Wyruszywszy rankiem z Ios zbliżaliśmy się do północnego wejścia do kaldery około południa, snując różne plany obejrzenia i zwiedzenia wszystkich atrakcji archipelagu: obydwa „Wypały”, na jednym aktywny krater wulkanu, na drugim termalne źródła, Thera z jej uroczymi, „pocztówkowymi” miasteczkami Oia i Fira (Thira), usytuowane w Firze słynne schody prowadzące z górnej krawędzi kaldery na brzeg morza, po których ludzi i towary przewożą osiołki, a do tego jeszcze rejs po kalderze, stanowiska archeologicznej kultury minojskiej na Therze... Jest co zwiedzać, ale czas nagli. Kapitan, po naradzie z admirałem, oznajmia, że nadchodzi okres złej, sztormowej pogody. Na Kretę na pewno już nie zdążymy, na Santorynie spędzimy jedną noc i wracamy na północ, w kierunku Aten. Wewnątrz kaldery brak zresztą portów, morze zbyt głębokie, aby kotwiczyć, a boje postojowe trzeba opłacić i rezerwować z dużym wyprzedzeniem. To przecież mekka turystów!
Lekko zawiedzeni, pospiesznie układamy plany, jak najlepiej to jedno, ofiarowane nam popołudnie wykorzystać! Kapitan okazuje się otwarty na propozycje i zgadza się przybić na początek do przystani na Nea Kameni, skąd możemy odbyć spacer do dymiącego z lekka krateru. Zadanie okazuje się trudne, molo niewielkie, cumują przy nim w kilku liniach burta w burtę liczne stateczki wycieczkowe, dookoła ostre skały. Podchodzimy ostrożnie na silniku i wtedy...
- Nie mamy szybkości, straciliśmy ciąg. Jacht nie słucha steru! Ale przecież silnik chodzi! - naradzają się kapitan z admirałem.
Holownik już płynie
Na holu...kapitan na posterunku...
...a bosman buchtuje liny.
Mirek skacze do wody, nurkuje. Po chwili wszystko jasne. Awaria, śruba nie pracuje. Widocznie była źle zamocowana, wisi tylko na wale napędowym, ale nie pracuje! Na silniku na pewno już nie pójdziemy. I to wszystko w odległości 100 m. od przystani, w zatłoczonej zatoczce, otoczonej skałami. Zaczyna nas znosić. Na szczęście kapitan nie traci głowy, działa jeszcze sterowanie strumieniowe (boczne dysze, wspomagające zwykle manewrowanie), wykręcamy. Mirek rozkazuje postawić żagle. Sprzyja nam niezbyt silny, ale korzystny wiatr, który wynosi nas z zatoczki i pozwala wyjść na szerokie wody kaldery. Płyniemy teraz jak za dawnych czasów, tylko na żaglach, bez silnika. Kapitan z admirałem pospiesznie kontaktują się z armatorem jachtu, pomaga w tym jedna z załogantek, Aśka, która najlepiej ze wszystkich mówi po angielsku. Tak, wyślemy nurka z nową śrubą. Ale musicie przybić do jakiegoś portu na zewnątrz kaldery. Wewnątrz wszędzie jest za głęboko, nurek nie będzie pracował nad dnem głębszym niż 30 m. W razie zgubienia śruby lub narzędzi nie zdołałby już ich odzyskać, a to cenny sprzęt, zwłaszcza śruba. Czyli trzeba wyjść na żaglach z kaldery i dotrzeć do jakiegoś portu na zewnętrznej krawędzi Thery. Wybór pada na marinę w miejscowości Vlychada na południowym wybrzeżu. Problemem jest skomplikowany oraz płytki, pełen mielizn tor wejściowy. W dodatku wiatr nie sprzyja. Potrzeba holownika. Mirek oraz Aśka wydzwaniają na numer kapitanatu, oczywiście, nikt nie odbiera. Jest piękne, sobotnie popołudnie i przebywany w Grecji! Ostatecznie wpadają na pomysł, by zadzwonić na lokalny posterunek policji. Za pośrednictwem policjantów zamawiają kuter rybacki, który za 100 euro zaholuje nas do portu. Mamy się spotkać u wejścia do mariny. Kapitan i admirał łudzą się jeszcze, że obiecany nurek przypłynie porannym promem z Aten. Oczywiście, musiałby zebrać się natychmiast, pobrać sprzęt i zdążyć na wieczorne wyjście w morze. A przecież to Grecja, sobotnie popołudnie. Mrzonki, jak poszeptujemy cicho za plecami kapitana (niech nam to wybaczy). Okaże się, że mieliśmy rację. Tymczasem rozkoszujemy się leniwą żeglugą po najpiękniejszej kalderze świata, przy lekkim wietrze i wspaniałym słońcu. Popijamy lekkie wino, przegryzamy oliwkami, serem i winogronami. Wynajęcie łódki na taki rejs to 100 euro od osoby. Mamy więc niespodziewaną atrakcję. Pomimo niepokoju Mirka, rybacy zjawiają się na czas. Perspektywa zarobku „pod stołem” (bo faktury, jak przez chwilę liczono, jednak nie dadzą) podziałała nawet w sobotnie popołudnie! Do portu też wchodzimy szczęśliwie, tylko raz czy dwa szorując kilem po piachu – wejście jest istotnie płytkie. Zjawia się za to policja, która poczuwa się widocznie do tego obowiązku, skoro została już zaangażowana w sprawę. Mirek odbywa z mundurowymi dłuższą dyskusję, zabierają do przeglądu dziennik pokładowy, właściwie nie wiadomo dlaczego. Ponieważ następnego dnia wypada niedziela, perspektywa szybkiego wyjścia w morze oddala się coraz bardziej. Marina bardzo kiepska, oczywiście brak pryszniców, WC w fatalnym stanie higienicznym. Rezygnujemy z tych wątpliwych rozkoszy i w zapadających ciemnościach ruszamy kamiennymi stopniami w górę stromego stoku wznoszącego się na wybrzeżu. Tam trafiamy do tawerny: Tawern Dmitris Vilchada.
Tawerna Dmitris Vilchada.
To znakomity lokal, prowadzony przez samego właściciela. Wybieramy różne potrawy tradycyjnej kuchni greckiej (ryby, owoce morza, ale też baranina), wszystkie smaczne, wszystkie niespecjalnie drogie, bardzo dobre wino. Gospodarz niezwykle sympatyczny. Już po sezonie, klientów niewielu, ale wszystko dostępne. Można z czystym sumieniem polecić to miejsce! Jak się okaże, wrócimy tam jeszcze, pomimo nadziei kapitana na szybką naprawę śruby. W drodze powrotnej sprawdzamy jeszcze rozkład jazdy lokalnego autobusu. Dobra nasza, pomimo niedzieli są aż cztery autobusy do Firy. W tym jeden o 7.30, dla naszych potrzeb idealny! Postanawiamy bowiem zwiedzić wyspę, zejść po schodach w Firze, popłynąć z wycieczką na ten wulkaniczny krater, może pojechać do Oii i ogólnie, zobaczyć co tylko zdołamy. Kapitan daje warunkowe zezwolenie, o ile pojawi się nurek to przekaże nowe rozkazy telefonicznie i wtedy nasza głowa, żeby wracać jak najszybciej. W tego niedzielnego nurka to za bardzo nie wierzymy, więc przyjmujemy polecenia Mirka bez szemrania.

Osły na "gównianej" drodze

Pomiędzy osłami

Uwaga! Osły tratują!
Cała droga dla osłów
Widok z góry na ośle schody
Rano główny problem to wczesna pobudka i śniadanie, ale jesteśmy na czas. Ekipa pięciu chętnych na zwiedzanie. My, owszem, jesteśmy, ale autobus już nie. Nasza tajemna radość, że Grecy to żadni pracoholicy i w niedzielę się nie wysilają, tym razem obraca się przeciwko nam. Autobus po prostu nie pojawił się i tyle. Zresztą, poza nami nikt inny na niego nie czekał, widocznie wszyscy wiedzą, że ten kurs jeździ tylko na papierze. Po naradzie, postanawiamy ruszyć pieszo. Do głównej drogi, którą może pojedzie jakiś inny autobus, mamy ok. 5 km. Spróbujemy też zatrzymać stopa, w końcu raz na 10 min. coś przejeżdża, a wśród nas mamy aż trzy przedstawicielki płci pięknej! I rzeczywiście, po może 30 minutach i 3 kilometrach ktoś staje. Są tylko dwa wolne miejsca. Aśka z koleżanką wybierają się na zwiedzanie stanowiska archeologicznego w Akrotiri, odkryto tam jedne z najbardziej znanych fresków z okresu kultury minojskiej. Ponieważ my mamy inne cele, zostajemy. Przyłącza się do nas Adam, też zainteresowany wulkanem. Struktura wycieczki wynosi obecnie 2:1 na niekorzyść dziewczyn, nasze szanse na stopa zdecydowanie więc maleją. Docieramy pieszo do głównej drogi, żadnego autobusu i tak nie widać, ale trafia się taksówka. 15 euro za szybki dojazd do Firy. Decydujemy się równie szybko i po 15 minutach jesteśmy na miejscu. Fira (stolica wyspy) to jedno z „pocztówkowych” miasteczek, zwłaszcza jego część wysunięta na wewnętrzny stok kaldery, zwana Kato Thira. Widok piękny, nadal mamy słoneczną pogodę, sztorm gdzieś tam się dopiero zbiera. Na wodzie ożywiony ruch, od ogromnego statku wycieczkowego stojącego w kalderze odbijają liczne łodzie rozwożące turystów. Odnajdujemy schody prowadzące w dół stoku. Istotnie, kręte i strome, ponad 400 szerokich stopni, dostępnych dla osłów. Obok kolejka linowa (5 euro), ale oczywiście wybieramy schody, przynajmniej idąc w dół. Na skorzystanie z osła jednak się nie decydujemy, widząc jakie jest nachylenie tej trasy. Wkrótce okazuje się, że słynne schody Firy nie przypadkiem zasłużyły na nieoficjalną nazwę „gównianych”. Osły, jak to osły, skoro nie zaopatrzono ich w podogonia, załatwiają swoje obydwie potrzeby w miejscu pracy, czyli najczęściej na stopniach właśnie. A ponieważ pracuje ich tam ponad setka, łatwo wyobrazić sobie skutki. Co jakiś czas Grecy oblewają schody wodą z węży, ale to pogarsza tylko sytuację. W dół spływa bowiem teraz całą szerokością dość specyficzny strumień. Uniknąć go nie sposób. A tu trzeba jeszcze uskakiwać przed kolejnymi tabunami powiązanych osłów, przeganianymi w dół, gdzie czekają na tych turystów z wycieczkowca. Postanawiamy, że powrotną drogę z pewnością odbędziemy kolejką!
Zdjęcie podczas fotografowania
Widoki z wysokich brzegów Tery na kalderę

A w dole statki wycieczkowe 
Obserwując kalderę


Zmieniamy naszego poczciwego Parysa na taką oto turystyczną łódkę...
Już na pokładzie
Tym razem udało się wyokrętować na  Nea Kameni bez najmniejszych problemów

Wulkaniczny krajobraz Nea Kameni

Widok z  Nea Kameni na Terę

Wyżej się już nie dało...
Palea Kamieni i jej ciepłe źródła


Powrót na łódkę z Palea Kamieni
Po takich przeżyciach trzeba przepłukać zasolone wargi piwem
Ostatni rzut oka na Palea Kamieni...wracamy....
Na przystani kupujemy bilety na trzygodzinną wycieczkę obejmującą rejs po kalderze, wizytę na kraterze wulkanu (Nea Kameni) oraz w gorących źródłach (Palea Kameni). Kosztuje to 50 euro od osoby, statek odbija o 11.00. Warto skorzystać. Co prawda, widoki (wspaniałe) nie są już dla nas nowością, skoro na wodach kaldery spędziliśmy cały poprzedni dzień, ale odwiedziny na wulkanie owszem. Dostajemy na to około godziny. Należy podejść niezbyt stromą ścieżką wśród zwałów żużla, potem trafiamy na serię kraterów. Tu i tam spośród skał wydobywa się dym. Po postawieniu w takim miejscu stopy czuć ciepło przez podeszwę. Ostatnia, otwarta erupcja (niewielka zresztą), miała tu miejsce przed 60 laty. Całość nie robi może takiego wrażenia jak wizyta na Etnie czy Stromboli, ale wycieczka interesująca. Teraz gorące źródła przy brzegu Palea Kameni. Okazuje się, ze trzeba do nich dopłynąć wpław, z pokładu statku. Z wiatrem idzie to bez większego problemu. Same źródła niczym specjalnym nie zachwycają, prawdę powiedziawszy. Ot, woda o kilkanaście stopni cieplejsza od tej w kalderze i czerwonawe błoto. Powrót nastręcza pewnych trudności i nie obywa się w moim przypadku bez użycia koła oraz wsparcia Ady, znakomitej pływaczki. Ale wszystko kończy się dobrze i po powrocie raczymy się piwem na pokładzie.
Kolejka wywożąca na wysoki brzeg Thery
Widoczna radość, że nie trzeba już wracać oślimi schodami...

...na wysoki brzeg Thery
Wracamy do Firy o 14. Co dalej? Rozmowa telefoniczna z Mirkiem upewnia nas, że o nurku nic nie wiadomo. Kapitan staje się coraz bardziej niespokojny. Podobno prom się spóźnił, zapewniamy, że ani w kalderze, ani na horyzoncie żadnego promu nie widać. Czy zresztą wyczekiwany niczym Mesjasz nurek płynie na jego pokładzie? To chyba tylko sami bogowie (olimpijscy) wiedzą. Uzyskujemy pozwolenie na wyjazd autobusem do Oii. Komunikacja bardzo dobra, autobusy jeżdżą co pół godziny, przejazd zajmuje ok. 20 – 30 min.. Oia to kolejne miasteczko „pocztówkowe” - nawet bardziej malownicze od Firy, położone na północnym, wyższym jeszcze cyplu Thery. Powyżej cieśniny stanowiącej północne wejście do kaldery. To tutaj znajduje się wysunięty na krawędź klifu charakterystyczny kościółek z dzwonnicą, najczęściej chyba fotografowany widok na greckich wyspach. Zwiedzamy leniwie to piękne miejsce w promieniach październikowego słońca.
Pocztówkowe widoki w Oii

Podczas spaceru nad brzegiem urwiska

Mimo października kwiaty kwitną... 

Typowy widok dzwonnic na tle kaldery

Bardziej klasycznego widoku Santorynu chyba nie kojarze...

Choć te dzwonnice są chyba tak samo popularne.
I wtedy widzimy prom z Aten, wchodzący do kaldery. Zaniepokojeni, zgodnie z otrzymanymi rozkazami zawiadamiamy natychmiast kapitana. Dysponując bieżącymi meldunkami z wysuniętego punktu obserwacyjnego w Oii, Mirek bezskutecznie usiłuje nawiązać kontakt z nurkiem czy też armatorem jachtu. Nikt nie odbiera telefonów. Prom majestatycznie przemierza kalderę i cumuje w Athinos, jedynej na Therze większej przystani wewnątrz tego akwenu, połączonej z resztą wyspy krętą, stromą drogą dostępną dla ruchu kołowego (ani Fira ani Oia nie posiadają takich udogodnień). Meldujemy o tym dowództwu. Dowiadujemy się od zirytowanego nieco kapitana, że nurek nie przybył. Dostajemy pozwolenie zjedzenia obiadu oraz pozostania w Firze celem obejrzenia panoramy kaldery o zachodzie słońca. Korzystamy skwapliwie. To znaczy, z obiadem pojawia się pewien problem. Ceny w restauracjach Oii posiadających taras z widokiem na kalderę są kosmiczne (dopiero Norwedzy zdołali je pobić), zupełnie nie greckie. I w dodatku porcje niewielkie. Przybytki te świecą zresztą pustkami, co uznajemy za zły znak. W końcu jemy coś w knajpie bez widoku. Też nic specjalnego. Może należało jednak zostać w tych pierwszych? Wtedy przynajmniej wzrok miałby zapewnione wrażenia estetyczne, jeżeli już nie zmysł smaku!
Zachód słońca nad kalderą.

Na tle zachodzącego słońca.

Podczas kontemplowania zachodu słońca z kieliszkiem wina w ręce.
Wracamy do Firy na zachód słońca. Mają tu długą promenadę wzdłuż krawędzi kaldery, widoki wspaniałe, ale ławki nader nieliczne. No tak, turyści chętni do oglądania zachodu słońca powinni czynić to przy stoliku jednej z licznych knajpek – ich minusy identyczne jak w Oii. W dodatku wina też mocno przedrożone, nawet te domowej roboty, zwykle najtańsze i najlepsze. W końcu cudem jakimś dopadamy jednej z nielicznych ławek. Zajmowała ją już od dawna matka z małym dzieckiem, ale latorośli znudziło się oczekiwanie na wciąż nie nadchodzący zachód słońca i wyrażała swoją dezaprobatę coraz głośniejszym wrzaskiem. Ostatecznie rodzicielka musiała skapitulować i opuścić okupowaną pozycję. Teraz my zamieniamy się w okupantów (Grecja miała ich w swoich dziejach więcej nawet niż Polska, to i naszą obecność jakoś wytrzyma). Podczas gdy Ada i Adam bronią ławki jak niepodległości, dokonuję wypadu po zaopatrzenie do sklepu w pobliżu dworca autobusowego (to jedyny w Firze, w którym można dostać wino w cenie „zaledwie” 10 euro). Mieliśmy wprawdzie zapasy, ale „zużyły się” podczas dłuższego oczekiwania na ten zachód słońca. Wino istotnie się przydaje, ubarwia widoki, bo wieczorem nad morze nadciąga, niestety, lekka mgiełka. To jedyny minus wrażeń widokowych na Santorynie.
Czas wracać. Autobus do Vlychady odjechał nie wiadomo kiedy. Bierzemy inny, dowiezie nas do wspomnianego wyżej rozgałęzienia dróg. Stąd mamy 5 km. pieszo. Adam nie traci nadziei na stopa i wytrwale macha latarką (jest już kompletnie ciemno) przy każdej nadarzającej się okazji. A nie trafia sie ich zbyt wiele. I nagle cud! Zatrzymuje się niewielki, lekko zdezelowany pojazd. Tak, jadą do Vlychady! To imigranci z Rumunii, zabrakło im papierosów i wybrali się szukać ich w tym miasteczku, w jakiejś czynnej knajpie. W ten sposób podwożą nas prosto pod gościnne wrota tawerny Dmitrisa! Adam to ma rękę... Trzeba jeszcze tylko zawiadomić telefonicznie resztę załogi, która wspina się pracowicie w górę skarpy. Wszyscy ucztujemy, kończąc w ten miły sposób naprawdę pełen wrażeń dzień. Choćby i były to wrażenia polegające na niespokojnym oraz daremnym wypatrywaniu mitycznego, jak już uważamy, nurka.
Nurek wreszcie przyjechał

i szybko usunął przyczynę naszego przedłużonego postoju na Santorini.
A jednak nurek się pojawił. Rankiem, w poniedziałek. Wyruszył nocnym promem wychodzącym z Aten w niedzielę wieczorem, a teraz dojechał wynajętym samochodem. To bardzo uprzejmy gest ze strony Greków, bo przecież tydzień pracy rozpoczyna się w poniedziałek. Nurek okazuje się przy tym kompetentnym fachowcem. Wymienia śrubę w niespełna pół godziny. Istotnie, wkręty mocujące pozostawiały wiele do życzenia. Przy bardziej usilnych manewrach, jakie jacht wykonywał przy podejściu do Nea Kameni, nie wytrzymały. Dowództwo zastanawia się, co by było, gdyby tak te mocowania padły na morzu, podczas zapowiadanego sztormu... No, ale tak się przecież nie stało, więc o co chodzi? W każdym razie to oczywiste niedopatrzenie greckiego armatora. Ostatecznie nie będzie miał więc podstaw do obciążenia nas winą i zajęcia kaucji.
Ostatni rzut oka na kalderę w drodze na Ios.

Nie tracąc czasu wychodzimy z portu i ruszamy na północ. Raz jeszcze, tym razem ostatni, przepływamy kalderę. Teraz szybko, na silniku. Wiatr się wzmaga. Zamierzamy dojść do Ios i tam przeczekać.