sobota, 10 czerwca 2017

Ruszamy na północ




Całkiem przyjemny wieczór i noc spędzone na promie do Ysztadt
oczywiście z godnym napitkiem.

Dzień w drodze na  północ



Pośród przepięknie kwitnących łubinów
wzdłuż całej autostrady

I jeszcze raz łubiny. Specjalnie dla kolegi Mariusza ze Szwecji, który dopytywał się jak łubiny wyglądają. To właśnie tak! :D


piątek, 9 czerwca 2017

Chengdu – nieprzyjazne turystom miasto pandy

Dojeżdżamy do Chengdu, stolicy prowincji Syczuan. Najważniejsze miejsce dla turysty to tutaj instytut badań i hodowli pandy wielkiej, słynnego na cały świat oraz przesympatycznego z wyglądu niedźwiadka.
Młode misie, gatunek  panda wielka
Panda czerwona
Zagrożonego, niestety, wymarciem w naturalnym siedlisku, dzikich górach Syczuanu. Wszystkie relacja zgadzają się co do tego, że ośrodek należy zwiedzać wczesnym rankiem, tuż po otwarciu o godz. 8.00. Zwierzęta są wtedy karmione (pomiędzy 8.30 a 9.30) i wykazują największą aktywność. Przez resztę dnia głównie śpią. Oznacza to, że w Chengdu należy koniecznie wziąć nocleg. Zamierzamy to właśnie uczynić, wykorzystać popołudnie na poznanie samego miasta, rano odwiedzić zwierzaki i jak najszybciej jechać do Chongqingu, metropolii molocha, gdzie mamy zamiar zaokrętować się na statek płynący w dół Jangcy Nie mamy żadnych rezerwacji, ale jak dotąd wszystko szło sprawnie, jesteśmy więc dobrej myśli. Tym bardziej, że autobus przybywa na miejsce nawet przed czasem, uciekliśmy też ścigającym nas od dwóch dni ulewom. Przygrzewa gorące, popołudniowe słońce. Kilka dni temu przemknęliśmy przez Chengdu w drodze do Emei, teraz czas zmierzyć się z tym miastem.
Pierwszy kłopot. Do „naszego” dworca autobusowego (z pewnością, jak w każdym dużym mieście, jest ich przynajmniej kilka) nie doprowadzono jeszcze metra. Już w budują, ale ukończą w przyszłym roku. Gdy rozglądamy się, co dalej, opadają nas taksówkarze. Niektórzy okazują się jednak całkiem uczynni i zdradzają, że do metra dowozi autobus 112. Gdzie go szukać? Gdzieś tam, pokazują. Na olbrzymim placu mnóstwo pasażerów i pojazdów, konkretne stanowiska nieopisane, albo może opisane tylko w "krzakach", co na jedno wychodzi. Z pomocą przychodzi jeden z licznych policjantów. Zapytany przy pomocy translatora, usiłuje coś tłumaczyć. W końcu daje za wygraną i prowadzi nas prosto ku jednemu z busów, wstrzymując przy okazji ruch. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na tablicy pojazdu wyświetla się w tejże chwili upragniony numer 112. Ile przystanków mamy przejechać? Rozkład jazdy w autobusie oczywiście w "krzakach". Na szczęście, przy siódmym z kolei widzimy schematyczny symbol kolejki w tunelu. To tam! Na wszelki wypadek szukamy potwierdzenia u współpasażerów (przy pomocy translatora, słowo metro wymawiają zupełnie inaczej). Zdają się potwierdzać. Teraz trzeba jeszcze kupić bilet pod czujnym okiem kierowcy. Tu drugi kłopot. Po raz pierwszy jedziemy zwykłym autobusem komunikacji miejskiej i nie znamy tutejszych zwyczajów. Bilety są śmiesznie tanie (2 yuany, cena chyba regulowana, bo w innych miastach identyczna), ale pieniądze trzeba koniecznie mieć odliczone. Wrzuca się je do skrzynki/skarbonki przy wejściu, nikt nie wydaje reszty. Za to wszyscy spoglądają, czy i ile wrzuciłeś. A tymczasem nie mamy drobnych! Mimo wszystko, szkoda wrzucić 50 yuanów, równowartość obiadu dla dwóch osób. Na szczęście, jakiś staruszek z pierwszego siedzenia zrozumiał, że wyciągając ku niemu rękę z banknotem proszę o rozmianę. Udało się, miał wystarczającą ilość drobniaków. Odtąd pilnujemy już aby w kieszeni brzęczało zawsze kilka monet. I oto nasz siódmy przystanek. Niedaleko widać charakterystyczne wejście do metra.

Świątynia Wenshu
 i jeszcze na dziedzińcu polazłem niegodnie ze wskazówkami zegara
dramat!
Wszystko idzie jak po sznurku. Mamy dobry czas, minęła zaledwie 15.00. Ada planuje szybki przejazd pod świątynię Wenshu (stacja metra o tej samej nazwie). Zwiedzimy ją przed zamknięciem o 17.00, znajdziemy nocleg w jednym z licznie oznaczonych na mapie tamtejszych hoteli, a potem odpoczniemy w herbaciarni.
Przy świątyni ulokowano bowiem wiele takich knajpek, podobno bardzo klimatycznych i godnych odwiedzin. Kupujemy bilety w automacie i ruszamy do bramki bezpieczeństwa. Bułka z masłem, myślimy.
I tutaj bogowie szczęścia nas opuszczają, uaktywnia się natomiast pech, zmieszany z absurdalnymi chińskimi przepisami oraz paranoiczną nadgorliwością. Na stacji ruch bardzo mały. Nasze bagaże wzbudzają, niestety, podejrzliwą uwagę czujnych strażników. Każą otworzyć jeden, drugi, trzeci... Czegoś tam pilnie szukają i znaleźć nie mogą. Nie zauważyli, biedaki, że mamy jeszcze czwartą sztukę (razem dwie plecako-walizki oraz dwa małe, podręczne plecaki). Stoi sobie spokojnie już za wszystkimi bramkami, omijana wzrokiem przez mundurowych. Ponieważ jednak coś na ekranie skanera dostrzegli, a nic w bagażach nie znaleźli, puścić nas nie chcą. Wywiązuje się dyskusja, podobna zabawie w głuchy telefon. Sprowadzają młodą dziewczynę, też policjantkę. Ta całkiem dobrze mówi po angielsku! Cud prawdziwy (znowu potwierdza się, że w
Przed murami herbaciarni w Chengdu
Chinach głównie przedstawicielki płci pięknej uczą się angielskiego). Mamy nadzieję, że teraz problem szybko się rozwiąże. W końcu pozbyliśmy się przecież naszego noża już w Pekinie! Sympatyczny wygląd może jednak mylić. Mężczyźni mają tę fatalną skłonność, by atrakcyjnym kobietom przypisywać automatycznie miłe cechy charakteru. Nigdy nie mogą uwierzyć, że takowe potrafią okazać się wredne! A tutaj trafiamy na taki właśnie przypadek. Dziewczyna mówi wprawdzie po angielsku ale okazuje się nadgorliwą służbistką, najbardziej chyba nieużytą osobą na którą natrafiliśmy w całych Chinach! Dowiadujemy się się, że operator skanera wypatrzył na ekranie zarys manierki wrzuconej do tamtego, przeoczonego bagażu. To jej tak uporczywie szukali! Pokazują zarejestrowany obraz skanu. Ale dlaczego akurat manierka tak im przeszkadza? Kupiliśmy dwie takie jeszcze w Xi'an. W skórzanych futerałach, słusznej objętości i bynajmniej nie puste, mają posłużyć jako prezenty. Pewien, że to nieporozumienie zaraz się wyjaśni, bo w końcu to zwykły, opatrzony akcyzą alkohol sprzedawany w sklepie spożywczym, wskazuję na „zapomniany” bagaż. Strażnicy triumfalnie wydobywają nieszczęsną manierkę. Zachowali rewolucyjną czujność i wykryli... co właściwie? Trudno powiedzieć, ale sam towarzysz Mao byłby z nich dumny. Rozpromieniona dziewczyna tłumaczy nam jak dzieciom: - To jest alkohol. Silny alkohol, 67%. Takiego nie wolno przewozić w metrze! Zdumieni jak rzadko kiedy, pytamy trzy razy, nie wierząc własnym uszom. - W Chengdu nie wolno wnosić do metra alkoholu silniejszego niż 65 %. A ten ma 67%! - Tłumaczymy, że identyczne manierki z identyczną zawartością są przecież sprzedawane przez stewardów w pociągach. - Ale w metrze nie wolno! Nie w Chengdu! - Policjantka ucina dyskusję zdecydowanym tonem głosu. - To co mamy zrobić? - Jechać autobusem (tylko jakim i gdzie go szukać, skoro rozkłady w "krzakach") albo wziąć taksówkę (no tak, ciekawe za ile – i znowu dowiadujemy się, że zdrowia oraz życia taksówkarzy nie ceni się tu wysoko). - Ale może jednak by się dało... - Surowy, nieustępliwy wzrok dziewczyny wystarcza za odpowiedź.
Przeprowadzamy taktyczny odwrót i postanawiamy spróbować przy innym wejściu oraz innej bramce. Niestety, jak na złość ruch na stacji jest wyjątkowo mały. Gorliwa strażniczka przepisów ludowego prawa dostrzega nas sokolim wzrokiem i jak na skrzydłach pędzi ku zaatakowanemu obecnie posterunkowi. Klęska na całej linii! Lud chiński dał odpór wrażym zakusom piersiami tej dziewczyny. No passaran! Drobnym zaiste i pozwalającym zachować jedynie pozory sukcesem jest zwrot 4 yuanów, które wydaliśmy już na bilety (na żadnym innym przystanku nie będą ważne). Tylko co dalej? Stajemy przed wejściem do tej peryferyjnej stacji i zastanawiamy się, co począć. Nigdy wcześniej nie robili takich problemów! Ani w Pekinie, ani w Xi'an. Bez możliwości podróżowania metrem jesteśmy załatwieni na amen. Wypić albo wylać zawartość? Można później nalać wódki na nowo. Ale zerwanego znaku akcyzy już nie skleimy i prezent na nic. Postanawiamy poszukać innej stacji metra i tam spróbować raz jeszcze. Przecież tak fanatycznych strażniczek rewolucji nie mogą mieć wszędzie! Ale jak znaleźć ten przystanek? Pytanie przechodniów okazuje się zadaniem ponad siły. Mniej więcej co dziesiąty domyśla się w końcu, czego szukamy. Stacji metra. - Przecież macie ją tu za sobą, tymi schodami. - Wskazują uprzejmie, dziwiąc się zapewne w duchu tępocie umysłowej Europejczyków. Jeden pojął nawet, że chcemy znaleźć jakiś inny przystanek. - To zejdźcie na dół i przejedźcie tam metrem. Tak będzie najszybciej i najłatwiej.
Mamy dość i ruszamy pieszo, kierując się wrodzonym poczuciem kierunku i delikatnymi podpowiedziami wgranej jeszcze w Polsce mapy Chengdu. Po mniej więcej kilometrze wznawiamy indagowanie przechodniów. Oddaliliśmy się już chyba wystarczająco? Wreszcie jakaś życzliwa dusza wskazuje ręką w kierunku, w którym podążamy. Po drodze mijamy bank i chcemy wymienić pieniądze, zapasy yuanów nieco już stopniały. Ale właśnie zamykają. Robi się późno, dochodzi 16... Plany zwiedzania załamują się. Wreszcie upragnione metro. Z duszą na ramieniu, niczym zamachowcy, zbliżamy się do bramki i skanera... Uff... Udało się! Nikt niczego nie zauważył, albo też machnęli ręką. Jesteśmy w metrze! Podniesieni na duchu tym sukcesem zmieniamy plan działania. Do świątyni i tak już dzisiaj nie zdążymy. Może jutro... Tymczasem, skoro udało się sforsować bramkę, najlepiej dojechać od razu do dworca kolejowego Chengdu Wschód (to inny niż ten, na którym przesiadaliśmy się kilka dni temu), tam poszukać w okolicy hotelu, zostawić bagaże i wtedy już bez problemu korzystać z metra. Z dworca wschodniego odjeżdżają pociągi do Chongqingu, naszego następnego celu, tak więc unikniemy przejazdów z tymi nieszczęsnymi manierkami.
Plan okazuje się dobry tylko „na papierze”. Chengdu zachowało jeszcze niejedną niespodziankę. Dworzec olbrzymi. Po długiej wędrówce podziemnymi przejściami wynurzamy się na środku gigantycznego placu przed budynkiem. Ruchome schody nieczynne. Nieszczęśni pasażerowie dźwigają walizki dosłownie „na barana”. Dookoła, na horyzoncie, same blokowiska i wysokościowce. To już peryferie miasta. Ku naszej radości udaje się jednak wypatrzyć napis „Hotel”. Podążamy tam zadowoleni. Przybytek wygląda na zwykłą sieciówkę, wywieszony w recepcji cennik też nie poraża (dwójka z łazienką za nieco ponad 200 yuanów). Niestety, trzy sympatyczne dziewczyny w recepcji w odpowiedzi na nasze pytania machają tylko przecząco rękoma. Nie ma pokoi? Jedna z recepcjonistek zawzięcie stuka coś na komórce. - Nasz hotel nie może przyjmować gości z zagranicy. - Odczytujemy w łamanej angielszczyźnie translatora.
Cóż począć, kolejna zmiana planów. Pojedziemy jednak w okolice tej świątyni. To w centrum, normalne życie i mnóstwo hoteli. Tam poszukamy. O ile uda nam się wejść do metra, oczywiście. Niedawny sukces napawa otuchą. Powinniśmy natomiast wyciągnąć wnioski z niepowodzenia próby wynajęcia pokoju. Niestety, odmowę udzielenia noclegu uznajemy beztrosko za przypadek jednostkowy. Na bramce metra trafiamy na kolejną „strażniczkę rewolucji”. To jakaś plaga, skąd oni biorą te dziewczyny, miłe, ładne i fanatycznie oddane służbie? Tym razem to nie manierka przyciąga uwagę policjantki. Jak się okazuje, mój plecak kryje cały arsenał terrorysty! Przecież oprócz (przeoczonej tym razem) manierki mam jeszcze dezodorant w sprayu objętości 75 ml. Otrzymuję polecenie wydobycia tej groźnej broni, z czymś takim do metra nie wolno! W desperacji kieruję przyrząd ku własnej szyi i demonstruję jego nieszkodliwość. W tejże chwili dziewczyna aż podskakuje, spodziewając się może, że buchnę ogniem niczym, nieznany tu zapewne, smok wawelski! Nic się nie dzieje, ale i tak nie wolno. Próbuję jeszcze tłumaczyć, że przecież w Pekinie, w Xi'an... Do rozmowy włącza się przypadkowa współpasażerka (kolejna młoda przedstawicielka płci pięknej mówiąca po angielsku!). Ona też nie jest z Chengdu, przyjechała z Szanghaju i musiała kupić mini-dezodorant o pojemności 10 ml. Z takim można. Tu demonstruje własny, już bez wzbudzania objawów paniki u policjantki. Zirytowany, wyklinam dziwaczne miasto, Chiny, kretyńskie przepisy oraz niewczesną nadgorliwość miejscowych służb. Może nie powinienem, sympatyczna pasażerka poczuła się pewnie urażona, a strażniczka i tak nie zrozumiała szczegółów. W desperacji postanawiam przepakować szybko bagaże i zostawić plecak z wszystkimi podejrzanymi przedmiotami w dworcowej przechowalni bagażu. Mina rzednie mi, gdy okazuje się, że za taką usługę żądają tutaj 30 yuanów od sztuki (w półoficjalnej przechowalni w Xi'an chcieli 10 yuanów). Za tyle, to kupię sobie kilka dezodorantów. W dodatku, za ladą też dostrzegam skaner! Co za kraj! Chcę już porzucić nieszczęsny antyperspirant, Ada okazuje więcej opanowania. - Wepchnij gdzieś do walizki i idziemy – zarządza. I oto stał się cud. Nasza Nemezis, czujna smoczyca stuoka, nagle niczego nie dostrzega na swoim ekranie! Czyżby jednak poczuła jakieś wyrzuty sumienia? A może chciała okazać serce nieszczęsnemu przybyszowi? Nie czekamy na odpowiedź, pospiesznie znikamy w przejściu prowadzącym na peron.
No tak, w Chengdu nie jest łatwo! Dochodzi 18.00, a my dopiero dojeżdżamy do świątyni, którą, o naiwności, zamierzaliśmy zwiedzić tego popołudnia. Przybytek już dawno zamknięty, ale teraz szukamy przede wszystkim noclegu. Przy samej świątyni hoteli brak, ale po przejściu około kilometra widzimy od razu kilka. Omijamy Hiltony i temu podobne miejsca, kierując się ku bardziej przystępnym obiektom. Pierwsza porażkę przyjmujemy spokojnie, może nie mieli miejsc? Odprawiono nas przeczącymi gestami rąk, słów nie zrozumieliśmy. To samo dzieje się jednak w drugim, trzecim i czwartym hotelu. Na nasz widok obsługa recepcji od razu odmawia mową rąk i ciała. O co tu chodzi? Przecież nie może być tak, że wszędzie stuprocentowe obłożenie! W kolejnym przybytku nie dajemy się spławić tak łatwo i przy pomocy translatora (bateria rozładowana w 3/4) usiłujemy dowiedzieć się, w czym rzecz. Tracimy na to około kwadransa. Potwierdzają się najgorsze przypuszczenia. Hotele nie mają zezwolenia na przyjmowanie cudzoziemców. Mogą się w nich zatrzymywać tylko i wyłącznie obywatele Chińskiej Republiki Ludowej! Na to przygotowani nie jesteśmy. Szczęki nam opadają. Możliwe, że i u nas funkcjonowało coś takiego za „głębokiej komuny”, ale jeżeli nawet, to już najstarsi górale dawno o tym zapomnieli! Zrozpaczeni, zadajemy translatorem pytanie: „Gdzie jest najbliższy hotel przyjmujący obcokrajowców?” Dziewczyna z recepcji stuka coś zawzięcie w odpowiedzi. Czekamy około pięciu minut, pełni nadziei. Wreszcie, ukazuje nam przełożony na ekranie smartfona wynik swojej pracy: „Nie rozumiem, co do mnie mówicie!”
Po czymś takim, to już czarna rozpacz. Zaczyna zmierzchać, nadciągają coraz ciemniejsze chmury. Ada pociąga nosem, chyba zaczyna łapać ją lekka gorączka. Przeziębiła się na Emei Shan. Żartowaliśmy przedtem na temat noclegu na ławce w parku, ale w obecnej sytuacji to niemożliwe. Pobliska kawiarnia uliczna reklamuje się jako posiadająca darmową sieć wi-fi. Obsiadają ją tłumy młodzieży,wszyscy wpatrzeni w komórki. Miejsc przy stolikach brak,siadamy po prostu przy ścianie, na chodniku. Zasięg jest, ale łącze słabe. Ada desperacko walczy z internetem, starając się znaleźć jakieś informacje. A smartfon informuje o coraz słabszym naładowaniu baterii. Może wziąć taksówkę i kazać wieźć się do hotelu dla cudzoziemców? Ale widząc Europejczyków oraz słysząc coś takiego (a raczej odczytując na ekranie) taksówkarz jak w banku zawiezie nas prosto do Hiltona czy innego „Wariotta”... Uratował nas przewodnik tradycyjny, drukowany, papierowy... Badam jego zawartość i odnajduję listę kilku hoteli oraz schronisk. Skoro je tutaj zamieszczono, to muszą tam przyjmować obcokrajowców. Jedna z zaznaczonych na schematycznym planie gwiazdek wydaje się stosunkowo niezbyt odległa (ok. 2 km.). Udaje mi się rozpoznać w równie tradycyjny sposób nasze własne położenie (lokalizator komórkowy wykazuje akurat jakieś „przesunięcie”, co niekiedy mu się zdarza) i ruszamy. Ada wlecze się z coraz większym trudem, oszczędza komórkę, ale nie jest pewna, czy idziemy we właściwym kierunku (to zaufanie do lokalizatora na pierwszym miejscu!).Istotnie, Chińczycy nie ułatwiają zadania. Potrafią zainstalować na niby to normalnym skrzyżowaniu (tak oznaczonym na planie) poprzeczną barierę, uniemożliwiającą ruch tak pieszym jak i samochodom. Można je pokonać tylko w linii wschód-zachód, a my potrzebujemy akurat północ-południe! Dodatkowy kilometr objazdu (czy raczej obejścia). Okolica robi się coraz bardziej ponura. Co prawda przewodnik też tak ją opisuje, ale odczuwam pewien niepokój, nadrabiając miną. Następny budynek powinien nosić numer „naszego” hotelu, a tymczasem nic nie wskazuje na to, aby taki przybytek gdzieś tu w ogóle istniał. I oto cud! Zza załomu wyłania się kilkunastopiętrowa sylwetka wciśniętego pomiędzy szare kamienice hotelu Jinjiang Inn (ul. Jinsi Lu 3). Czując pierwsze krople deszczu wchodzimy do hallu. Z radością dostrzegamy, że nasze pojawienie się nie wywołuje przeczących ruchów dłoni! Cennik też nie poraża (200-230 yuanów za dwójki). Recepcjonistka mówi po angielsku! Szczęście trwa krótko. - „Nie ma miejsc.” - Słyszymy. Ada desperacko pyta o najbliższy hotel przyjmujący obcokrajowców. Coś tam dziewczyny tłumaczą, jakoby cztery kilometry, skręcić tam i tam. Tymczasem na zewnątrz rozpętuje się ulewa. Dogonił nas deszcz z Emei Shan i Leshan. To chyba przeważa. Ulitowały się, cudowne dziewczyny, prawdziwe boginie dobrego losu! Coś tam ustalają między sobą i nagle wypowiadają słowa brzmiące niczym najwspanialsza muzyka. - Passport, please! - Jesteśmy uratowani! Znalazły wolny pokój! Nic to, że kosztuje 260 yuanów. Bierzemy! Z radości, już u siebie otwieramy po piwie. Należy się za wszystkie trudy i stresy tego popołudnia.
Deszcz nieco ustaje. Ada upiera się, żeby obejrzeć jeszcze okolicę, coś zjeść, zajrzeć do tych przyświątynnych herbaciarni. To akurat niedaleko. Knajpki z herbatką istotnie klimatyczne, w ogrodach, wśród tradycyjnej architektury. Ale już powoli zamykają, w końcu zrobiła się prawie 22.00. W „naszej” uliczce trafiamy natomiast na kilka otwartych jadłodajni. Pyszne pierogi. Nie mają, co prawda, nic do przepicia. Chińczycy przy sąsiednim stoliku bez skrępowania wyciągają własne flaszki z piwem, mineralną oraz czymś mocniejszym. To i ja biegnę do pobliskiego sklepu. I słusznie, już w knajpce kelner podchodzi z otwieraczem oraz przynosi kufle! Okaże się, że to w Chinach normalne. Co kraj, to obyczaj! Nasyceni, wracamy. Ada coraz bardziej pokasłuje. Sięgam do zapasów i robię leczniczą herbatkę „z prądzikiem.” Moja pani przyjmuje dwie dawki, oby to pomogło!
Dorosła panda wielka ma w poważaniu turystów,
obróciła się zadkiem i konsumuje
Plan na następny dzień jest prosty. Szybka pobudka, pozostawienie bagaży w hotelu i wyjazd do Instytutu Pandy Wielkiej. To na obrzeżach miasta. Przewodnik oraz kilka blogów zalecają wziąć taksówkę. Znajdujemy jednak opis podróży komunikacją publiczną, naprawdę za grosze (razem po 5 yuanów od osoby – 3 na metro, 2 na autobus). Trzeba dojechać metrem do stacji Dong Wu Yuan Station, nazywanej też Chengdu Zoo (linia nr 3) opuścić peron wyjściem nr 3 i skierować się ku widocznemu w odległości ok 200 m. terminalowi autobusowemu. Tam wsiadamy do autobusu nr 198 albo 198A (jeżdżą co kilka minut) i już prosto do pand. Warto spytać współpasażerów gdzie wysiąść, bo przystanek docelowy ulokowano (dość złośliwie) na zakręcie i ośrodka stamtąd nie widać. Ale każdy miejscowy z radością wskaże, a do przejścia zaledwie kolejne 200 m. Cała podróż metrem (z centrum) i autobusem to ok. 40–50 min. Można też pojechać metrem jeden przystanek dalej, do stacji Panda Avenue i tam łapać wspomniane autobusy 198 i 198 A (mogą być zatłoczone, zwłaszcza o późniejszej porze) albo skorzystać ze specjalnych busów turystycznych, ozdobionych charakterystycznymi podobiznami zwierzaków (tu nie znam ceny). Jesteśmy więc u celu. Bilet to 80 yuanów, ale w końcu pandy to atrakcja na skalę światową. Instytut zajmuje bardzo duży obszar, z plątaniną ścieżek prowadzących do różnych wybiegów oraz budynków dla zwierząt. Akurat tutaj warto skorzystać z elektrycznych min-kolejek. Za 20 yuanów można odbyć dwa kursy: w głąb parku, do najciekawszych miejsc, oraz powrotny do wejścia. Jest zimno i wilgotno, siąpi drobny deszczyk, kupujemy te przejazdy (bilety dostępne tylko w kasie przy wejściu, o czym boleśnie przekonują się później także chińscy turyści). Jesteśmy jednymi z nielicznych pasażerów o tej wczesnej porze, dziwią więc nas wytyczone taśmami strefy oczekiwania przed przystankiem. Za 2 godziny przekonamy się, że wyznaczono je nie bez potrzeby! Tymczasem sprawnie docieramy do upragnionych miśków. Stanowisk do zwiedzania jest kilka.  
Młode pandy wielkie szalejące na drzewie
Osobiście polecam wybieg dla młodych pand. Są ruchliwe, zadziorne, wspinają się na drzewa i próbują wzajemnie z nich zrzucać. Na obserwacji tych igraszek czas biegnie szybko. Starsze osobniki wykazują rozsądniejsze podejście do życia. Najeść się, gdy karmią, a potem spać! Większość jeszcze konsumuje, ale całkiem spora liczba oddaje się już tej drugiej czynności. I tak, podobno, pozostaną do wieczora. Stanowczo, Instytut należy zwiedzać jak najwcześniej. Zresztą, potem robi się coraz bardziej tłoczno i trudno się dopchać do jakiegokolwiek miejsca, z którego można coś zobaczyć – w Chinach to normalka! Oprócz pandy wielkiej zajmują się tu jeszcze tzw. pandą czerwoną. To zupełnie inny gatunek zwierzęcia, wcale z czarno-białymi miśkami niespokrewniony. Tylko nazwę taką mu nadali. Wyglądem i stopniem wzbudzanej sympatii miśkom wyraźnie ustępuje. Warto tu dodać, że Chińczycy ochronę pandy wielkiej traktują bardzo serio. Za zabicie lub znęcanie się nad pandą przewidziano karę śmierci. I tu raczej nikt się z kłusownikami nie patyczkuje.
Ada coraz bardziej kaszle, ubrała się też nieodpowiednio, licząc (nie wiadomo na jakiej podstawie) na tropikalny upał, a tu zimny kapuśniaczek. Pora wracać, tym bardziej, że w przeciwnym kierunku walą teraz tłumy. Także już poza parkiem, „pandobusy” pędzą jeden za drugim, wyładowane turystami (głównie chińskimi, co nie dziwi, wiedząc o przyjęciu jakie Chengdu gotuje cudzoziemcom).
Pandy wielkie za mna a lampa nade mną
Na „naszej” stacji Dong Wu Yuan trafiamy na ciastkarnię ze smacznymi wypiekami oraz prawdziwy hipermarket, pierwszy tych rozmiarów, który udało się znaleźć. Orgia zakupów spożywczych (głównie dla smaku i ciekawości) pochłania sporo czasu oraz zapasy yuanów. Trzeba koniecznie zrobić wymianę, ale co za problem., skoro jesteśmy w wielomilionowym mieście i wiedzieliśmy w pobliżu hotelu mnóstwo banków! Gotówka będzie koniecznie potrzebna na opłacenie rejsu po Jangcy w Chongqingu, dokąd zamierzamy teraz jechać jak najszybciej. Wycieczkowce odpływają o 21.00! Metrem do centrum, po drodze wymienimy większą sumę dolarów (swoją drogą, jakakolwiek waluta inna niż yuany jest w Chinach nieprzydatna, nikt jej nigdzie nie przyjmie).
I tu zaczynają się kolejne problemy. W pierwszym banku odmowa. Nie mamy prawa wymieniać pieniędzy. W drugim to samo. Odsyłają do trzeciego, ale tam też nie wymieniają! To już wszystkie trzy banki na skrzyżowaniu przy stacji metra. Skonsternowani, pytamy gdzie można wymienić pieniądze. Tylko w Bank of China, dowiadujemy się (to warto zapamiętać, dotychczas, w innych miastach, jakimś szczęśliwym przypadkiem trafialiśmy właśnie na oddziały tego banku, nie wiedząc nawet, że mamy szczęście). Instruują nas, że do najbliższej placówki mamy około kilometra.
Panda czerwona,  ta sama nazwa a zupełnie inna rodzina
Świątynia Wenshu
Wokół dym kadzideł
Ruszamy z kopyta, czas nagli! Jest wreszcie ten cholerny bank! Bierzemy z automatu numerek kolejkowy, a tu uprzejmy zarządca ruchu na sali informuje, ze niestety, ale właśnie zaczynają przerwę na lunch. - Nie szkodzi, poczekamy. - Przerwa potrwa półtorej godziny, do 13.30 – odpowiada z uśmiechem urzędnik.
Dwaj mnisi z Buddą pośrodku
No nie, plany szybkiego wyjazdu biorą w łeb. A to sobie wymyślili lunch! Bez grubszych pieniędzy nie mamy jednak czego szukać na przystani w Chongqingu, a tam też może być problem z wymianą. Postanawiamy wykorzystać te przymusowe półtorej godziny na zwiedzenie świątyni Wenshu, do której poprzedniego dnia nie zdążyliśmy, oraz na odbiór bagaży. Świątynia,owszem, ładna. Ale prawdę mówiąc, niczym szczególnym się nie wyróżnia. A to główna atrakcja miasta, poza pandami, rzecz jasna. W banku meldujemy się punktualnie o 13.30. I przeżywamy mały szok. Do kas wymiany (obsadzono tylko dwie) ogromna kolejka Chińczyków. Na szczęście, Ada nie wyrzuciła tamtego numerka! Błogosławię jej przezorność. Dzięki temu jesteśmy teraz na trzecim miejscu w ogonku, bo numerek zachował ważność. Radość nieco przedwczesna, czekamy prawie godzinę, zanim obsłużą tych kilka osób przed nami. Idzie to w tempie ślimaka. Co oni tam robią w tych kasach, do cholery, myślę. Produkują te pieniądze czy co? A tu Chińczycy kupują dolary. Muszą mieć specjalne zezwolenia od wszystkich możliwych świętych, podania, uzasadnienia...
Głaskanie "na szczęście" smokopsów
Wszystko to jest pieczołowicie sprawdzane i odnotowywane. Do tego bardzo pełny zestaw danych osobowych, do tego mnóstwo podpisów, do tego wielokrotne przeliczanie dolarów i yuanów, automatyczne oraz ręczne... Cholera, powinni jeszcze spisywać numery banknotów. Może zresztą to robią? Kto ich tam wie. Wreszcie nasza kolej. Godnie wyglądający urzędnik pod krawatem, zapewne doświadczony weteran, zajmuje się pieczołowicie naszą sprawą wymiany 800 dolarów na yuany. Pamiętacie może nasze zdumienie tym, że dziewczyna w banku w Pekinie przeprowadziła wymianę w ciągu 15-20 minut? Pamiętacie, że podejrzewaliśmy ją o nieudolność? A tymczasem ona biła rekordy szybkości! Tutaj wymiana zajmuje kolejną godzinę! Serio, wymieniali te pieniądze przez godzinę! Wypytywali szczegółowo o wszystko, adres hotelu (nie mamy aktualnie żadnego, podaliśmy więc Jinjiang Inn, niech nam boginie dobrego losu z recepcji wybaczą), miejsce zamieszkania, pracy, numer telefonu itp. w Polsce – ten ostatni zmyślamy na poczekaniu, po co im to? Mam nadzieję, że nie zadziwili nikogo w Polsce telefonem z Bank of China. Wreszcie dystyngowany pan zza okienka wyciąga z kasy plik yuanów... Czy to już...? Nie, trzeba jeszcze przeliczyć, czyli następne 10 min. intensywnej pracy. Wreszcie otrzymujemy upragnioną, lokalną walutę! I to ma być kraj dzikiego, rozbuchanego kapitalizmu! Urzędnik ociera pot z czoła i wywiesza tabliczkę z chińskim napisem „closed”. Wykończyliśmy go, teraz już tylko jedno okienko na cały ten tłum. Ewakuujemy się pospiesznie, w obawie przed możliwym samosądem.
Upssss...jak zszedłem z żółwia zobaczyłem napis
"don't seat on the tortoise please"


Udaje się wejść do metra! Przez cały ten cyrk z wymianą zapomnieliśmy prawie o czujnych strażniczkach metra. Na szczęście, trafiamy na ich leniwych kolegów. Szybko, mamy jeszcze pociąg o 16.40. może się uda! Kupno biletów idzie znakomicie. Ada rozpracowała system (zob. wpis o podróży pociągiem) i kasjerka potrzebuje pomocy tylko jednej koleżanki! Pędzimy przez bramki i skanery do naszej poczekalni. Już wpuszczają, ale zdążyliśmy! Na peronie mały szok. Bilety okazały się nadspodziewanie drogie (po ponad 100 yuanów na niespełna dwugodzinną trasę), ale za to co za pociąg! Wreszcie prawdziwa, chińska torpeda o których tylko dotąd słyszeliśmy. Robi wrażenie. Wygodne fotele, dużo miejsca dla pasażerów oraz na bagaże, obszerne, czyściutkie, pachnące toalety. Pociąg rusza bezszelestnie i tak też mknie po torach. Mknie z prędkością 180-230 km/h. W ten sposób uświadamiamy sobie, że do Chongqingu mamy około 350 km. Ale w takim tempie może zdążymy! Nie tracąc czasu, otwieramy po piwie z hipermarketu, potem po drugim i zajadamy lokalne przekąski. Na obiad w Chengdu żadną miarą czasu nie starczyło. 

Zastanawialiśmy się później, dlaczego akurat Chengdu, miasto sympatycznych niedźwiadków panda, okazało się tak trudne dla turysty. W żadnym innym miejscu nie trafiliśmy na podobne przeszkody. Do metra wpuszczano z alkoholem i dezodorantem, hotele przyjmowały cudzoziemców, w bankach wymieniano pieniądze w rozsądnym czasie (czyli do 30 min. - nie wymagajmy rzeczy niemożliwych, poważny bank chiński to nie kantor na rogu!). A w stolicy Syczuanu jakby wszystko urządzono tak, by rzucać kłody pod nogi. Ada wysunęła hipotezę. Otóż Chengdu to główne miejsce tranzytowo-przesiadkowe w drodze do Tybetu. To stąd odjeżdżają autobusy i odlatują samoloty do Lhasy, to tutaj obcokrajowcy czekają kilka dni na wydanie specjalnego zezwolenia na wjazd do tego okupowanego de facto przez Chiny kraju. Może dlatego zaostrzono tu przepisy, a wszystkie służby bardziej przykładają się do ich respektowania? W każdym razie, przemiłe, biało-czarne zwierzaki nie zdołały uczynić tego miasta przyjaznym. Oczywiście, tu też trafiali się ludzie bardzo pomocni i życzliwi (bezimienny podróżny w nocnym pociągu, policjant na dworcu autobusowym, dziewczyny w recepcji Jinjiang Inn, współpasażerowie autobusu linii 198). Daje się jednak wyczuć inną, surowszą atmosferę. 



W nagrodę dla tych którzy wytrwali z lekturą do końca krótki filmik z pandami.

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Festiwal Kultury słowiańskiej i cysterskiej w Lądzie


Już po raz trzynasty...
Od trzynastu lat w pierwszy weekend czerwca w miejscowości Ląd (pow. Słupca, woj. wielkopolskie) organizowany jest festyn średniowieczny.
Kopuła  kościoła (jedna z większych w Polsce)
Barokowy kościół w Lądzie
Impreza oparta została o dwa najważniejsze miejsca: klasztor z XII w., niegdyś cysterski, obecnie oddany ojcom Salezjanom oraz średniowieczne grodzisko, wzniesione ku uciesze miłośników przeszłości na pobliskich łęgach. Okolica bardzo ładna, nie skażona zbytnio ręką człowieka, tuż nad dziką doliną środkowej Warty, okresowo zalewaną wodami rzeki.
Ponieważ pogoda w tym roku dopisała, a i spodziewaliśmy się spotkać znajomych, ruszamy do Lądu. Już z daleka gwar i spore grupy uczestników zabawy. Trudno o miejsce do zaparkowania motokoni, ale w końcu gdzieś się wciskamy. Na początek zachodzimy do klasztoru, gdzie umówieni jesteśmy z jednym z organizatorów, „honorowym cystersem”, bratem Maciejem, który na tę okoliczność przywdział tradycyjny habit zakonu i przypomina o dawnych dziejach opactwa. Brat udziela nam bezcennych wiadomości na temat rozlokowania różnych atrakcji festynu. Pytamy szczególnie o najlepsze w okolicy karczmy, gdzie zjeść i wypić można. Kieruje nas do klasztornej kuchni Salezjanów, w której istotnie tłoczą się liczni chętni w oczekiwaniu na spyżę.
Rekonstrukcja średniowiecznego grodu
Brat Maciej naucza zebranych
Wreszcie godny napitek
Wszyscy życzą sobie tradycyjnych placków ziemniaczanych, których akurat zabrakło i czekać na kolejne porcje trzeba. Dobrze żołądek zapełniają, ale to tylko przekąska. Mięsa, sera, chleba i smalcu, a nade wszystko piwa oraz miodu spragnieni wielce jesteśmy. Brat Maciej, obowiązkami skrępowany, tymczasem podobnym rozkoszom podniebienia oddawać się nie może, toteż owymi plackami zadowalać się musi! W drodze na gród i tamtejsze błonia spotykamy znajomków, ci mięsiwa wprawdzie polecają zacne, ale ponieważ motokońmi przybyli i w dalszą drogę tegoż dnia ruszają, do gospody towarzyszyć nam niezdolni. Z żalem, ale jednak porzucić tak wyborne towarzystwo zmuszeni jesteśmy. Smakowite zapachy przyciągają nas do karczmy, w której wędzone mięsiwa podają. Obok sery bardzo zacne, w tradycyjny sposób wyrabiane. Piwo też wreszcie znajdujemy, o wiele godniejsze niż to, które w Chinach ostatnimi czasy spijać musieliśmy! Ale to przecież polska Warka, napitek godny wojów i rycerzy!
Wojowie szykują sie do bitwy
Kupić tu można niemal wszystko
Obozowisko mistrzów rzemiosł
Niekończące sie średniowieczne stragany
Wytop rudy żelaza
Ukontentowani, na gród udać się zamierzamy, lecz po drodze obozowisko mistrzów wszelakich rzemiosł oraz przygodnych handlarzy przebyć trzeba. Czegóż tu nie ma: groty, noże i miecze, łuki i strzały (pistoletów na wodę też nie brakuje, jakby z innej bajki, ale komu to przeszkadza?), drewniane chochle i miotły, podkowy przez kowala wykuwane, obok powroźnik sznury ciągnie, sitarz rzeszota prezentuje, garncarz garnki lepi. A tu świece, a tam korale, ówdzie srebro, gdzie indziej bursztyny... Ugrzęźliśmy na dobre, moja pani i małżonka od jednego kramu do drugiego gania, a ja za sakiewkę jeno się chwytam! Wtem twarz znajoma szczęśliwie się ukazuje! Toż to wiedźma-zielarka, którą dwa roki nazad jakoby na stosie już spalili! A tu żyje i ma się dobrze, nalewki i kordiały sposobi, przy niej woj dorodny. - Szlachetny Panie! - wita. - Toż to mało razy mnie palić mieli? Jeszcze się taki sędzia ani kat nie urodził, co dałby radę! Po dawnemu nalewki tu warzę! Spróbujcie panie, a i ty nadobna pani, dereniowa, zacna, sama robiłam. Serce rozgrzewa i ochoty do zabawy dodaje. - Jak tu wiedźmie odmówić?
Z wiedźmą-zielarką
W średniowiecznym obozowisku
Tymczasem krzyk się wielki podnosi. To drużyny Wikingów pod gród nadciągają, bitki, rabunku, bogactw wszelakich, a nade wszystko napitków i hożych dziewoj spragnieni. Ale i miejscowi dzielnie placu dotrzymują, stąd tumult wielki powstaje, okrzyki wojów, szczęk mieczy i toporów, oklaski gawiedzi. Pięć czy sześć razy się ścierają. Wikingowie górą, to prawda. Kolczugi u nich zacne, hełmy żelazne... Ale prażące słońce ich również pokona, zwycięzcy na polu zlegają, sił już na dziewki nawet nie mają i tylko piwa głośno wołają! Tak to bitwa w biesiadę się przeradza, wojowie topory i miecze odkładają, pancerze i kaftany ściągają, na obrzeżach palcu, w cieniu drzew i namiotów w kupy się zbierają, piwo zgodnie żłopią... Wnet też i dziewki nadciągają, takim widokiem zwabione.
Dzielni rycerze stają do walki
Starcia rycerzy
Już po bitwie
Czas uraczyć się trunkiem
Z rycerzami i pełnym rogiem
W tejże chwili brat Maciej głuchacza posyła. W klasztornym refektarzu opat oraz pan starosta na ucztę szlachetnych gości zapraszają. Odmówić przecież się nie godzi, władzy tak świeckiej, jak i duchownej.
A uczta godna. Wiele by o niej opowiadać. Tradycyjne flaczki i podroby, gzika i ziemniaki w popiele pieczone (te może mniej tradycyjne, ale co tam), ozorki wołowe... I do tego piwo przednie. Warka na błoniu dobra, ale ten oto trunek, z pszenicy uwarzony, sam opat chyba alibo może pan starosta z własnych piwnic wspaniałomyślnie ofiarowali! I do tego hoże dziewczęta tymże piwem hojnie szafują! Serce już się raduje, a tu nagle zapach niezrównany dociera... Na salę dzika na rożnie pieczonego wnoszą! Oto danie przezacne! Mięso czerwone, delikatne... ziołami przyprawione. A jeszcze kuflem pszeniczniaka popite... Zaprawdę, wspaniała ta uczta, godnie tu gości podejmują... Nie zdołamy już żadną miarą motokońmi naszymi na kwaterę w pałacu biskupim w Ciążeniu powrócić, oj nie zdołamy. Ale co tam! Jadło wyborne, piwo znakomite, towarzystwo wyborowe. Oddajemy się rozkoszom uczty, a potem pieszo do Ciążenia milę niecałą (ok. 6 km.) traktem ciągniemy. Pogoda na szczęście sprzyja. Ale cóż oto? Zaprzęg za nami pędzi, kolejna twarz znajoma. To włodarz do siebie wraca, nieszczęsny, imprezy doglądał i piwa nie skosztował. Tak to motokońmi tego dobrego gospodarza do pałacu dojeżdżamy.
Pałac w Ciążeniu

Wszystkim festyn w Lądzie polecamy, bo i my tam byliśmy, nalewki i piwo piliśmy oraz dzika zajadaliśmy. Swojskie smaki niezrównane, wytchnąć po dalekich podróżach pozwalają.

Wielki Budda z Leshan


Ogromny Budda górujący nad zbiegającymi się rzekami.

Wszystko co dobre, szybko się kończy. U Patrica spędzamy wygodnie ostatnią noc w Baoguo i o świcie następnego dnia ruszamy dalej. Nie zmieniamy jednak klimatów, naszym celem jest gigantyczny posąg Buddy w mieście Leshan, około 30 km. od Emei (w istocie obydwa miasta zdążyły się zrosnąć, nie dostrzegliśmy przerw w zabudowie). Wykuto go w nadrzecznej skale, w pozycji siedzącej, mierzy 71 m. wysokości. Powstał w VIII w. z inicjatywy pewnego buddyjskiego mnicha, by chronić rybaków i żeglarzy przed groźnym nurtem trzech zbiegających się w tym miejscu rzek.
To ten pan (mnich Haitong) był inicjatorem powstania ogromnej rzeźby
Obecnie przyciąga bardzo licznych turystów. Ten mnich miał jakoby własnoręcznie wyłupić sobie oczy, aby przekonać władze do wyasygnowania funduszy na to przedsięwzięcie. Ciekawy sposób wywierania nacisku. Polecam wszystkim demonstrantom zwożonym przez związki zawodowe pod budynek Sejmu z żądaniami podwyżek albo dofinansowania nierentownych kopalni!
Problem dojazdu rozwiązuje się sam. Przewodnik doradza wzięcie taksówki. Na necie ludzie opisują swoje przygody z nierozgarniętymi kierowcami tychże oraz konieczność kilku przesiadek przy wariancie podróży autobusem. Prywatna inicjatywa chińska przezwyciężyła już jednak te trudności. Patric informuje nas, że od 7 rano spod dworca autobusowego odjeżdżają półoficjalne, nieoznaczone busy/taksówki, które za 20 yuanów od osoby przewożą chętnych oraz ich bagaż prosto pod wejście do świątynnego parku. Postanawiamy skorzystać z tej opcji, co wiąże się z kolejną pobudką o bladym świcie. W Chinach to normalne, tu wszyscy tak wstają. Wylegując się do 9 rano, można łatwo stracić więcej niż pół dnia! Krążymy po chodniku przed dworcem, czekając, aż ktoś się nami zainteresuje. Wczoraj trudno było opędzić się od naganiaczy, obecnie żaden nie dostrzega tak obiecującego łupu!

Nasi towarzysze podróży do Leshan
Nasze nadzieje wzbudza podejrzany mini van, zaparkowany w pobliżu. Nikogo przy nim, co prawda, nie widać, a jednak punktualnie o 7.00 pojawia się kierowca i jakby spod ziemi, natychmiast materializują się inni turyści, w tym grupka kilku mnichów. Chyba trafiliśmy więc na właściwy kurs. Kabina szybko się zapełnia i wyruszamy prawie o czasie. Zaczyna lekko kropić. 
Podróż trwa nieco ponad godzinę. Lądujemy prosto w kolejnej placówce small biznesu. To punkt sprzedaży biletów czegoś w rodzaju prywatnych linii autobusowych, połączony z knajpą oraz przechowalnią bagażu. Skorzystamy z pełnego wachlarza usług. Wykupujemy przejazd do Chengdu na 13.30 (50 yuanów od osoby, cena „komercyjna”, ale autobus odjeżdża z tegoż miejsca, podczas gdy przewodnik stwierdza, że na państwowy dworzec autobusowy to już tylko taksówka spod posągu Buddy dowiezie), następnie zostawiamy bagaże na zapleczu knajpki (10 yuanów od sztuki). Dowiadujemy się też, że znajdujemy się przy południowym wejściu na teren kompleksu świątynnego. Pytamy jeszcze o przystań, z której wyruszają promy rzeczne przepływające u stóp posągu. Podobno z ich pokładu gigantyczny Budda najlepiej się prezentuje. Otrzymujemy mało pocieszająca odpowiedź, że przystań jest raczej odległa, trzeba jechać kilka przystanków autobusem nr 13. Dochodzi godzina 9.00, chwilowo rezygnujemy i postanawiamy na początek zwiedzić kompleks „sucha nogą”, czyli od strony lądu. Jeśli starczy czasu, to zobaczymy. Bilety po 70 yuanów (ok. 45 zł.). Raczej drogo, ale warto zapłacić. Wkraczamy na teren kompleksu. Dogonił nas chyba deszcz z góry Emei, zaczyna bowiem mżyć. Na szczęście, wkrótce ścieżka wiedzie nas do ciągu wydrążonych w piaskowcu jaskiń, wypełnionych posągami Buddy oraz różnych innych postaci, ważnych dla tamtejszej mitologii.
U wejścia do kompleksu jaskiń
Pierwsza jaskinia wydaje się zachęcać do zwiedzania...
Naprawdę, robią wrażenie. Otwieram oczy ze zdumienia, widząc na końcu korytarza coś, co wygląda na gigantyczny, kamienny palec u nogi.
Później napotykam na giganta (zdjęcie tego nie oddaje)

Kuszenie Buddy
Wkrótce okazuje się, że to tylko zwiastun prawdziwie olbrzymiego posągu siedzącego Buddy (ponad 30 m. wysokości), wykutego w piaskowcu przy okazji drążenia tej jaskini. Drugie miejsce, które przyciąga moją żywą uwagę, to bardzo realistycznie oddana w kamieniu scena kuszenia Nauczyciela (czyli Buddy) przez nasłane służki wrogiego demona. Doprawdy, dziewczyny przyłożyły się do swego zadania, wykazały się różnymi talentami i potrafiły być bardzo przekonujące... A nieznany mistrz rzeźby wiernie odtworzył w piaskowcu ich starania. Oczywiście, Nauczyciel okazał się nieugięty. Pewnie dlatego, że akurat przy tej okazji skamieniał!
Zwiedzamy kolejne jaskinie i podziwiamy następne posągi. Po drugiej stronie masywu skalnego, w którym je wydrążono, widok na rzekę. Szukamy głównej atrakcji, czyli wspomnianego Wielkiego Buddy. Ciągle jednak gdzieś umyka, chociaż podążamy w ślad za strzałkami wskazującymi jakoby drogę. Kompleks parkowo-świątynny jest bardzo rozległy, mamy wrażenie, że krążymy wkoło. nagle przykra niespodzianka. Znaki kierują prosto ku kolejnej bramce i nowej kasie biletowej. Wejście do Wielkiego Buddy osobno płatne, następne 80 yuanów. Liczymy jeszcze, że nasze bilety okażą się ważne. Próżna nadzieja! Oczywiście płacimy i ruszamy dalej. Co prawda, jaskinie, które zwiedziliśmy, same w sobie warte są tych 70 yuanów wydanych przy pierwszej bramie wejściowej. Podążając ku posągowi, zachodzimy jeszcze do groty mnicha Haitonga (to ten, który wyłupił sobie oczy, aby wydębić od władz fundusze na budowę). Wreszcie sam posąg. Początkowo trudno go rozpoznać. Nadchodząc, widzimy tylko czubek głowy. Jest tak olbrzymia, że dopiero po chwili uświadamiamy sobie, co to takiego. Wpadłem na to ujrzawszy dopiero malowane, kręcone włosy Buddy. Mamy szczęście.
Budda Medyczny (tym razem Ada ujęła trafnie proporcje)
Przyjechaliśmy na tyle wcześnie (dochodzi. 11.00), że tłok jest umiarkowany. Możemy nawet dopchać się do barierki i zrobić zdjęcia. Sama kolejka do schodów, pozwalających zejść w dół obok posągu, to zaledwie jakieś 10 minut oczekiwania. Poprowadzone ślimacznicą, nieodzowne barierki przed wejściem na wspomniane schody sugerują, że tłumy bywają tu znacznie większe (i wszystko to za 150 yuanów od osoby!). Ruszamy po wąskich stopniach. Wrażenie, doprawdy, niezwykłe. Posag imponuje rozmiarami oraz położeniem, wykuty w olbrzymiej, skalnej niszy, spogląda na zlewisko trzech dużych rzek. Na wodzie liczne promy, wyładowane turystami. Stłoczeni przy relingach, zawzięcie fotografują. My czynimy to samo, stojąc na stałym gruncie. Warto tu przyjechać, to niezwykłe miejsce. Miałbym wielką ochotę przepłynąć się takim promem i ujrzeć Buddę także z rzeki. Przewodnik również to zaleca. Szybka kalkulacja pozostałego nam czasu czyni jednak ten wariant nierealnym. Trzeba by opuścić natychmiast park, jechać gdzieś autobusem, odbyć rejs promem w obydwie strony (to połączenie komunikacyjne, statki płyną do dość odległej przystani w mieście i dopiero potem wracają, po przyjęciu nowych pasażerów, Buddę odwiedzają niejako po drodze) i jeszcze autobus powrotny.

W drodze do Buddy Olbrzymiego (tego właściwego)
Już widać tablicę informacyjną ale jeszcze nie samego Giant Buddę...
Nie ma to jak "pogłaskać" giganta po głowie...

Prawda że mamy coś wspólnego?
Statek, na który ostatecznie nie dotarliśmy

Schodziliśmy tymi schodami, podziwiając posąg Buddy z różnych wysokości

A Budda jest naprawdę OGROMNY...
Spójrzcie jaki zadowolony jegomość...nie wierzę, że nie gustuje w piwie...po prostu NIE WIERZĘ!
W światyni u wezgłowia Wielkiego Buddy
Przechadzam się obserwując zadowolonego Buddę piwosza.
Zwiedzając ogrody wokół świątyni spotykamy stada czerwonych karpi (motyw charakterystyczny dla chińskich ogrodów).
A nad świątynią i Buddą króluje pagoda.
Tam już nie zdołamy dotrzec...
Mimo najszczerszych chęci.
Gdzieś w ogrodach Buddy...
Pośród otaczających rzeźb.
Zatoka Buddy
Pływające ogródki lokalnych mieszkańców.

A mamy tylko dwie godziny. Wybieramy wariant „spokojnego” zwiedzania pozostałej części kompleksu (a nadal jest wiele do zobaczenia), połączony ze spożyciem obiadu w knajpce przy przystanku. I tak wyjdzie na to, że musimy się pospieszyć i do wszystkich zakamarków ostatecznie nie docieramy. Tym bardziej, że doświadczamy nawrotu deszczu. Tym razem rozpadało się na dobre. Chińskim turystom to nie przeszkadza. Teraz dopiero widzimy, jakie tłumy tu zmierzają.
A na koniec Ady ulubione bonsaje
Ostatecznie lądujemy na obiedzie i czekamy na autobus do Chengdu. I dobrze zrobiliśmy, pojawiając się z pewnym wyprzedzeniem. Okazuje się, że właściwy przystanek położony jest w innym miejscu, przy głównej drodze. Ładują nas do mikrobusu i dowożą, ale wyruszamy 15 min. wcześniej, niż się spodziewaliśmy. Na nowym miejscu czekamy chwilę w towarzystwie mnichów, którzy podążają tą samą trasą co my, począwszy od Baoguo. Nie mają nic przeciwko kilku zdjęciom. A co, skoro i z nami (najchętniej z Adą) fotografują się miejscowi! Autobus nadjeżdża o czasie. Przed nami dwugodzinny przelot autostradą do Chengdu. Jest dopiero 13.30 i liczymy, że na miejscu nie tylko bez problemu znajdziemy nocleg, ale i zwiedzimy niektóre z opisanych nam kilka dni temu w pociągu z Xi'an miejscowych atrakcji. Przecież wszystko idzie dzisiaj jak po maśle. Nadzieje te okażą się złudne! Limit szczęścia już się wyczerpał i Chengdu nieprzyjemnie nas zaskoczy. Nieświadomi jednak tego, co szykują nam los oraz chińskie przepisy, zapadamy w dwugodzinną drzemkę.