środa, 18 lipca 2018

Tunele Vinh Moc oraz Cu Chi – czyli ślady wojny


Żołnierz w tunelach Vietcongu.
Jedną z największych atrakcji turystycznych Wietnamu stanowią obecnie tunele wykopane i wykorzystywane przez ludność cywilną oraz partyzantów Vietcongu podczas wojny wietnamskiej (1957-1975). Zyskały one sławę głównie za sprawą amerykańskich filmów i przyciągają wielu zwiedzających, świadcząc zarazem o determinacji oraz niezwykłej odporności Wietnamczyków, zdolnych żyć i walczyć w takich warunkach, całymi miesiącami, a nawet latami.
Obecnie udostępnia się turystom fragmenty dwóch kompleksów: Vinh Moc w Wietnamie środkowym oraz Cu Chi w Wietnamie południowym, w pobliżu Sajgonu. Moim zdaniem, większe wrażenie robią tunele Cu Chi. Warto jednak w miarę możliwości odwiedzić obydwa te miejsca, kompleksy różnią się bowiem między sobą, wydrążono je w innym celu, spełniały też podczas wojny różne zadania. Trzeba od razu zaznaczyć, że przy ich „budowie” korzystano wyłącznie z pracy ręcznej i najprostszych narzędzi, czynnikiem sprzyjającym okazało się natomiast podłoże, piaskowiec i glina, umożliwiające tego rodzaju przedsięwzięcie.

                                                               Tunele Vinh Moc

Odwiedziliśmy je jako pierwsze, może i dobrze, wydają się bowiem mniej spektakularne. Były używane w latach 1967-1973, a powstały w tzw. Strefie Zdemilitaryzowanej (powszechnie używa się angielskiego skrótu: DMZ), po północnej stronie granicy, pomiędzy dwoma ówczesnymi państwami: Wietnamem Północnym (komunistycznym) i Wietnamem Południowym (tzw. demokratycznym). Ustanowiona przez czynniki międzynarodowe, wspomniana strefa zdemilitaryzowana miała rozdzielać wrogie państwa oraz ich siły zbrojne. Obydwie strony, a później również Amerykanie, niekoniecznie stosowały się do tych zaleceń, stąd przydatność wspomnianych tuneli. Wydrążyli je w pobliżu brzegu morza miejscowi rybacy. Sprzyjali oni siłom Wietnamu Północnego oraz partyzantom Vietcongu (prokomunistyczna organizacja zbrojna na Południu), uczestnicząc w przerzucie broni i zaopatrzenia dla tych ostatnich. Z tego powodu ich osady stały się celem częstych bombardowań amerykańskich z powietrza. W odpowiedzi wydrążono tunele. Tworzą one bardzo rozległy kompleks, sięgają w głąb na 23 m. i posiadają trzy poziomy. Urządzono tam m. in. sale przeznaczone na szpital, miejsca zebrań, pomieszczenia odpraw, magazyny itp. Żyli tam również zwykli ludzie, rodzina otrzymywała na swój użytek komorę o powierzchni ok. 1 m. kw. (!) Wszystko to połączono wąskimi, tworzącymi prawdziwy labirynt korytarzami. Wyjścia niektórych prowadziły prosto na plażę, co umożliwiało nocne połowy, a zwłaszcza wspomniany przerzut zaopatrzenia. Amerykanie używali ciężkich, kilkutonowych bomb, które jednak na ogół nie były w stanie zburzyć podziemnych konstrukcji. W takich warunkach miejscowi przetrwali siedem lat.
Dojazd do tuneli Vinh Moc jest stosunkowo trudny. Znajdują się one nad brzegiem morza, kilkanaście km. od głównej drogi z północy na południe. Komunikacji publicznej brak, pozostają autobusy turystyczne, zorganizowane wycieczki albo taksówki. To jednak zabiera sporo czasu, gdy np. wyruszać specjalnie w tym celu z Hue. Z tego powodu byliśmy już zdecydowani zrezygnować i zadowolić się zwiedzeniem w przyszłości tuneli Cu Chi pod Sajgonem, uchodzących zresztą za ciekawsze. Przedsiębiorczy Wietnamczycy wychodzą jednak naprzeciw pragnieniom turystów i wiele przejazdów z kompleksu jaskiń Phong Nha albo z miasta Dong Hoi do położonego dalej na południu Hue (dla obcokrajowców, oczywiście) uwzględnia zwiedzanie tuneli. Ostatecznie, oznacza to tylko dodatkowe 20-30 km. w obydwie strony. Skorzystaliśmy z tej oferty i udało się zaliczyć Vinh Moc bez większych komplikacji. Minusem okazała się pora roku. Ponieważ podróżowaliśmy zimą, w samym środku pory deszczowej, najniższy poziom tuneli zalała woda i okazał się niedostępny. Z takimi trudnościami mieszkańcy tej podziemnej wioski też musieli sobie w swoim czasie radzić. Zwiedzanie trwa ok. 1 h., w grupach zorganizowanych. Turystów ostrzega się przed ciasnotą, ciemnością, możliwością zabłądzenia. Odradza się wstęp osobom cierpiącym na klaustrofobię, duszności, problemy z sercem, astmę itp. Moim zdaniem, wszystko to trochę na wyrost. Ot, należy się czasami mocno pochylić, czasami wciągnąć brzuch, zabłądzenie też raczej nie grozi, wszędzie znaki wskazujące kierunek, przewodnicy też czuwają. W sumie miejsce niewarte raczej całodziennego, specjalnego wypadu z Hue czy Dong Hoi, ale przy okazji przejazdu jak najbardziej można o nie zahaczyć. Szczególnie zadowoleni powinni być miłośnicy militariów.
W trakcie tej podróży turyści wizytują też zazwyczaj most Hien Luong na granicznej niegdyś rzecze Ben Hai, rozdzielającej do 1975 r. Wietnam Północny od Południowego. Obok urządzono muzeum DMZ. To klasyczny przykład propagandy, mającej ukazywać wytrwałość i odwagę Wietnamczyków (tej odmówić im nie sposób), klęskę amerykańskich imperialistów (poniesioną zresztą w dużym stopniu na własne życzenie), a nade wszystko wszechogarniającą radość narodu z powodu zjednoczenia pod komunistycznym przywództwem (setki tysięcy emigrantów miały na ten temat inne zdanie, dopiero od pewnego czasu kraj odrabia straty, ale też komunistyczny jest już obecnie tylko z nazwy). Na koniec, spacer historycznym mostem Hien Luong, po którym przy pochmurnej, ale akurat nie nękającej deszczem pogodzie, wkroczyliśmy do Wietnamu Południowego. Autobus przejeżdża obok, po nowym moście. To też znak czasu. Obowiązkowe zdjęcie przy pomniku zjednoczenia i ruszamy do Hue.
Wejście do tuneli Vinh Moc.

Amerykańskie bomby i pociski pracowicie wygrzebane z ziemi.

W tunelach...
...pokłon przed obniżeniem stropu.

Rekonstrukcja wietnamskiego M-1 (1 m. kw.).

Jak widać, w Wietnamie środkowym sam środek pory deszczowej.

U stóp ojca narodu (muzeum DMZ)

Most Hien Luong na dawnej granicy dwóch światów.

Ostatni kadr Wietnamu Północnego...

...i zaczynamy zwiedzanie Wietnamu Południowego. Na zdjęciu pomnik zjednoczenia.

                                                                 Tunele Cu Chi

To drugi, udostępniany turystom kompleks tuneli. Moim zdaniem, ciekawszy od tych z Vinh Moc. Usytuowany jest kilkadziesiąt km. na północ od Sajgonu. Tunele te służyły innym celom niż poprzednio opisane. Wydrążono je na terytorium przynajmniej okresowo kontrolowanym przez wroga i stanowiły oparcie dla sił Vietcongu – prokomunistycznej partyzantki, walczącej najpierw przeciwko Francuzom, a potem siłom Wietnamu Południowego i Amerykanom. Drążenie ich rozpoczęto już w latach 1945-1954 (w dobie wojny z Francuzami), rozbudowano w trakcie drugiej wojny indochińskiej (1957-1975, tzw. wojna wietnamska). Kompleks liczył ok. 250 km. długości, z tego do dziś zachowała mniej więcej połowa. Turystom udostępnia się drobne fragmenty. Ponieważ inne było przeznaczenie tuneli Cu Chi, prezentują się one odmiennie. Przede wszystkim, zostały starannie zamaskowane, wejścia ukrywano w najbardziej zaskakujący i przemyślny sposób, strzegły ich rozliczne, proste zazwyczaj, ale groźne pułapki, korytarze w celowy sposób wydrążono kręte i bardzo wąskie, by utrudnić poruszanie się wrogom, którzy mogliby wtargnąć do środka. Tam również nie brakowało pułapek. Kwaterowała tu nie tyle ludność cywilna, co partyzanci Vietcongu oraz przerzucani z Północy, regularni żołnierze WAL. Amerykanie kilkakrotnie podejmowali próby likwidacji kompleksu. Bez większych problemów opanowywali powierzchnię, ale nie udało im się zdobyć lub zniszczyć podziemnego miasta. W tunelach dochodziło do krwawych starć, które zyskały sobie ponurą sławę. Po stronie „zachodniej” wyróżniali się w nich zwłaszcza ochotnicy o drobnej budowie ciała spośród żołnierzy australijskich.
Dojazd do kompleksu Cu Chi jest, o dziwo, bardzo łatwy. Można, jak zwykle, wykupić jednodniową wycieczkę w którymś z biur turystycznych w Sajgonie, w tym wypadku to jednak najzupełniej zbędne. Daje się bowiem, wyjątkowo, skorzystać z komunikacji publicznej. Dodajmy przy tym, że biura turystyczne wożą często swoich klientów do tuneli Ben Dinh, przerobionych i częściowo wykopanych na nowo na użytek zwiedzających. Opisana poniżej trasa wiedzie natomiast do tuneli Ben Duoc, które posiadają walor oryginalności (poza poszerzonymi dla turystów wejściami). W Sajgonie, na dworcu autobusowym usytuowanym przy rondzie na zachodnim krańcu Pham Ngu Lao (tzw. Backpapers Street) wsiadamy do autobusu linii nr 13 do miasteczka Cu Chi (odjazdy o pełnych godzinach). Tam przesiadamy się do autobusu nr 79. Połączenia są dobrze skomunikowane, obsługa na dworcu w Cu Chi z własnej inicjatywy pokazuje cudzoziemcom, w który pojazd się załadować. Oczekiwanie nie trwa długo i jedziemy dalej. Po mniej więcej 40 min. docieramy do przystanku przy wejściu na teren ekspozycji. Z daleka widać informacje i plakaty, ale trzeba uważać, bo to przystanek przelotowy. Ponieważ w Sajgonie panują nieprawdopodobne korki, dojazd może zabrać łącznie do 3 h. Ale każdy pojazd miałby podobny czas, a przejazd autobusem jest bardzo tani (pojedynczy bilet to 7 k. dongów, czyli trochę ponad 1 zł.). Z przystanku odbywamy ok. półkilometrowy spacer, w większości już po terenie muzealnym. Warto pokrzepić się po trudach podróży zimnym piwem marki 333 w malowniczo usytuowanej, cienistej knajpce nad brzegiem rzeki Sajgon. W sezonie docierają tutaj promy z miasta, z których również można skorzystać. Trafiliśmy jednak na porę zimową i ten środek lokomocji okazał się niedostępny. Pocałowaliśmy jedynie klamkę budki z biletami na przystani. To, że panowała zima, nie oznaczało zresztą niskich temperatur, przeciwnie, upał ok. 30 stopni i duża wilgotność. Piwo przydało się tym bardziej!
Ze zwiedzaniem nie należy się ociągać, ostatni autobus linii 13 z Cu Chi do Sajgonu odjeżdża bowiem o 17.00 (a do miasteczka trzeba jeszcze wrócić autobusem nr 79). Jeżeli jednak wyjedziemy stosunkowo wcześnie, np. o 8.00, po czym na piwo poświęcimy ok. 20 min., to wszędzie da się bez problemu zdążyć. Cena biletu do kompleksu to 90 k. dongów (ok. 4 USD), w tym wliczony przewodnik. Zwiedzanie odbywa się bowiem w grupach zorganizowanych. Nie może to dziwić wobec specyfiki obiektu. Przewodnicy bardzo się zresztą starają, opowiadając o przeznaczeniu i historii tuneli, a także demonstrując obrazowo działanie różnych mechanizmów i pułapek na imperialistycznych sługusów. Te robią istotnie wrażenie (poświęcono im osobną ekspozycję). Proste, wykonane z tego, co oferowała dżungla, ale skuteczne. Pocieszającym mógł się okazać do pewnego stopnia jedynie fakt, że z założenia miały nie tyle zabijać, co zadawać rany. Chodziło o to, by koledzy żołnierza musieli poświecić czas i ludzi na wyniesienie go ze strefy walk. Bardzo interesujące są również sposoby maskowania wejść do tuneli. Wykorzystywano w tym celu np. kopce termitów. I wreszcie samo wejście. Chyba każdy turysta musi zrobić sobie zdjęcie w chwili, gdy wsuwa się do niewielkiego, kwadratowego otworu, prowadzącego pod ziemię i zamykanego maskującą klapą. Trzeba solidnie wciągnąć brzuch (jeżeli ktoś takowy posiada :D) i wyciągnąć ręce w górę, inaczej nie przejdą. Na pierwszy rzut oka wydaje się niemożliwe, żeby ktokolwiek z Europejczyków potrafił tego dokonać. Potem przecisnęli się jednak prawie wszyscy. Ja również zdołałem, pomimo wyrażanych od kilku dni wątpliwości mojej Pani, postulującej przejście zawczasu na dietę. Już na dole mamy do wyboru trasę krótszą (kilkanaście metrów) i dłuższą (ok. 100 m.), trzeba się dobrze pochylić, miejscami pełzać na kolanach. Oczywiście, daliśmy radę z tą dłuższą. Po drodze kilka sal, pomieszczenie odpraw, szpital itp. Wreszcie zbawcza klapa wyjściowa. Uff, udało się. Zadowolenie zmniejsza wiadomość, że wejście zostało specjalnie poszerzone na potrzeby turystów. Oryginalnego pewnie nie dałoby się pokonać. Zapoznajemy się jeszcze ze sposobem produkcji praktycznych i wytrzymałych sandałów z opon (używanych przez partyzantów Vietcongu, podobno nie zostawiały śladów w dżungli, można nabyć na własne potrzeby, poszerzyli numerację :D), kosztujemy specjałów partyzanckiej kuchni (bataty). Oglądamy potężne leje po bombach zrzucanych przez amerykańskie B 52, bo i w taki sposób imperialiści próbowali zniszczyć tunele. Dla bardzo zainteresowanych militariami specjalna okazja, możliwość postrzelania na miejscowej strzelnicy z oryginalnej broni Vietcongu, czyli legendarnego AK 47 (słynnego „kałacha”). Niestety, to droga przyjemność. Cenę obliczają od pojedynczego naboju, 60 k. dongów (ok. 3 USD), ale nabyć trzeba cały magazynek z minimum 10 pociskami (dotyczy to konkretnie AK 47). Daje to kwotę ponad 30 USD, nikt z obecnych nie skorzystał.
Na koniec coś zupełnie surrealistycznego. Buddyjska w stylu i oprawie świątynia, w której rolę bóstwa pełni... a jakże, sam Ho Chi Minh! Jest tam wszystko, co trzeba: posągi, kadzidło, ofiary. Teoretycznie przybytek wzniesiono celem upamiętnienia 50 tys. poległych w walkach tunelowych Wietnamczyków (ponad połowa zmarła na malarię) i to cel jak najbardziej wzniosły. W końcu wierzyli, że walczą o swoją ojczyznę. Pozostaje jednak przykre wrażenie apoteozy i deifikacji komunistycznego wodza. Dla przybyszów z Polski, pamiętających życie „za komuny”, to akcent śmieszny i niemiły zarazem. Nie wolno tam robić zdjęć, ale Ada coś strzeliła.
W sumie wypad do Cu Chi jak najbardziej godny polecenia. Tym bardziej, że to ciekawy cel jednodniowego wyjazdu z Sajgonu, pozwalającego odetchnąć od zaduchu (dosłownego) tego miasta, obserwować codzienne życie przedmieść metropolii oraz prowincji, odpocząć na łonie przyrody. A wszystko to za tanie pieniądze, z wyjątkiem strzelania z kałacha, rzecz jasna. Ale wojna zawsze kosztuje, nawet wygrana.
U wejścia do tuneli Cu Chi.

Przyjemna sceneria do opróżnienia kufelka zimnego piwa. Prawda?

Pierwsze wojskowe eksponaty.

I znów amerykańskie bomby...

A to jedna z wielu pułapek na imperialistów.

Zamaskowane kopcem termitów wejście do tunelu.
Czas zanurzyć się w tunele.


A tam: podziemny szpital.
Wyjście boczne (skrót) ale idziemy dalej...


Jest coraz ciaśniej, bardziej duszno, wilgotność wysoka,
a temperatura w okolicach 40 st.
Uff udało się, ale koszulka do prania :D


Partyzanckie pataty chyba Zbyszkowi nie smakują :D

Cennik na strzelnicy.

Pierwsze arkady przed "świątynią Ho Chi Minha".

I główna bryła świątyni, wzorowana...oczywiście...

...na chińskich pierwowzorach, Nawet smoki na chińską modłę przy schodach :D

Budda czy Ho Chi Minh? Kto zgadnie? Przyjmijmy, że to kolejne wcielenie Buddy :D