sobota, 12 maja 2018

Da Lat - miasto zakochanych


Wodospad Datanla w Da Lat, miejsce randek zakochanych.
Syci wrażeń opuszczamy Nha Trang i jedziemy do położonego w głębi lądu miasta Da Lat. Odległość do pokonania to niecałe 100 km., ale krętymi, górskimi drogami. Da Lat leży bowiem w kotlinie, na wysokości ok. 1500 m. n. p. m. Kiepsko utrzymana szosa pozostawia wiele do życzenia, obrazując, na jakie trudności napotykali wszyscy podróżnicy (a i najeźdźcy), trafiający do Wietnamu w czasach nie tak znowu dawnych. Trwają już jednak intensywne prace budowlane, na całej niemal długości trasy. Tymczasem utrudnia to tylko przejazd, który zajął w sumie ok. 4 h. W Da Lat wylądowaliśmy więc około południa, przeznaczając pozostałą część dnia na zwiedzanie. Następnego dnia rano mieliśmy już zaplanowany wyjazd do Mui Ne, kurortu na południowym wybrzeżu. Tutaj pojawiły się pewne problemy, nasza kompania autobusowa zarezerwowała już bowiem wszystkie miejsca w porannym pojeździe. Proponowali kurs popołudniowy, co jednak nie odpowiadało nam ze względu na dalsze plany podróży. Po trwającej około kwadransa ożywionej dyskusji oraz kilku telefonach znalazły się ostatecznie dwa fotele w autobusie innej kompanii. Te firmy przychodzą sobie, na szczęście, z pomocą w podobnych sytuacjach. To jednak zarazem nauczka, by wspomniane przejazdy rezerwować tak szybko, jak tylko się da.
Da Lat to miasto młode, w końcu XIX w. pewien francuski lekarz docenił walory klimatyczne kotliny w Górach Annamskich i założył tutaj uzdrowisko. Szybko przekształciło się ono w modny kurort wypoczynkowy, w którym bywała kolonialna oraz miejscowa elita. Powstało wiele reprezentacyjnych budynków we francuskim stylu, wznoszono luksusowe hotele oraz prywatne rezydencje (w tym pałacyk cesarza Wietnamu). W okolicznych lasach urządzano polowania na słonie i tygrysy. Po tych minionych już czasach kolonialnej świetności pozostał jakiś urokliwy klimat. Miasto (ok. 150 tys. mieszkańców) wydaje się oazą spokoju, ruch tutaj mniejszy, mnóstwo zieleni, parków, oczek wodnych. Obecnie Da Lat przyciąga zakochanych, zwłaszcza wiosną. To ulubione miejsce młodych Wietnamczyków na podróż poślubną. Dookoła nie brakuje pięknych, górskich lasów, ukrytych w dolinach jezior, malowniczo położonych świątyń.
Pałac letni ostatniego cesarza Wietnamu. Styl "późny Gierek" :D

Zastawa stołowa robi większe wrażenie niż widok pałacu z zewnątrz.

Sala konferencyjna.

Sypialnia cesarska.

Powóz "cesarski", obecnie wynajmowany przez zakochanych.
Na niespieszne poznanie atrakcji Da Lat przeznaczyliśmy kilka godzin pięknego, słonecznego popołudnia. Na pierwszy ogień wybraliśmy letni pałac ostatniego cesarza Wietnamu imieniem Bao Dai, wybudowany w 1933 r. Można tam podejść spacerem z centrum miasta. Sama budowla wzniesiona została w nowoczesnym, europejskim stylu lat międzywojennych i niespecjalnie zachwyca swoją pudełkowatą bryłą. Wnętrza są jednak ciekawe ze względu na zachowane, oryginalne wyposażenie użytkowane przez rodzinę cesarską. Można też zapoznać się z różnymi aspektami życia osobistego ostatniego cesarza, dość burzliwego. Wstęp 20 k. dongów (ok. 1 USD).
Nie tracąc czasu wzięliśmy następnie taksówkę, która zawiozła nas do kolejnej atrakcji, tym razem przyrodniczej. To Wodospady Datanla w pobliskich górach. Stanowią one rozległy kompleks strumieni i cieków wodnych, spływających po skałach oraz rozpadlinach, tworzących jeziorka i stawy, wszystko w otoczeniu tropikalnego, górskiego lasu. Postarano się tam o dodatkowe udogodnienia dla turystów, którzy za niewielką opłatą mogą poruszać się po tej plątaninie wagonikiem dość archaicznej kolejki linowej, windą (!) oraz sztucznym torem saneczkowym. Szczególnie ten ostatni środek lokomocji wart jest polecenia. Przejazd (40 k. dongów w obie strony) nie tylko dostarcza wrażeń, ale też umożliwia szybkie dotarcie do serca Wodospadów Dantala (i z powrotem). Można wybrać się na spacer pieszy, ale pokonanie dość stromej ścieżki zajmuje ponad 30 min. A już na miejscu też jest gdzie spacerować.
Wodospady w Da Lat.

Słoń przy wagoniku kolejki.

Wreszcie odpoczynek :D

Jak miło...

A tutaj kolejne udogodnienie...
...winda :D

Do wodospadów można dojechać i wrócić...
...taką oto kolejką saneczkową.
Przy wodospadach trochę się zasiedzieliśmy i plan niespiesznego zwiedzania zaczął się walić. Aby zdążyć z ostatnim punktem programu, odwiedzinami pobliskiego klasztoru Truc Lam buddyjskiej szkoły zen, musieliśmy dobrze wyciągać nogi (zamykają o 17.00). To największy w Wietnamie tego rodzaju ośrodek medytacji. Sam klasztor podobny w sumie do wielu innych świątyń, chociaż bardzo dobrze utrzymany. Jest jednak pięknie położony, otoczony rozległym parkiem, z otwierającymi się widokami na usytuowane u jego stóp górskie jezioro Tuyem Lam. Można odbyć na nim przejażdżkę łodzią, albo też dookoła brzegów na grzbiecie słonia. Z braku czasu zrezygnowaliśmy już z tych atrakcji. I tak ledwie nas wpuścili, na pół godziny przed końcem zwiedzania. Spod bramy klasztoru zamierzaliśmy pierwotnie wrócić do miasta kolejką linową. Jej dolna stacja znajduje się obok dworca autobusowego w Da Lat (ok. pięciu km. od ścisłego centrum – to normalna w miastach wietnamskich lokalizacja, dlatego, m. in., dla turysty lepsze są open busy, które dowożą bezpośrednio do samego centrum). Niestety, ponieważ w klasztorze również się zasiedzieliśmy, kolejka też zdążyła już zakończyć tego dnia swoją działalność. Pozostała taksówka, wezwał ją kierowca jednego z pojazdów zamówionych już przez innych spóźnialskich.
Klasztor Truc Lam...

...do którego weszliśmy dosłownie w ostatniej chwili.

Klasztor otoczony jest rozległym parkiem.
Na chodniku trzeba uważać, żeby nie potknąć się o ofertę
ulicznego sklepu mięsnego :D
Gdy wieczorem wychodziliśmy na miasto, by poszukać czegoś do jedzenia, nie spodziewaliśmy się już specjalnych atrakcji. A tu proszę, trafiliśmy na nocny targ. Niby nic specjalnego w Wietnamie, odbywają się one w wielu miejscowościach. Ale ten w Da Lat posiada cechę szczególną. Nie jest nastawiony na turystów! Do miasta przybywa wprawdzie wielu zwiedzających, ale zdecydowana większość tylko na pobyt jednodniowy, bez noclegu. Dlatego targ przeznaczony jest dla miejscowych. Zagranicznych przybyszów zbyt wielu na nim nie widać. I od razu kolosalna różnica w cenach. Wreszcie czujemy, że jesteśmy w kraju azjatyckim, w którym ciuchy są bajecznie tanie! I do tego nie brakuje różnych podróbek, lepszej lub gorszej jakości! Niestety, radość okazuje się przedwczesna. Skoro targ nie nastawia się na turystów, to nie tylko ceny są mniejsze. Rozmiarówki również! A Wietnamczycy obydwu płci to jednak ludzie zdecydowanie drobniejszej postury. Nie sposób znaleźć rozmiarów odpowiednich dla dwójki przybyszów z Europy. Po kilku próbach Ada również się poddaje. Zostają wyroby bardziej uniwersalne, choćby galanteria skórzana. Wabią oczy piękne portfele, paski, torebki ze skóry krokodyla. Ale to też nie dla poddanych Unii Europejskiej. Przepisy o ochronie zagrożonych gatunków. To nic, że wszystkie te skóry pochodzą z hodowli. Wwieźć takiego produktu do UE nie wolno, pod groźbą kary sądowej. Kompletna głupota, Rosjanie i Chińczycy kupują, ile chcą. Na pocieszenie nabywamy portfele ze zwykłej skóry wołowej, podróbki znanych marek. Po kilku miesiącach używania nadal spisują się bardzo dobrze. Do tego zajadamy się oryginalnie przyrządzanymi lodami, popijamy świeżo wyciskane soki z owoców (wzmocnione albo odkażone, jak kto woli nazwać procedurę), przegryzamy pysznym, ulicznym jedzeniem. Tyle naszego!
Obwoźny sklep ornitologiczny. Oto do czego można wykorzystać motor :D 

Tutaj wyrób miejscowych, bardzo dobrych lodów.

Oto lody z Da Lat w całej pełni.

Kolacja w knajpce.
A na śniadanie pyszna, wietnamska kawa.