piątek, 22 listopada 2019

Piwa Birmy


Piwo "po birmańsku" (Myanamar to rodzima nazwa kraju).
Birma to kraj, który nie uchodzi za szczególną Mekkę piwoszy. Działa w nim zaledwie kilka browarów, wytwarzających około dwudziestu gatunków złocistego trunku. Przyjeżdżając do Birmy można jednak doświadczyć przyjemnej niespodzianki, tamtejsze piwa są bowiem w większości przyzwoite, a kilka marek uznaliśmy wręcz za bardzo dobre. Birmańczycy lubią na ogół złocisty trunek i jest on powszechnie dostępny, chociaż zarazem stosunkowo drogi, zwłaszcza w porównaniu do przeciętnych zarobków. Ceny mniej więcej dwukrotnie przewyższają te w Polsce, co ostatecznie nie wydaje się jednak aż takim dramatem z punktu widzenia turysty. W krajach dalekowschodnich piwo uchodzi za napój białego człowieka (wprowadzony zresztą dla kolonizatorów i dla nich początkowo wytwarzany), co nawet po dziś dzień rzutuje na koszt jego zakupu. Można tu zarazem dodać, że ceny piwa w lokalnych knajpach i restauracjach nie różnią się w zasadzie od tych w sklepach, miejscowi piwosze popijają więc zwykle przy stolikach tychże przybytków. Często uzupełniają zawartość kufli dolewką rumu, racząc się U-Bootami. Ponieważ zaś birmański rum jest zupełnie niezły, a przy tym bajecznie wprost tani (butelka 0,7 l. kosztuje mniej niż 5 złp.) nie wychodzi to drogo. Ze względu na relacje cenowe, Birmańczycy powinni właściwie sporządzać super U-Booty, z odwróconymi proporcjami piwa i rumu, ale po czymś takim wynurzenie mogłoby okazać się wyjątkowo trudne.
Poniżej przegląd piw, na które trafiliśmy w Birmie.

Na trasie trekkingu w Kalaw. Jak widać, turyści pojawiają się w dużej liczbie. :-)

A oto mała niespodzianka na lotnisku w Rangunie. :-)

Myanamar lager (zielony), browar Rangun, 5% - Myanamar to lokalna nazwa Birmy, a piwo to stanowi sztandarowy i obecny praktycznie wszędzie wyrób miejscowego browarnictwa. Podkreśla to przedstawiony na etykiecie Karaweik, czyli ceremonialny statek, na którym w XVIII w. sprowadzono do kraju jeden z najświętszych na świecie posągów Buddy. Okręt ten stał się następnie symbolem kraju. Pomimo masowej produkcji, Manmar lager to piwo bardzo dobre, posiadające delikatny smak karmelu, połączony z odczuciem goryczki. Znakomicie gasi pragnienie, zresztą sprawdza się w każdych okolicznościach. Jest stosunkowo drogie (ok. 1,5 USD za butelkę 0,62 l.), ale i tak często wybierane przez miejscowych. Nikt, kto trafi do Birmy (może poza kompletnymi abstynentami) nie uniknie spotkania z Myanamar, zresztą nie widzę żadnego powodu, by tego spotkania unikać. Oprócz wspomnianych butelek 0,62 l. (najlepszy wybór) dostępne jest w butelkach 0,33 l. oraz puszkach 0,5 i 0,33 l.

Piwo Myanamar reklamuje się wszędzie.
 
Taras restauracji "Golden Duck" w Rangunie, z widokiem na rzekę Irawadi.

Chińska knajpa w Kinpun u stóp Złotej Skały.

Piwo Myanamar, za radą barmana pubu "Plan B" w Nayipidaw "przerżnięte" czarnym stoutem ABC (w różnych stopniach tegoż rżnięcia).

Myanamar premium, browar Rangun, 5 %. - piwo maltowe, które nieco nas zawiodło. Spodziewaliśmy się pełnego, wyrazistego smaku, tymczasem otwarcie okazało się nijakie, bez wyrazu. Dopiero z czasem pojawiła się goryczka, niepełna jednak i niesatysfakcjonująca. Występuje dość rzadko, w butelkach 0,33 l. Można ewentualnie poszukać w większych sklepach i restauracjach, ale klasyczny Myanmar lager wypada zdecydowanie lepiej.

U stóp pagody Mount Popa piwo tylko z plecaka.

Mandalay lager (niebieski), browar Mandalay, 5% - lekkie, odświeżające piwo, zakończone posmakiem goryczki. Dobrze gasi pragnienie, do wypicia w gorący dzień. Ustępuje jednak klasyce, czyli Myanamar lager. Dość trudno dostępne, natrafiliśmy na nie dopiero pod sam koniec pobytu, w restauracji „Queen” w Bagan (najlepszej w tym mieście i kto wie, czy nie w całej Birmie). Przyznam jednak, że po jednorazowej degustacji zwróciliśmy się ku innym gatunkom.

U "Królowej" w Bagan.

Mandalay strong (czerwony), browar Mandalay, 6,5% - kolejne piwo, które nas zawiodło. Jak na stronga smak mało pełny, raczej wodnite. Nie polecamy, lepiej wybrać inne gatunki. Występuje częściej niż Mandalay lager, ale zdecydowanie ustępuje popularnością Myanmar lager. I nic w tym dziwnego.

A tu w "kultowej" jakoby knajpie "Everest" w Kalaw.

ABC extra stout, browar Rangun, 8% - znakomite, ciemne piwo o dużej mocy i wyrazistym smaku, łączącym wrażenie kawy oraz goryczki. Jedno z naszych ulubionych w Birmie. Występuje w butelkach 0,64 l. oraz puszkach 0,33 l., stosunkowo drogie.

ABC ratuje nas podczas długiej podróży z Naypidaw do Kalaw.

Black shield, browar Rangun, 8,1% - kolejny doskonały stout (najwidoczniej Birmańczycy mają do nich talent). Ciemne piwo o dużej mocy oraz wyrazistym, bogatym smaku kawy i goryczki. Przypomina ABC i w niczym mu nie ustępuje, godne uznania oraz polecenia. Obok wspomnianego wyżej stouta ABC stanowiło najchętniej przez nas spożywany trunek w Birmie. Stosunkowo drogie, butelka lub puszka 0,33 l. kosztuje ok. 1 USD. Jako ciekawostkę dodam, że zaprzyjaźniony barman z pubu „Plan B” w Naypiydaw (obecna stolica Birmy), w którym spędziliśmy kilka godzin oczekując na autobus do Kalaw, zalecił zmieszanie „Czarnej tarczy” z klasycznym Myanamar lager. Rezultat okazał się godny uwagi i również przypadł nam do gustu.

Nasza ulubiona, lokalna knajpa w nadrzecznej dzielnicy w Mandalay. Chyba już jasne, dlaczego często tam zachodziliśmy?

Pierwsze spotkanie...

...podczas kolacji w Rangunie.

Andaman gold lager (niebieski), browar Rangun, 5% - raczej przeciętny lager o mało wyrazistym smaku, trochę wodnite, co wynikać musi z niskiego ekstraktu (którego nie podano). Do jednorazowej degustacji.

Piw marki Andaman spróbowaliśmy na pierwszy ogień...

...w ulicznej knajpie w Rangunie.

Andaman gold special (czerwony), browar Rangun, 6,5% - w porównaniu z Andaman lager prezentuje się nieco lepiej. Smak odrobinę bardziej pełny, ekstrakt zapewne wyższy (również nie podano). Degustacja zamyka się odczuciem lekkiej goryczki. Co ciekawe, cena obydwu rodzajów piwa Andaman identyczna, ok. 1,50 zł za puszkę 0,33 l.

A tutaj wersja czerwona...

...w tej samej knajpce. Przepijamy świeżo wyciskanym, wzmocnionym sokiem.

Dagon light lager, browar Rangun, 4,2% - lekkie, odświeżające piwo, dobre celem ugaszenia pragnienia w upalny dzień, ale nic specjalnego. Słabo wyczuwalny smak goryczki.

Lwem wśród piw to Dagon jednak nie jest.

Dagon lager beer, browar Rangun – kiepski, wodnity lager, zakończony lekkim posmakiem goryczki. Spożywać tylko w razie nagłej potrzeby, w upalny dzień. Zaletą jest stosunkowo niska cena, ok. 3 zł. za puszkę 0, 5 l.

Nadal bez rewelacji.

Dagon strong, browar Rangun, 8% - lepszy od dwóch poprzednich Dagonów, posiada wyczuwalny smak goryczki. I tak ustępuje jednak klasycznemu Myanamar lager. Potwierdziła to również zgodna opinia spotkanych na szlaku turystów czeskich. Głosowaliśmy wszyscy nogami oraz portfelami, udając się do wioskowego sklepu po Myanamar, zamiast skorzystać z oferowanego przez właścicieli kwatery Dagon strong.

Lekka poprawa, ale jednak pozostaje niedosyt.

Degustujemy razem z Czechami. Zgodna opinia: Myanamar lepszy.

Regal seven, browar Rangun, 5% - przyzwoity lager o pełnym smaku z wyczuwalną goryczką. Dobrze gasi pragnienie.
Towarzysz lunchu na pomoście wysuniętym w wody jeziora Inle.

Regal seven extra, browar Rangun, 6,5% - typowy kiepski strong, oparty na dolewce spirytusu. Słaby, ledwie wyczuwalny smak goryczki i mała głębia przy jednoczesnym, silnym odczuciu spożywania alkoholu. Nie polecamy.

Pomimo większej mocy ta wersja zdecydowanie gorsza od poprzedniej.

Yoma premium, browar Bago, 5% - kiepski, wodnity lager. Nie nadaje się nawet do ugaszenia pragnienia.
Tragedia.

Yoma special, browar Bago, 6,5% - piwo ryżowe, w sumie podobne do Yoma premium. Nieco pełniejszy smak goryczki czyni je odrobinę lepszym, ale nic specjalnego, pomimo nazwy.

Specjał to to nie jest.

Yoma extra strong, browar Bago, 8% - podobnie jak Yoma special produkowane częściowo z ryżu. To zdecydowanie najlepsze z serii piw Yoma. Posiada wyraźnie wyczuwalny smak goryczki, a przy tym lekko kwaskowe. Pomimo dużej mocy nie wyczuwa się alkoholu. Dobrze gasi pragnienie. Warte spróbowania.

Yoma extra strong ratuje honor marki.

Zbyszko gasi pragnienie na wodach rzeki Irawadi.

Tiger, browar Rangun, 5% - to licencyjne piwo z Singapuru, wytwarzane obecnie w wielu krajach Azji południowo-wschodniej (przez koncern Heineken). Natrafiliśmy na nie również w Tajlandii, Wietnamie i na Filipinach. Tygrysem wśród piw to raczej nie jest. Słaby, mało wyrazisty, smak, raczej wodnite. Niczym szczególnym nie zachwyca.

Najczęściej spotykane piwo Azji Południowo-Wschodniej.

Tiger black lager, browar Rangun, 5,5% - kolejne piwo z Singapuru koncernu Heineken. Posiada lekki smak goryczki ale z końcową nutą przykrej słodyczy, jakby owocowej. Nic szczególnego.

Piwo palmowe, browar rodzinny przy drodze z Bagan do Mount Popa, procent nieznany – a oto ciekawostka dla chętnych, piwo wytwarzane domowym sposobem z owoców kokosa. Natrafiliśmy na nie jako na jeden z produktów plantacji palm kokosowych, na której zatrzymują się zwykle busy wiozące turystów z Bagan do klasztoru Mount Popa. Właściciele nazywali je „thaikhr”, czyli „piwem birmańskim”. Alkoholu w nim niewiele, dobrze jednak orzeźwia. Warto spróbować, choćby z ciekawości.

Trzeba spróbować.

Na koniec krótka wzmianka o rumach birmańskich. Jak już wspomniałem, są one niezłe, a potrafią też być bardzo dobrymi. Kosztują przy tym tyle, co nic: niecałe 5 zł. za butelkę 0,7 l. Cieszą się dużą popularnością, Birmańczycy dolewają je często do piwa. Prawie w każdym sklepie spotkać można dwa gatunki: rum Myanamar oraz rum Mandalay. Ten drugi dość przeciętny, zdecydowanie ustępuje rumowi Myanamar, który prezentuje się lepiej niż przyzwoicie. Potwierdza zasadę, że w krajach egzotycznych należy popijać alkohole miejscowe, zamiast usiłować kupić trunki „europejskie”. Te ostatnie sprzedawane są w horrendalnych cenach, a w dodatku bardzo często okazują się kiepskimi, oszukańczymi podróbkami (nawet w renomowanych jakoby restauracjach), po których super kac murowany. Polecamy więc rum Myanamar, do herbaty, do piwa albo po prostu sautè z lodem.
Oto trunek narodowy Birmy, godny polecenia. Ta flaszeczka za 3,50 zł. (ale trafiają się w jeszcze korzystniejszej cenie).
Rum Mandalay da się wypić, ale w porównaniu z w/w wypada gorzej.

Birmańczycy próbują uprawy winnej latorośli. Tutaj winnica Red Mountain nad jeziorem Inle. Efekty... muszą jeszcze popracować.
Zdecydowanie lepiej napić się świeżo wyciskanego soku... z prądzikiem, oczywiście. :-)


czwartek, 26 września 2019

Mount Popa czyli małpi cyrk


Klasztor Mount Popa najlepiej wygląda z daleka.
Mount Popa to pozostałość wygasłego wulkanu, obecnie stroma, skalista góra, wznosząca się na wysokość 1518 m. ponad poziom morza oraz ok. 1 tys. m. ponad okoliczne równiny. Leży w centralnej Birmie, ok. 40 km. na południowy-wschód od Bagan. W XI w. założono tam buddyjski klasztor, jedno z głównych centrów pielgrzymkowych w kraju, bardzo popularne również obecnie. Oczywiście, to także cel wielu spośród przybywających do Bagan turystów. Przyciąga ich (nas również przyciągnęło) niezwykłe położenie klasztoru oraz roztaczające się stamtąd widoki. O dziwo, wycieczka z Bagan do Mount Popa nie nastręcza większych problemów logistycznych. Można wynająć taksówkę za ok. 50 tys. kiatów (ok. 35 USD), ale to zbędny wydatek. Miejscowi ludzie interesu docenili wreszcie okazję zrobienia pieniędzy na turystach i oferują tzw. shared taxi czyli wspólny przejazd dla kilku osób. W praktyce podstawiają busa, zabierając ok. 8-10 chętnych. Wycieczka taka kosztuje 10 tys. kiatów od osoby (ok. 6-7 USD) i zajmuje pół dnia. Przejazd można zamówić w każdym z wielu działających w Bagan ulicznych „biur podróży”, pojazd zabiera chętnych spod wskazanego hotelu o przyzwoitej godzinie, zwykle po śniadaniu.
Podróż w jedną stronę zajmuje ok. 2 h., gdyż bus zbiera pasażerów z różnych hoteli, a w połowie drogi przewidziano ok. półgodzinny postój na plantacji palm kokosowych. Można tam zapoznać się z tajnikami uprawy, a także wyrobu z pozyskiwanych z drzew surowców różnych przedmiotów oraz potraw. Oczywiście, nas samych zainteresowało przede wszystkim wytwarzane na miejscu wino palmowe. Po prawdzie, nic specjalnego, jak się okazało.
Plantacja palm kokosowych (tu "wytłoczki")


Trzeba się napracować, by...

...coś uwarzyć a potem...

...zdegustować. Jak widać na załączonym obrazku na wegańskim jedzeniu też można się utuczyć :D
Mount Popa, powiedzmy to sobie szczerze, największe wrażenie wywiera z pewnej odległości. Potem im bliżej, tym gorzej. Tak to często z obiektami turystycznymi, zwłaszcza w Azji, bywa. Przede wszystkim, już w położonej u podnóża góry wiosce napotykamy tłumy pielgrzymów oraz setki straganów, knajpek, sklepów itp., itd. Trudno znaleźć miejsce, w którym dałoby się zrobić zdjęcie z ładnym widokiem góry. Gdy już dojdziemy do jej podnóża, gęstość tłumu zdecydowanie rośnie. Do usytuowanego na szczycie klasztoru prowadzi 777 stopni (sama wioska położona jest wyżej niż otaczające równiny i nie trzeba pokonywać wspomnianego tysiąca metrów przewyższenia w całości). Spacer nie stanowi wprawdzie jakiegoś wielkiego wyzwania pod względem kondycyjnym, pojawiają się natomiast inne kłopoty. Stragany i tłumy ludzi towarzyszą nam nadal, praktycznie do samego szczytu. Nie to jednak okazuje się najgorsze. Największe przekleństwo Mount Popa to obecne tam licznie małpy. Podczas podróży po różnych krajach świata spotykaliśmy te śmiałe i zepsute często przez ludzi zwierzęta wiele razy. Nigdy jednak nie widzieliśmy małp równie złośliwych i agresywnych jak te z Mount Popa. Trzeba na nie naprawdę uważać, zwłaszcza przy próbie karmienia. W wielu straganach sprzedaje się gazetowe zwitki z przeznaczonym dla zwierzaków ziarnem. Bywa, że wyrywają je ludziom z rąk, najczęściej okazują jednak umiarkowane zainteresowanie tego rodzaju pokarmem. Natomiast banany wzbudzają prawdziwe emocje. Gdy ktoś ma przy sobie ten specjał, albo zwłaszcza gdy próbuje wręczyć go którejś z małp, natychmiast zbiega się ich kilka lub nawet kilkanaście i na początek wyrywają owoc z rąk darczyńcy, a następnie sobie nawzajem. Potrafią przy tym zaatakować i podrapać ofiarodawcę, co widzieliśmy na własne oczy w przypadku pewnej młodej Chinki. Agresywne złodziejki wcale nie boją się ludzi.
To pierwszy problem z małpami, w sumie jednak mniej istotny. Ostatecznie, nie musimy akurat na Mount Popa zajadać bananów czy dokarmiać złośliwych zwierząt. Gorzej, że wielu ludzi jednak to robi, a spożyte ziarno czy banany naturalną koleją rzeczy trafiają z małpiego żołądka do małpich czterech liter. A stamtąd to już prosto na schody i chodniki zatłoczonych przejść oraz galeryjek. Bo przecież żadna małpa nie pofatyguje się w tym celu w krzaki, po prostu srają (wybaczcie dosadność) gdzie popadnie. I tu pojawia się problem najgorszy. Jak w każdej świątyni buddyjskiej, do klasztoru Mount Popa wchodzi się boso. Przy czym za strefę świętą uznaje się tutaj już wspomniane schody. W rezultacie, maszerujemy tymi zatłoczonymi przejściami dosłownie stąpając bosymi stopami po świeżych albo już rozdeptanych małpich gównach. Doprawdy, zadziwiający sposób okazywania szacunku świętości.
Sytuację starają się ratować przedstawiciele lokalnej inicjatywy. Spora liczba ochotników krąży z miotłami, ścierkami oraz wiadrami z wodą, usiłując z poświęceniem (ale zwykle bezskutecznie) utrzymać porządek i sprzątać te małpie odchody. Często polega to, niestety, na tym, że tylko je na większej przestrzeni rozmazują. Tym niemniej, chwała im nawet za te próby. Warto przygotować drobne banknoty, bo przecież panowie nie robią tego za darmo i dość natarczywie dopominają się napiwków, zwłaszcza od cudzoziemców. Gdy w końcu zabraknie drobnych, sytuacja staje się niezręczna. W swojej natarczywości sprzątacze zaczynają bowiem przypominać... Kogo? Sami sobie dopowiedzcie. :-)
Wreszcie na górze. Widok istotnie bardzo rozległy, w jego kontemplacji przeszkadzają jednak wszechobecne tłumy wiernych oraz turystów. Małpy również nie odpuszczają. Kilka kapliczek, raczej przeciętnych i nie robiących większego wrażenia. Czas ruszać w dół, po raz kolejny wśród tłoku i małpich odchodów. Oto wątpliwe uroki Mount Popa. Gdy wieczorem, przy obiedzie „U Królowej” („Queen” - wspomniana w poprzednim poście najlepsza restauracja w Bagan) dzieliliśmy się wrażeniami ze „stałymi” towarzyszami wieczornych posiłków, poznana kilka dni wcześniej młoda Chinka w pełni podzieliła opinię Ady o Mount Popa: „Nie lubię tłoku i małpich gówien!” Nic dodać, nic ująć. Oczywiście, każdy kto trafi w te okolice, zechce zapewne przekonać się o tym sam.
I jeszcze jeden drobiazg. U podnóża Mount Popa nie sprzedaje się piwa ani żadnego innego alkoholu, także w restauracjach. A upał robi swoje. Na szczęście, zabraliśmy po butelce na głowę z hotelowej lodówki. Odpowiednio zabezpieczony, złocisty trunek zachował chłód. Nie wypadało wprawdzie raczyć się tym darem bogów w świętym miejscu na samej górze, ale bardziej dyskretnie, w wiosce, przy oczekującym powrotu zwiedzających busie, to już inna sprawa. Przy okazji, wzbudziliśmy pewną zawiść znajomej pary z Włoch (koleni współbiesiadnicy przy stole „U Królowej”), którzy nie wykazali się podobną przezornością. Cóż, rozpieszczeni dobrobytem obywatele „starej Unii” niektórych sytuacji przewidzieć nie potrafią.
Zbliżamy się do Mount Popa.


Witają nas małpy, ta w tle to... czarownica  na miotle :D

Taki słodziak, a wyrośnie na taką zołzę...

Ogólna panorama małpich schodów.

Może jedzonko?
No daj jak już masz...

...strzelę sobie lufkę :D

A jak się wkurzę to przegnam stąd ten ludzki ród :D

Na schodach tłumy pielgrzymów.

Zadaszenia schodów z góry.

Jeden z kiczowatych ołtarzy na szczycie.

Widoki ze szczytu na wioski też szczególnie nie zachwycają.

Trochę lepiej w drugą stronę.

Powoli ruszamy w dół...