wtorek, 9 października 2018

Rumunia – drogi Transalpina i Transfogaraska, czyli przecinamy Karpaty Południowe


Pocztówkowy widok na Transfogaraską.




Większą część Rumunii pokrywają góry, przede wszystkim dwa wielkie łuki Karpat – Wschodnich i Południowych. Przed 1918 r. stanowiły one odwieczną, naturalną granicę pomiędzy Siedmiogrodem (czyli Węgrami), a Wołoszczyzną i Mołdawią (czyli księstwami, z których w XIX w. utworzono państwo rumuńskie). Ponieważ broniły one równocześnie Węgier przed najazdami pogańskich koczowników, a następnie Turków, nikomu szczególnie nie zależało na budowaniu przecinających góry dróg. Przeciwnie, istniejące nawet naturalne przejścia (np. przełom rzeki Olt, nazywanej też Alutą) starano się raczej fortyfikować, wznosząc liczne zamki i fortece. Gdy po I wojnie światowej i Wielkim Zjednoczeniu, czyli ofiarowaniu Rumunii z łaski mocarstw znacznej części terytorium węgierskiego, Siedmiogród znalazł się w granicach tego ostatniego państwa, sytuacja ta stała się przyczyną problemów komunikacyjnych i przeszkadzała w integracji. Rozwiązaniem miała stać się budowa dróg przecinających południowy łuk Karpat.
Jako pierwsza powstała Transalpina. Podobno ze szlaku tego miały korzystać już legiony rzymskie, jeżeli nawet, to pomimo znanych umiejętności Rzymian w budownictwie drogowym z tego starożytnego traktu nic nie pozostało. W XVIII-XIX w. inicjatywę wytyczenia szlaku podjęły władze austriackie, prace wykonywano siłami okolicznych mieszkańców. W efekcie powstało coś w rodzaju pasterskiej ścieżki, nazywanej przez miejscowych „diabelską”. Rozbudowali ją podczas I wojny światowej Niemcy, kierując się względami strategicznymi. Ostatecznie używali jednak tej trasy w niewielkim stopniu. Prawdziwa potrzeba przeprowadzenia drogi powstała dopiero po wspomnianym przyłączeniu Siedmiogrodu do Rumunii. Zadania tego podjęto się za sprawą króla Rumunii Karola II, prace przeprowadzono w latach 1934-1939. Uroczyście otwarty szlak nazwano oficjalnie „Drogą Królewską”. Niemcy utrzymywali go dla celów wojskowych podczas II wojny światowej. Po 1945 r., pod rządami komunistycznymi Transalpina popadała stopniowo w ruinę, traktowana również jako kamieniołom służący pozyskiwaniu materiałów budowlanych. Drogę poddano gruntownemu remontowi i praktycznie odbudowano dopiero po wejściu Rumunii do Unii Europejskiej, w latach 2009-2013. Problemy finansowe i niejasne malwersacje uniemożliwiły dokończenie wszystkich zamierzonych prac, ogólnie jednak na całej swojej długości Transalpina posiada dobrą nawierzchnię asfaltową. Znacznie gorzej wygląda to w przypadku dróg dojazdowych, o czym mieliśmy okazję się przekonać. Szlak prowadzi z miejscowości Ciocadia w pobliżu Novaci na Wołoszczyźnie do Sebesu w Siedmiogrodzie. Liczy łącznie 148 km. długości, osiągając najwyższą wysokość na przełęczy Urdele (2145 m. n.p.m.).
Droga Transfogaraska to już dzieło komunistycznego dyktatora Nicolae Ceausescu. Wybudowano ją wielkim nakładem sił i kosztów (nie obyło się również bez ofiar ludzkich) w latach 1970-1974. Zaważyły względy wojskowe. W czasach komunistycznych szlak miał w zasadzie nawierzchnię szutrową, asfalt położono współcześnie. Obecnie nawierzchnia nie budzi zastrzeżeń. Droga przecina pasmo Gór Fogaraskich (stąd nazwa), łącząc miejscowość Bascov koło Pitesti (na Wołoszczyźnie) z Cartisoarą w Siedmiogrodzie. Liczy 149 lub 151 km. i osiąga wysokość 2045 m. n. p. m. (w tunelu w pobliżu jeziora Balea).
Obecnie Transalpina oraz Transfogaraska zaliczane są do największych atrakcji turystycznych Rumunii, przyciągając licznych przybyszów zmotoryzowanych, ale i miłośników rowerów. Ta druga opcja wymaga, rzecz jasna, o wiele większej determinacji. Trzeba przy tym pamiętać, że w miesiącach zimowych i wiosennych obydwie drogi są zamknięte dla ruchu z powodu opadów śniegu. Wielu przygodnych turystów mogło się o tym przekonać nawet w kwietniu, jak piszą na blogach. Na wspomnianych stronach internetowych trwają też ożywione dyskusje nad tym, w którą stronę lepiej podróżować każdą z dróg. Czy większe wrażenia pozostają z przejazdu z północy na południe, czy odwrotnie? Padają rozliczne, często sprzeczne, estetyczne, a niekiedy wręcz metafizyczne argumenty. Całe te debaty nie mają większego sensu. Daliśmy się zasugerować i zdecydowaliśmy się jechać Transalpiną z południa na północ, a Transfogaraską z północy na południe. Nadłożyliśmy w ten sposób drogi i straciliśmy sporo czasu. A wszystko to okazało się zbędną komplikacją. Naszym zdaniem, w obydwu kierunkach obydwie drogi prezentują się podobnie i trudno wskazać opisywane różnice w doznaniach estetycznych czy duchowych. Uprzedzając właściwą relację dodam również od razu, że zachwyty nad pięknem i wyjątkowością obydwu szlaków uważamy ogólnie za mocno przesadzone. Drogi alpejskie czy norweskie oferują widoki nieporównanie bardziej atrakcyjne (by ograniczyć się do Europy).

Przejazd Transalpiną


Dumny zdobywca najwyższego punktu
Transalpiny.
Na pierwszy ogień wypada Transalpina. Najciekawszy odcinek tej drogi to jej fragment południowy, w okolicach przełęczy Urdele. Ponieważ zbliżamy się od strony zachodniej i chcemy zaoszczędzić jednak trochę kilometrów, decydujemy się dołączyć do Transalpiny drogą nr 7A, wychodzącą z miasta Petroszany. Przy okazji tankujemy tam pod korek, na górskie trasy Rumunii lepiej wyruszać z pełnym bakiem. Dojazd okazuje się małym koszmarem. Droga pnie się wąwozami i przecina kolejne wzniesienia, utrzymana w fatalnym stanie: dziurawy asfalt, odcinki kamieniste i szutrowe, błoto. Tempo jazdy znacząco spada. Można tu potwierdzić najgorsze opinie o rumuńskich szosach. Pomimo tego ruch całkiem spory, jeżdżą „normalne” osobówki, trafiają się też samochody ciężarowe. Rozpoczęto właśnie prace remontowe nad tym odcinkiem, co może spowodować dodatkowe utrudnienia (w dni robocze droga 7A dostępna jest tylko okresowo – sierpień 2018 r.). W przyszłości powinno jednak być lepiej. Nie bacząc na kiepską pogodę, wielu miejscowych grilluje na przydrożnych łąkach, osłaniając żar parasolami (sic!). Po mniej więcej godzinnej jeździe docieramy do skrzyżowania z Transalpiną (czyli drogą 67C). Czeka tu na podróżnego przedziwny widok współczesnego obozu cygańskiego: sklecone z czego się da rudery, zdezelowane przyczepy campingowe, namioty, płonące grille i ogniska, rozbiegana dzieciarnia, stragany z wszelkiego rodzaju miejscowymi przetworami. Znakiem czasu są jednak zarazem anteny telewizji satelitarnej na dachach tych „domostw”. Po krótkim postoju i niewielkich zakupach ruszamy dalej, w kierunku przełęczy Urdele. Nawierzchnia zdecydowanie się poprawia, właściwie nie ma jej obecnie czego zarzucić. Droga pnie się zakosami w górę i po chwili wyjeżdżamy ponad granicę lasu. Pojawiają się łąki oraz nagie szczyty gór. Szczęśliwie, pogoda poprawia się z każdą chwilą. Towarzysząca nam od Petroszan burza poszła dalej, zza chmur wyłania się słońce. Krajobraz jakby alpejski, ale brakuje mimo wszystko tego rozmachu, zapierających dech w piersi widoków skalistych, ośnieżonych turni. Tego po prostu tutaj nie ma. Po kilkunastu minutach docieramy do czegoś w rodzaju pasterskiego gospodarstwa agroturystycznego. Znakiem firmowym tego przybytku okazuje się stadko wszędobylskich osłów. Opanowały one zaimprowizowany parking, w poszukiwaniu pieszczot oraz oślich przysmaków wpychają natrętnie łby w uchylone okna i otwarte drzwi, przegrzebują udostępnione nieopatrznie ich penetracji bagaże. W zamian, pięknie pozują do zdjęć. Po tej sesji fotograficznej czas zapoznać się z atrakcjami „gospodarstwa”. To kilka prowizorycznych bud i szałasów, sprzedają skóry, wyroby z owczego mleka, mód itp. Korzystamy z okazji, by zamówić lokalne specjały: bryndzę, mamałygę, gulasz barani oraz kiszone ogórki (inne niż w Polsce). Sanepid na widok tego stoiska gastronomicznego zapewne natychmiast dostałby ataku apopleksji, wszystko okazuje się jednak smaczne i do tego niedrogie. Zaspokoiwszy głód, ruszamy dalej. Czeka nas jeszcze ok. 30 min. jazdy zakosami pod górę. Z tego połowa to czas przeznaczony na postoje i robienie zdjęć. Ruch spory, głównie turyści, miejscowi i zagraniczni. Trafiają się nawet kampery. Droga nadal dobra, z parkowaniem w wybranych miejscach też nie ma problemów. Naszą uwagę przyciągają wykonane sprayem, rzucające się w oczy napisy na przydrożnych skałach, zawsze z podanym numerem telefonu. Same ogłoszenia po rumuńsku, oczywiście. Po dłuższym namyśle pojmujemy, że to reklamy lokalnej „pomocy drogowej”, czyli oferty holowania samochodu, gdyby silnik okazał się za słaby wobec tutejszych wzniesień. Wzruszamy ramionami, przewyższenia i serpentyny nie wydają się jakieś straszliwie wyniosłe. A jednak trafiamy na pechowca, który z usług wezwanego holownika musiał istotnie skorzystać. To opatrzony rumuńskimi tablicami samochód marki peugeot, co może wiele wyjaśniać. Wreszcie przełęcz Urdele, najwyższy punkt trasy. Czas na podziwianie krajobrazu (naszym zdaniem nadal zdecydowanie ustępującego prawdziwym Alpom) oraz pamiątkowe zdjęcia. Wracamy, zamierzamy bowiem przejechać na północną stronę łuku Karpat. Po następnych 30 minutach mijamy po raz drugi wspomniane już wcześniej cygańskie obozowisko. Kilka kilometrów dalej, przy kolejnym skrzyżowaniu, rozłożył się bardziej cywilizowany targ z wszelkiego rodzaju pamiątkami oraz wyrobami spożywczymi. Sprzedają wreszcie lokalne wino domowej roboty, ale okazuje się kiepskie w smaku i rezygnujemy z zakupu. Bierzemy natomiast spore ilości różnych serów. I na koniec najbardziej monotonna cześć wyprawy. Zajmujący ok. dwóch godzin przejazd „dolinną” częścią Transalpiny. Droga wiedzie nie mającymi końca, zalesionymi dolinami, wzdłuż strumieni i rzeczułek. Żadnych wiosek, samochodów też niewiele. Nawierzchnia wyraźnie się pogarsza, coraz więcej kiepsko załatanych dziur w asfalcie. Jedyne urozmaicenie na trasie to zapora wodna i sztuczne jezioro. Na samej tamie funkcjonuje kolejne targowisko z pamiątkami oraz lokalnymi specjałami. Droga jednak trochę się dłuży, tym bardziej, że w dolinach zaniknął zasięg: ani telefonu, ani internetu – co też warto wziąć pod uwagę, zwłaszcza gdy podróżuje się na kilka samochodów. Wreszcie, trochę już znudzeni, docieramy do opłotków miasta Sebes. Koniec trasy. Ogólnie, Transalpina na kolana nas nie rzuciła. Nawiązującą do Alp nazwę ukuto trochę na wyrost. Najciekawszy jest południowy odcinek drogi (okolice przełęczy Urdele), fragment północny, czyli przejazd wspomnianymi wyżej dolinami, można spokojnie pominąć, zwłaszcza gdy planujemy przejazd o charakterze wyłącznie turystycznym. W porównaniu z Transfogaraską Transalpina prezentuje się mniej okazale pod względem widokowym, może natomiast przyciągać większą dzikością. Jest wyraźnie mniej turystyczna, co szczególnie widać podczas wizyty w opisanym „gospodarstwie” oraz cygańskim targowisku.
A taką drogą przyszło nam jechać z Petroszan gdy chcieliśmy skorzystać ze skrótu. Napis na budynku po lewej życzy "Dobrej drogi" :D  :D :D

Nie jest łatwo. Damian jest na skraju wytrzymałości :D

Obóz cygański przy wjeździe na Transalpinę od strony Petroszan.

Życie wre...

A przekupka wycieczkowa robi zakupy :D

Czyżby był podobny do mnie?

Sami oceńcie :D

Trzeba uważać na smakołyki w bagażach...

W zamian za przekąskę osiołek chętnie pozuje.

"Gospodarstwo agroturystyczne"

I śliczny piesek, prawie jak maskotka :D

Miejscowe specjały : bryndza, ogórki kiszone, gulasz, miód i mamałyga.

Osły, hojnie częstowane, polubiły Damiana i stadnie go żegnają.

Ujęcie z Transalpiny.

Transalpina z innej perspektywy.

Widok z przełęczy Urdele.

Wreszcie na najwyższym punkcie drogi :D

Podczas zakupów na kolację. 

Długa droga do Calnicu.


Przejazd Transfogaraską


Trzy dni później ponownie przecinamy Karpaty Południowe, tym razem podążając z północy (Siedmiogrodu) na południe (do Wołoszczyzny). Droga Transfogaraska cieszy się zwykle większym uznaniem turystów, dostarcza atrakcji widokowych i krajoznawczych bardziej godnych zapamiętania niż Transalpina. Uchodzi też jednak za mniej dziką oraz bardziej ucywilizowaną, tzn. zarzucił tu już swoje sieci przemysł turystyczny. Podsumowując wspomniane wyżej rozważania blogerów, czy lepiej przejechać Transfogaraską z północy na południe, czy też odwrotnie, powtórzę, że nie ma to większego znaczenia. Najlepiej jechać tak, jak akurat najwygodniej. Na przejazd warto przeznaczyć cały dzień. Droga co prawda niezbyt długa (ok. 150 km.), ale po drodze mamy kilka dodatkowych atrakcji. Przy obydwu wylotach Transfogaraskiej działają liczne hotele i pensjonaty, oferujące dogodne noclegi za rozsądną cenę. Dla zwolenników bliższego kontaktu z naturą wyznaczono przy drodze wiele miejsc biwakowych, gdzie można rozbić namiot. Turyści czynią to zresztą również poza tymi miejscami, po prostu w dogodnych punktach na poboczach. Podróż warto rozpocząć od wizyty w którymś z licznych, przydrożnych straganów sprzedających lokalne specjały: sery, wędliny, chleb itp. Wszystko pyszne i z pewnością przyda się na postoju połączonym z piknikiem. Podczas całego naszego pobytu w Rumunii to właśnie na targowisku przy północnym wylocie Transfogaraskiej, obok holetu „Balea Waterfall”, udało nam się kupić najlepsze produkty miejscowych górali. Ceny, o dziwo, niewygórowane. W tym samym miejscu znajduje się punkt widokowy na wodospad na rzece Balea, który użyczył nazwy hotelowi. Można też odbyć spacer wyznaczoną ścieżką do stóp kaskady, ale zajmuje to ok. dwóch godzin w obie strony i zrezygnowaliśmy. Późniejszy widok wodospadu z górnego odcinka drogi nie jest już, co prawda, szczególnie imponujący. Ruszamy dalej, serpentyna za serpentyną. Stan szosy dobry, jedyna przeszkoda to pojawiające się co jakiś czas stada owiec. Ponad granicą lasu ukazuje się typowy, pocztówkowy widok Transfogaraskiej: ciągnąca się w dół dolina, poznaczona zakosami drogi. Z najwyższego punktu trasy (czyli z z okolic tunelu i jeziorka Balea) poprowadzono w stronę północnego wylotu kolejkę linową. Psuje ona trochę krajobraz, a przejazd tym wehikułem uznaliśmy za niewarty zachodu. Wagoniki jeżdżą raczej nisko, pomiędzy flankującymi dolinę grzbietami górskimi. W sumie, widoki nie mogą różnić się wiele od tego, co można zobaczyć z drogi. Ruch spory, nie brakuje samochodów z polskimi rejestracjami. W końcu Transfogaraska cieszy się sporą popularnością. Przed wjazdem do tunelu parking (w godzinach rannych można jeszcze znaleźć miejsce), stacja kolejki, kolejne targowisko, restauracja i ścieżka do usytuowanego w tym miejscu jeziorka Balnea - to tutejszy odpowiednik Morskiego Oka. Po skorzystaniu lub nie z tych atrakcji pozostaje zjazd w dół. Przez kwadrans krajobraz nadal wybitnie górski, następnie wjeżdżamy jednak w las i widoków coraz mniej. Podążamy teraz wzdłuż rzeki Ardżesz, docierając wreszcie do sztucznego jeziora Vidraru oraz spiętrzającej rzekę zapory. Robi ona spore wrażenie, budowę ukończono w 1965 r., nad okolica góruje usytuowana na wyniosłym wzgórzu statua Prometeusza. Zapora to duża atrakcja turystyczna, cel licznych wycieczek. Trudno tu znaleźć miejsce parkingowe, pobocza są wąskie i zatłoczone. Wielu próbuje parkować na koronie zapory (wiedzie tamtędy główna droga), ale policja dość rygorystycznie przepędza spryciarzy, którym wydało się już, że są mądrzejsi od innych i znaleźli takie wspaniałe, puste miejsce parkingowe. I słusznie, pomimo starań mundurowych droga często się korkuje, można spędzić sporo czasu pokonując to miejsce. Nam udało się szczęśliwie zaparkować, już po drugiej stronie tamy. I ruszyliśmy zwiedzać. Na początek spacer po koronie zapory, następnie wizyta na platformie widokowej. Na koniec rejs stateczkiem po jeziorze. Przejażdżka trwa ok. 30 min, zaokrętowanie na jednym z pomostów, łodzie wyruszają, gdy zbiorą komplet pasażerów. Cena 20 RON od osoby. (ok. 18 zł.). Po zaliczeniu tych atrakcji oraz zwiedzeniu kramów z pamiątkami i przekąskami pozostaje ostatni punkt programu – ruiny zamku Poenari. Fortecę wzniesiono na stromej górze kilka kilometrów na południe od zapory, przy południowym wylocie Transfogaraskiej. Poenari to zamek Draculi, tzn. tego prawdziwego pierwowzoru literackiej postaci słynnego wampira: Vlada II Tepesa (Palownika), okrutnego władcy Wołoszczyzny w XV w. To on odnowił i rozbudował tę fortecę. Stanowiła jedną z jego ważniejszych rezydencji. Opuszczona sto lat później, popadła stopniowo w ruinę. Do zamku prowadzą liczące 1800 stopni schody. Niestety, spotkała nas tutaj przykra niespodzianka. Okazało się, że wstęp możliwy jest tylko w grupie zorganizowanej, z przewodnikiem i zbrojną eskortą (jakoby z powodu obecności niedźwiedzi). Wszystko to w porządku, ale dlaczego zaplanowano tylko dwa wejścia dziennie, o godz. 10.00 oraz 15.00? A my trafiliśmy tam tuż przed 13.00. Z tego jednego powodu może lepiej wyruszać na Transfogaraską od południa. Wtedy spokojnie zajeżdżamy do stóp Poenari przed 10.00 i zwiedzamy zamek. A tak... Cóż, ponieważ nie chciało nam się czekać kolejnych dwóch godzin, a i tak zanosiło się na burzę, zdecydowaliśmy się z Adą oraz Elą ruszać dalej, do prawosławnych klasztorów zachodniej Wołoszczyzny. Damian i Daria, mniej zainteresowani tymi świętymi przybytkami - a bardziej górami, postanowili zostać, poczekać i zaryzykować. I wybrali chyba lepiej. Te klasztory to nic nadzwyczajnego, burza nad Poenari zagrzmiała i zasnuła niebo granatem, ale obyło się bez większego deszczu. Natomiast nas dopadły prawdziwy potop i oberwanie chmury. Ale to już przy opisie pobytu w Wołoszczyźnie.
Przejazd Transfogaraską rozpoczynamy od odpowiedniego zaprowiantowania.

Przy drodze wyznaczono miejsca piknikowe.

Nie brakuje chętnych do spędzenia nocy na trasie.

Trzeba przepychać się między owcami.

Niestety, stado zablokowało drogę.

Panorama Transfogaraskiej z dołu.

Podążamy wyżej i wyżej.

Widok z góry na dolinę Transfogaraskiej.

I najmłodsza uczestniczka wyprawy.

Na południowej stronie zbierają się chmury.

Z górki na pazurki...

Jedna z kilku siklawic.

Zbyszko bada wysokość zapory.

Pocztówkowy widoczek na jeziorko i otaczające góry.

Inne ujęcie jeziora.

Ela i Damian na łódce.

Zbyszko obserwuje okolicę...

...a kapitan googluje :D

Szpecąca krajobraz forma reklamy.

Prometeusz.
Prometeusze dwa.

Platforma widokowa nad zaporą.

Wymarsz zdobywców zamku Polenari.

Cel osiągnięty.

Panorama z murów zamku.

Vlad Drakula po swojemu wita gości.