sobota, 12 sierpnia 2017

Kitnos

A oto Kitnos
Wypływamy z Aten 15 października przy pięknej pogodzie i niezbyt silnym, ale narastającym wietrze. Początkowo idziemy na silniku wzdłuż wybrzeża Attyki, dopiero po minięciu przylądka Sunion pada rozkaz podniesienia żagli. Morze lekko sfalowane, a ponieważ niektórzy z członków załogi przeforsowali się odrobinę poprzedniego wieczoru, odczuwają pewne dolegliwości. Pomaga kieliszek Glenfiddischa wypity przez wszystkich „na cześć Posejdona”. Po całodziennym rejsie kotwiczymy przy osłoniętym, zachodnim brzegu wyspy Kitnos. Morze faluje coraz silniej.
Nad brzegiem morza
Następnego dnia przechodzimy rankiem na silniku po portu Kavala na wybrzeżu wschodnim. Fala rośnie, prognoza zapowiada dwudniowy sztorm. Kapitan postanawia przeczekać ten okres silnych wiatrów i w ten sposób pozostajemy na Kitnos przez dwa dni. To niezbyt duża wyspa w archipelagu Cykladów, na południowy-wschód od przylądka Sunion (druga w kolejności, po swojej sąsiadce, Kei. Wyspa pokryta jest w większości bezdrzewnymi wzgórzami, liczy zaledwie ok. 1,5 tys. stałych mieszkańców. Sprawia wrażenie sennej i na wpół opuszczonej. Kiedyś wydobywano tu rudę żelaza, po tym okresie pozostał zrujnowany pirs w porcie Kavali. Później próbowano rozwinąć turystykę w oparciu o ciepłe źródła, bijące w Kavali właśnie. Pozostałością po tej inicjatywie jest opuszczony budynek hotelu spa. Obecnie można odnieść wrażenie, że wszyscy młodzi i posiadający jakieś ambicje stąd wyjechali (zazwyczaj do Aten). Widać mnóstwo aktualnie pustych, zamkniętych na cztery spusty domów, zwykle jednak dobrze utrzymanych. To własność zamożnych Ateńczyków, którzy przyjeżdżają tu latem.
Pomimo sztormu, słoneczko jednak świeci. Marina w Kavali nie oferuje zbyt wiele, ale posiada kabinę prysznicową! Jak się okaże, to rzadkość w portach na Cykladach. Cóż jednak z tego, skoro zwykle jest zamknięta na klucz. A gdy już właściciel tego przybytku cywilizacji raczy się pojawić i kasować po kilka euro za wstęp, zawsze ustawia się kolejka. Wprawdzie przystań w Kaveli nie jest w październiku szczególnie uczęszczana, to jednak schroniło się w niej około dziesięciu jachtów. Mniej więcej połowa ich załóg to żeglarki, takie czasy. A panie pragną umyć włosy. W ten sposób prysznic jest praktycznie zawsze niedostępny, chyba, że ktoś zamierza spędzić w kolejce dwie godziny albo dłużej. Oto dowód, że dawne wilki morskie miały świętą rację, odmawiając kobietom prawa wstępu na pokład!
Kapitan zażywa kąpieli termalnej w otoczeniu piękniejszej części załogi

Kiedy już znudziło się kontemplowanie widoku łódki przy pomoście i opalanie brzuszków...
...pora poopalać plecy leżąc w ciepłych źródłach wypływających wprost na plaże...
Zamiast wątpliwych rozkoszy prysznica, postanawiamy skorzystać z kąpieli we wspomnianych ciepłych wodach. Strumień termalnej, żelazistej wody spływa od strony usytuowanego w opuszczonym hotelu źródła wprost na plażę. Miejscowi amatorzy oraz turyści urządzili tu coś w rodzaju prowizorycznego basenu.
Drink pożegnalny przed przepłynięciem zatoki.
Można pławić się w leczniczej wodzie, pełzając na brzuchu aby chronić się przed zimnymi podmuchami wiatru. Ada decyduje się zaoszczędzić sobie drogi i rusza w to miejsce wpław, prosto z jachtu, w poprzek zatoczki. Może 500 m., co to dla takiej syreny! Ja wolę spacer brzegiem, wokół pustej obecnie plaży. To ujście strumienia okaże się bardzo popularne wśród załogi i oficerów naszej łódki.
Po wypławieniu się, ogrzaniu i skorzystaniu z leczniczych walorów Kitnos, postanawiamy z Adą ruszyć na zwiedzanie wnętrza wyspy. Mają tu ruiny jednego czy drugiego zamku, ale za nasz cel obieramy stolicę, usytuowane w centralnym punkcie lądu miasteczko Chora. Około pięciu km. drogą. Podobno jeżdżą tu niekiedy autobusy, ale nie wiadomo dokładnie kiedy. Nigdy żadnego nie spotkaliśmy. Po mniej więcej kilometrze jakiś uczynny Grek zabiera nas jednak „do budy” zdezelowanego samochodu dostawczego. Docieramy więc do Chory bez wysiłku. Miasteczko okazuje się bardzo greckie. Kręte uliczki, nieco zaniedbane, białe domki. O tej wczesnej jeszcze porze dnia Chora jest prawie wyludniona. Kilka knajpek, przyjmujących zapewne w sezonie turystów, też prezentuje zamknięte podwoje. Włóczymy się bez celu, spożywamy własne zapasy. Wychodzimy ostatecznie na górujące nad wioską wzgórze. Rozpościera się stąd widok na dużą cześć wyspy oraz otaczające wody. Wiatr urywa jednak dosłownie głowę. Długo tam nie zostajemy. Wzgórze szpeci przykry widok. Zainstalowano tam przed kilku laty cztery wiatraki małej elektrowni wiatrowej. Zapłaciła za to Unia, czy też nawet konkretnie państwo niemieckie. Informuje o tym stosowna tablica, leżąca już na ziemi, wśród różnych śmieci. Co gorsza, dwa z tych wiatraków też przyjęły już pozycję horyzontalną, dwa jeszcze stojące także nie pracują, jeden pozbawiony skrzydeł. Oczywiście, nikt się tym nie przejmuje. Grecy odwracają wytrwale maksymę, która kiedyś dotyczyła ich samych: strzeżcie się Unii, zwłaszcza gdy przynosi dary! Ich przyjmowanie uwłacza przecież greckiej godności narodowej, bardziej to już chyba tylko domaganie się zwrotu długów! Wracając, podziwiamy jeszcze potężne grzywacze, wzbudzane przez fale rozbijające się o skaliste przylądki zatoczki.
Podczas spaceru po wyspie. Rozkołysane morze które chwilowo nie pozwala wypłynąć z portu..

Wieczór spędzamy miło w portowej tawernie. Jest ich kilka i wszystkie, o dziwo, czynne. Chyba jako jedyna forma aktywności miejscowych mieszkańców.

piątek, 11 sierpnia 2017

Cyklady Rejs 2016

Cyklady Rejs 15-29.10 2016



Pokrótce trasa rejsu


1. Ateny (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


2. Kitnos (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


3. Mykonos (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


4. Delos wyspa-muzeum (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


5. Santoryn - przy ogromnym kraterze (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


6. Ios  (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


7. Ateny po raz drugi – Sunion (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


Pozostałe wyspy greckie, które odwiedziliśmy podczas naszych podróży:

1. Kos – wyspa w sam raz na krótkie wakacje (2018)

2. Rodos – wyspa kolosa, rycerzy i turystów (2019)

Ateny

Łódka Paris. To na niej ruszamy na Cyklady
Wyruszamy na dwutygodniowy rejs po Morzu Egejskim, w dziesięcioosobowym towarzystwie, wynajętym jachtem typu Bavaria 50. Mamy połowę października, ale pogoda dopisuje, przyświeca pełne słońce. W planach Mykonos, Delos, Santoryn, z zamiarem dopłynięcia do Krety, jeżeli warunki i czas pozwolą. Następnie powrót do Aten. Plan okaże się zbyt ambitny, ale tymczasem wcale się tym nie przejmujemy. O właściwej żegludze decydują kapitan oraz admirał (ojciec kapitana – oboje wynajęli łódź i zorganizowali rejs), my jesteśmy wyłącznie załogantami-pomocnikami.
Nasz kapitan Mirek

Ateny – pierwszy pobyt. Wszystko zaczyna się bardzo przyjemnie. Lądujemy w Atenach około północy, mniej więcej godzinę zajmuje dojazd autobusem do centrum miasta i odnalezienie hostelu, w którym zarezerwowaliśmy pokój, a raczej, jak się okaże – sześć łóżek w pokoju siedmioosobowym. Reszta załogi ma dopiero dojechać. Pomimo późnej pory szczęśliwe przybycie do stolicy Grecji trzeba uczcić, wychodzimy więc na piwo! Nieszczęśnik, który przypadkiem trafił do naszego pokoju musiał nas przeklinać! Najpierw wkraczamy o 1 w nocy i zostawiamy bagaże, a ledwie zdążył na nowo zasnąć, wracamy ok. 4 rano, po definitywnym zamknięciu ostatnich knajp. Z pewnością nie zdołał się wyspać! Na szczęście, rankiem zniknął, zanim my z kolei się obudziliśmy. Też zresztą zmuszeni byliśmy opuścić kwaterę przed 10 rano, snu więc wiele nie zaznaliśmy. Dowództwo zajęło się przejmowaniem łodzi, dając załogantom czas wolny. Ponieważ najsłynniejsze (ale trochę przereklamowane atrakcje Aten – Akropol i jego muzeum oraz okoliczne budowle) kiedyś już zwiedzaliśmy, spacerujemy leniwie po mieście, wspinając się na zalane słońcem wzgórze Likavitos (Wzgórze Wilków, 277 m. n. p. m.). To najwyższe wzniesienie w Atenach, oferujące piękny widok oraz niezłe, zimne piwo w knajpce na szczycie. Popołudniem docieramy metrem, a potem autobusem (można też szybciej taksówką) do rozległej mariny w Pireusie, w dzielnicy Kalamaki. Łódź już czeka. Okazuje się, ze część załogi zdążyła nawet zrobić przeznaczone na zaopatrzenie zakupy w supermarkecie, korzystając z pomocy zaprzyjaźnionego z jedną z uczestniczek rejsu, miejscowego, zmotoryzowanego Greka. Co prawda, w ogólnym rozgardiaszu i pośpiechu (tuż przed zamknięciem sklepu) zagubili za linią kas jeden z koszyków i mogli go później tylko podziwiać przez szybę. Zakupów tych nie udało się już następnego dnia odzyskać. Nie należy jednak czynić wyrzutów tym, którzy pracowali dla wspólnej sprawy. Uczynnemu Grekowi należało, oczywiście, podziękować w polskim stylu. A że każdy miał jeszcze zapasy przywiezione z kraju, podziękowanie przerodziło się w imprezę zapoznawczą. Rejs zapowiada się więc nieźle!


Popijając wodę (w knajpce na Wzgórzu Wilków podają wodę każdemu kto usiądzie do stolika, nie to żebyśmy wyglądali na aż tak wykończonych tą wspinaczką do góry :D:D:D), w oczekiwaniu na browar

Podziwiamy widok Aten z piwkiem w dłoni
Widok z Wzgórza Wilków na Akropol

Podczas spaceru na Areopagu

Kontemplujemy widok Akropolu
Na teren Akropolu nie wchodziliśmy (zdjęcie dzięki uprzejmości Adama, jak zresztą jeszcze kilka innych)

I Adam w swej własnej osobie :D
Łódka już prawie spakowana...pora ruszać

wtorek, 8 sierpnia 2017

Mauritius – południe wyspy

Południowa część wyspy jest znacznie ciekawsza od północnej i warto ją zwiedzić. Aby zrobić to spokojnie, trzeba przeznaczyć na to dwa dni – wycieczka na górę La Morne zajmie bowiem jeden z nich.

Żółwie olbrzymie w La Vanille Natur Park (aż dwa :P)

Pora karmienia.  Do pożywienia żółwie spełzają z całej okolicy...

...a jest ich tutaj naprawdę sporo...
Żółwie olbrzymie są największą atrakcją La Vanille Natur Park
Inna atrakcja to krokodyle nilowe...

...którym można się przyjrzeć z całkiem bliskiej odległości

...małpy...
Oraz inne mniej spektakularne gatunki żółwi.
La Vanille Natur Park w Riviere des Anguilles – to rodzaj parku lub zoo, w którym w warunkach zbliżonych do naturalnych prezentuje się zwiedzającym kilka atrakcyjnych dla turystów gatunków zwierząt. Najważniejsze z nich to żółw olbrzymi oraz krokodyl nilowy. Park usytuowano na obrzeżach miasta, dojazd dość trudny, doga wiedzie przez liczne wąskie i kręte uliczki (oczywiście, często zakorkowane w maurycyjskim stylu). Ustawiono wprawdzie drogowskazy, ale nie rzucają się w oczy i nie zawsze wskazują kierunek jazdy w sposób jednoznaczny. Dłuższą chwilę błądziliśmy. Cena wejściówki dość spora (300 rupii) ale naprawdę warto. Wędrujemy po krętych, zarośniętych ścieżkach wśród tropikalnej roślinności, sadzawek oraz klatek i wybiegów z krokodylami. Tym niezbyt przyjemnym zwierzętom można przyglądać się z bliska, oczywiście zza krat albo z wysokiego mostka. Dla mnie prezentują się odpowiednio tylko w formie eleganckich butów na nogach pięknych pań (ewentualnie torebka do kompletu), ale przyznać trzeba, że dranie robią wrażenie. I to pomimo tego, że przeważnie leniwie wylegują się na piasku. Oczywiście, nie jest to gatunek rodzimy. Krokodyle sprowadzono z Afryki, aby uatrakcyjnić park. Natomiast w archipelagu Maskarenów (w tym i na Mauritiusie) występowały żółwie olbrzymie. Wytępili je tutaj żeglarze arabscy i holenderscy. Na szczęście, gatunek przetrwał na nieodległych Seszelach. W XIX w. założono na Mauritiusie rezerwat dla tych zwierząt, które sprowadzono ponownie na wyspę. W sprawę tę zaangażował się osobiście Karol Darwin. Żółwie są rzeczywiście olbrzymie, dorównują wielkością tym z Galapagos, niektóre osobniki ważą ponad 200, a nawet 300 kg. Zwierzęta te są też długowieczne, żyją ponad 100 lat. O ile krokodyle oglądamy zachowując wymogi bezpieczeństwa, o tyle największą atrakcją i osobliwością parku Vanilla jest możliwość wstępu na rozległy wybieg dla żółwi oraz bezpośredni kontakt z około dwoma setkami tych zwierząt. Spacerują one leniwie lub wylegują się na trawie i piasku, zainteresowane głównie jedzeniem. Wysypanie przez pracowników obsługi wyboru jarzyn (ulubiona to marchew) wzbudza nagłe ożywienie. Zwierzaki nadciągają się ze wszystkich stron, niczym żywe kamienie. Są oznaczone numerami wymalowanymi na skorupach. Chętnie przyjmują jedzenie z ręki, oczywiście, trzeba przy tym uważać. Zabronione jest siadanie czy stawanie na skorupach żółwi, chociaż tu i tam park reklamuje się zdjęciem dziecka odbywającego taką przejażdżkę. Z tymi żółwiami spokojnie można spędzić godzinę albo dwie. Dodając krokodyle oraz inne, eksponowane gatunki zwierząt to trzy godziny pobytu w parku murowane. Warto tam jednak pojechać, żółwie naprawdę robią wrażenie.
Widok na światynię  Grand Bassin. Pokrótce o uchwyconych w kadrze bogach hinduistycznych...

Hanuman jako syn Waju (boga wiatru) posiadł tak znakomitą umiejętność latania, iż mógł rywalizować z Garudą, mitycznym ptakiem-wierzchowcem Wisznu. Ma moc chwytania obłoków, wyrywania drzew, kruszenia skał i podnoszenia gór. Jest opiekunem zapaśników i walczących. Przedstawiany z maczugą w ręce jako potężny zapaśnik z głową małpy. 
Ganesh syn Śiwy i Parwati to patron uczonych i nauki, opiekun ksiąg, liter, skrybów i szkół, zapewnia powodzenie każdego przedsięwzięcia.  Przedstawiany jest zwykle jako czteroręki mężczyzna o głowie słonia z jednym kłem (drugi mu służy za rylec). Jego skóra jest złota lub niebieska. O legendzie związanej z pochodzeniem słoniowej głowy u Ganesha opowiem przy innej okazji .

Lakshmi to bogini bogactwa, szczęścia i piękna. Żona Wisznu. Uosabia wszelkie powodzenie także materialne. Przedstawiana jako piękna, młoda kobieta o czterech rękach stojąca na kwiecie lotosu.

Śiwa jeden z najistotniejszych bogów w hinduiźmie. Tworzy rodzaj trójcy hinduistycznej z Brahmą i Wisznu, w której symbolizuje unicestwiający i odnawiający aspekt boskości. Przedstawiany z kokiem na głowie, na którym wylądowała bogini Ganges. Występuje zwykle z wężem, siedzący na skórze tygrysa. Należy też zwrócić uwagę na jego trzecie, zamknięte oko umieszczone na czole tzw. oko poznania.
Małpka zazdrośnie na mnie spoglądająca gdy fotografowałam hinduskich bogów. To i jej zrobiłam fotkę tym bardziej, że tak ładnie pozowała :P

Inne przedstawienie boga Śiwy

Nad świętym jeziorem do którego wlano wodę z rzeki Ganges.

Nigdy nie mogę się powstrzymać przed sfotografowaniem tego starego hinduskiego znaku szczęścia, który został tak niecnie przywłaszcony przez jednego z europejskich dyktatorów...
Grand Bassin – to usytuowane w górach południowej części wyspy jezioro, uznawane za święte przez bardzo licznych na Mauritiusie wyznawców hinduizmu. Swego czasu wlano jakoby w jego toń naczynie wody przywiezionej z Gangesu. Przy jeziorze wzniesiono kompleks świątyń hinduistycznych oraz robiący wrażenie, wielkich rozmiarów posąg Sziwy. Nad Grand Bassin można dojechać bardzo dobrze utrzymaną drogą nr B 88, w pobliżu znajduje się ogromny parking, dowód licznego napływu pielgrzymów. My odwiedziliśmy to miejsce w zwyczajny dzień, a i tak wiernych zastaliśmy sporo. Złożyliśmy ofiarę i poprosiliśmy o błogosławieństwo, którego nam nie odmówiono. Posągi bogów w pobliżu oraz w samej świątyni, jak również ów ogromny monument przedstawiający Sziwę, nieco kiczowate. Ale dokładnie to samo można powiedzieć o wielu przedstawieniach bóstw w przybytkach innych religii, chrześcijaństwa nie wyłączając. Za to otoczenie jeziora malownicze, można wybrać się na spacer wygodną ścieżką wzdłuż brzegu. Nam zabrakło na to czasu, który spędziliśmy poprzednio u żółwi. Tutaj także spotkaliśmy zwierzęta: złote rybki w jeziorze, podpływające w oczekiwaniu na okruch chleba z rąk pielgrzymów, słusznych rozmiarów koty, polujące z brzegu na te właśnie rybki oraz małpy. Te ostatnie obsiadły słupy i kable telefoniczne w pobliżu wspomnianego posągu Sziwy, czyniąc w ten sposób bogu konkurencję wśród uzbrojonych w aparaty fotograficzne turystów
Wodospad zwany Welonem Panny Młodej

Na tle Welonu

Ziemia Siedmiu Kolorów podczas przebłysku słońca

Atrakcja ta robi największe wrażenie skąpana w promieniach słońca

Bo gdy słoneczko schowa się za chmurami nie jest już tak pięknie.
Ziemia Siedmiu Kolorów (Les Terres des Sept Couleurs, Seven Colored Earths) – formacja geologiczna w parku narodowym Black River National Park, uznawana za jedną z największych atrakcji wyspy. To obszar o wymiarach mniej więcej 500x500 m., pokryty warstwami piasku o rożnym składzie chemicznym, które to piaski w świetle słońca mienią się różnymi, jaskrawymi kolorami. Wszystko w malowniczym otoczeniu wysokich gór oraz tropikalnego lasu. Dojeżdżamy tam drogą nr B 103. Zwiedzanie parku odbywa się w dużej części samochodem. Za wstęp płacimy przy bramie wjazdowej (ok 200 rupii od osoby) po czym dobrze utrzymanymi drogami jedziemy najpierw na punkt widokowy, z którego podziwiać można Wodospad Chamarel, zwany też Welonem Panny Młodej. Ma on 84 m. wysokości, woda spływa dwiema równoległymi kolumnami. W Polsce zrobiłby furorę, teraz jednak, po świeżym podziwianiu wodospadów Norwegii powiem, ze tamtejsze Welony Panien Młodych chyba jednak piękniejsze, a i samych panien o wiele, wiele więcej! Następnie ruszamy na parking przy Ziemi Trzech Kolorów. Stąd krótka, piesza wycieczka wzdłuż wyznaczonych ścieżek i punktów widokowych. To miejsce koniecznie należy zwiedzać w pełnym słońcu, wtedy wrażenie największe. My trochę za długo zabawiliśmy najpierw u żółwi, a potem u Sziwy. Dotarliśmy na miejsce ok. 17, pojawiły się chmury... to nie było już chyba to, chwilowe tylko przebłyski słońca. Może dlatego, aż tak wielkiego wrażenia Ziemia Siedmiu Kolorów na nas nie zrobiła. Zjeżdżając ku wybrzeżu stromo poprowadzoną drogą B 103 trafiamy jeszcze na fabrykę rumu marki Chamarel, jakoby jednej z najlepszych na Mauritiusie (rum to tam trunek narodowy). Można ją zwiedzić i zrobić zakupy w przyfabrycznym sklepie. Ceny okazały się jednak wyższe niż w supermarkecie (o ok. 10 %). Z zakupów zrezygnowaliśmy.
Góra La Morne Brabant nasz kolejny cel

Na początku droga nie wydaje się zbyt stroma ale słońce, temperatura i wilgotność dają się we znaki, a człowiek chłonie wodę jak gąbka. Wzięliśmy ze sobą po ok. 3,5-4 litry wody na osobę (bo ile tego można nosić) mimo to nam zabrakło...

Widoki z góry są naprawdę wspaniałe

Jeden z ostatnich odcinków trzeba pokonać pomagając sobie w wejściu liną (trasa prowadzi w nagim  źrebie)
La Morne Brabant – góra i podwodny wodospad na południowo-zachodnim krańcu Mauritiusa. Niezwykle malownicza góra La Morne dominuje nad okolicą, wznosząc się na wysokość 556 m. niemal wprost z brzegu morskiego. W czasach panowania na wyspie ustroju niewolniczego była miejscem schronienia uciekinierów. Władze zwykle pozostawiały ich w spokoju, ze względu na niedostępność miejsca. Jak na ironię, gdy w 1835 r. zniesiono na Mauritiusie niewolnictwo, wysłano na górę oddział wojska, by powiadomić o tym zbiegów. Sądząc, że to ekspedycja karna byli już niewolnicy znaleźli śmierć, rzucając się do morza i pragnąc za wszelką cenę zachować wolność. Miejsce to ma dla mieszkańców Mauritiusa znaczenie symboliczne, od 2008 r. znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Ze stoków i szczytu góry w słoneczny dzień można ujrzeć kolejną, wyjątkową atrakcję wyspy, tzw. podwodny wodospad. Masy wody wlewają się tam przez przerwę w barierze rafy koralowej, tworząc to niezwykle zjawisko.
W sumie, La Morne trzeba koniecznie odwiedzić. Z dojazdem i wejściem na górę zajmie to cały dzień. Punkt startowy wycieczki znajduje się na brzegu morza, przy południowym stoku góry. Można tam dojechać dwiema leśnymi drogami, jedna z nich odbija od głównej drogi nr B 9, druga rozpoczyna się na samym krańcu miejscowości La Morne (przy zachodnich zboczach góry), gdy już skończą się nadmorskie hotele. Obydwa zjazdy dobrze oznaczone. Drogi może nieszczególnie zachęcające, ale przejezdne, także dla samochodów osobowych. Główny problem to szerokość oraz brak uregulowania ruchu – powinien być jednokierunkowy, ale nie jest – najwidoczniej Europejczycy nie są w stanie dostrzec wszystkich pasów drogi. W tej sytuacji mijanie się z kimkolwiek staje się od razu poważnym problemem, a drzewa skutecznie ograniczają pole manewru. Jedyna szansa, to występujące od czasu do czasu mijanki. Nie wyobrażam sobie jednak wyminięcia autobusu, a i takie tam zajeżdżają. Po ok. 1,5 – 2 km takiej jazdy obydwie ścieżynki doprowadzają do w miarę wygodnego parkingu, z którego wyruszamy w górę. Wstęp darmowy, trzeba tylko wpisać się do rejestru, podając swoje dane oraz godzinę wymarszu. To jakoby ze względów bezpieczeństwa. Turystów sporo. Z odnalezieniem ścieżki nie ma żadnych kłopotów. Początkowo droga nie jest trudna, ale wyczerpująca. Prowadzi pod górę dość ostrymi zakosami, a wszystko to w ponad 30-stopniowym upale oraz często pełnym słońcu, przy dużej wilgotności powietrza. W zasadzie zaleca się wchodzenie na górę o świcie, ale wtedy wyjazd z hotelu ok 3-4 rano murowany. Wolimy już słońce, w końcu jesteśmy na urlopie! Trzeba jednak koniecznie zabrać wodę. W trakcie wycieczki przyda się każda ilość płynu. Po okrążeniu góry i przejściu na jej zbocze wschodnie a następnie północne wychodzimy z lasu i otwierają się przed nami piękne panoramy wyspy. Niestety, ścieżka staje się wkrótce trudniejsza. Trzeba wspinać się stromym wąwozem, wspomagając się rozciągniętymi linami. Wymaga to pewnej sprawności oraz dobrego, górskiego obuwia. Trudy wynagradzają widoki na wyspę, ocean oraz wspomnianą rafę koralową. Wycieczka zajmie przynajmniej cztery godziny. Wody zabraliśmy dużo, ale i tak za mało. Po powrocie do samochodu oddaliśmy się usilnemu nawadnianiu organizmów.

Gris Gris Beach fale bijące o brzeg
Gris Gris Beach – położona w miejscowości Souillac plaża, a właściwie kończące ją wysokie, klifowe skały, o które rozbijają się fale oceanu. Widok spektakularny, warto zatrzymać się przejeżdżając nadmorską drogą B 9 (w samym Souillac należy zjechać w boczną ulicę prowadząca na południe, w stronę wybrzeża, są drogowskazy). Na miejscu znajdujemy w miarę wygodny parking, niemal na szczycie klifu. Dla bardziej zainteresowanych poprowadzono kilka ścieżek wzdłuż klifu.
Blue Bay
Blue Bay – to kolejna, reklamowana jako bardzo atrakcyjna, zatoczka z plażą, położona przy miejscowości o tej samej nazwie (większe miasto w pobliżu to Mahéborg). Dojeżdżamy drogą o nazwie Blue Bay Link Road, odchodzącej w bok od trasy A 10 na rondzie przy wspomnianym miasteczku Mahéborg. Trzeba tylko uważać, aby nie wjechać do samego miasta. Nam się to przydarzyło i ugrzęźliśmy w niesamowitych korkach. Skąd na takiej małej wyspie tyle samochodów? Sama plaża ładniejsza niż Grand Baie na północy, ale jednak plażom na Ile aux Cerfs zdecydowanie ustępuje.
Tonący w zieleni mostek gdzieś po drodze...
Podsumowując, południowa część wyspy oferuje dużo większe atrakcje niż północna i to ją warto odwiedzić w pierwszej kolejności, poszukując atrakcji turystycznych i przyrodniczych.

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Mauritius – Port Louis i północ wyspy

Port Louis, tłoczne i hałaśliwe tuż przed Bożym Narodzeniem
Poczta w Port Louis...
...tuż obok słynnego muzeum znaczka..



Główna ulica Port Louis, a że to akurat
 na zielonym pasie alei zdjęcie
wyszło mało miejskie :P
Do Port Louis najlepiej wybrać się autobusem. Stolica wyspy jest dobrze skomunikowana z wszystkimi większymi miejscowościami, autobusy jeżdżą często, a z powodu niedużych odległości podróż nigdy nie trwa zbyt długo. Największe utrudnienie to korki, 200-tysięczna lokalna metropolia zawsze tętni bowiem życiem oraz, niestety, pęka w szwach od samochodów. To zresztą główny powód, dla którego najlepiej dojechać tam transportem publicznym. Dworzec usytuowany jest w sąsiedztwie lokalnego targu (chociaż targ w Centre de Flacq – skąd akurat przyjechaliśmy, wydał nam się lepiej zaopatrzony i tańszy). Dziesięciominutowy spacer doprowadzi do centralnego punktu miasta, wylotu reprezentacyjnej ulicy Intendance St. W pobliżu mamy port, nadmorski bulwar oraz muzeum, w którym można obejrzeć jeden z zachowanych egzemplarzy najsłynniejszego i najdroższego obecnie znaczka pocztowego na świecie, tzw. „Błękitnego Mauritiusa” - wyemitowanego na wyspie w 1847 r. w liczbie 500 sztuk. Wstęp stosunkowo drogi (400 rupii), kolejki do tego
Widok na port w Port Louis.
znaczka dość długie. Nie jesteśmy filatelistami, daliśmy więc sobie spokój. Wspomnianą ulicą Intendance St. dojść można do katedry św. Ludwika (przy Dauphine St. - przecznica oddalona o kilkaset metrów od bulwaru). To najstarszy kościół na wyspie, siedziba utworzonego w XIX w. biskupstwa. Przedstawia się ją jako kolejną atrakcję miasta, ale w sumie nic specjalnego. Ogólnie Port Louis szczególnie nas nie zachwycił. Trafiliśmy tam w okresie przedwigilijnym, w sklepach przewalały się tłumy ludzi (chociaż chrześcijanie nie stanowią obecnie na wyspie większości), panował upał i ścisk. Odnieśliśmy wrażenie, że zjechała tam przynajmniej połowa mieszkańców Mauritiusa. Wypiliśmy jeszcze po piwie w knajpce na bulwarze – też stosunkowo drogie, po czym wróciliśmy bez żalu do Centre de Flacq. Zakupy oraz targ w tym miasteczku okazały się o wiele ciekawsze i przyjemniejsze. Jeżeli ktoś nie jest zapalonym filatelistą, to jedynym celem przyjazdu do Port Louis wydaje się zamiar „zaliczenia” stolicy wyspy.
Przy wejściu do ogrodu botanicznego w Pamplemousses. Został założony przez konsula francuskiego Pierre Poivre’'a pod koniec XVIII w i początkowo był jego rezydencją.
Gigantyczne lilie wodne w ogrodzie botanicznym.



Liście lilii są ponoć w stanie utrzymać nie tylko małego ptaszka ale i kilkuletnie dziecko. 

Spoglądając z mostku w gąszcz ogrodu

Inny gatunek lilii...

...tym razem dobrze znany (zwłaszcza paniom) gatunek, którego zasuszone łodygi u nas są używane jako elementy ozdobne bukietów.

Drzewko zasadzone przez Indirę Gandhi...

...czyli premier Indii zastrzeloną 31.X.1984.

Ptaki w ogrodzie botanicznym wcale nie boją się ludzi.

Pod potężnym, długowiecznym baobabem afrykańskim.
Ogród botaniczny w Pamplemousses – Pamplemousses to miasteczko położone kilkanaście kilometrów na północny-wschód od Port Louis. Na jego obrzeżach usytuowano ogród botaniczny, przedstawiany jako kolejna, duża atrakcja wyspy. Przed główną bramą spory, darmowy parking. Wspominam o tym, bo miejscowi cwaniacy czekają na drodze wiodącej z centrum osady i machając dłońmi kierują na inne, pobliskie placyki. Potem domagają się zapłaty, przy czym krzywią się otrzymawszy kilka euro. Nieprzyjemna niespodzianka czeka turystę przy kasie. Okazuje się, że stosują tu podwójny cennik - tanie bilety dla mieszkańców Mauritiusa oraz raczej drogie (200 rupii) dla „inostrańców”. Tego rodzaju praktyk doświadczaliśmy już w różnych krajach w minionych czasach jedynie słusznego ustroju, tylko jakoś nigdy nie mogliśmy załapać się do tej grupy „zniżkowej”. Nie przypominam sobie, aby akurat w Polsce stosowano tę zasadę. Cóż, skoro już tu przyjechaliśmy, to weszliśmy. Ogród zajmuje spory obszar. Klimat, gorący i wilgotny, sprzyja wegetacji roślin. Największa atrakcja to sadzawki zarośnięte wiktorią królewską, rośliną wodną z olbrzymimi, charakterystycznymi liśćmi. Istotnie, robią wrażenie, prezentują się też bardziej naturalnie niż w palmiarniach. Spacerowicze ogladają jeszcze usytuowany w parku grób-mauzoleum pierwszego prezydenta niepodległego Mauritiusa (dość zaniedbane) oraz alejkę z drzewami, zasadzonymi przez różnych odwiedzających wyspę zagranicznych oficjeli – głównie z Indii (tu kolejni przedstawiciele rodziny Gandhich) oraz Chin (mniej znane postacie). Trafił się też, jako europejski rodzynek, prezydent Francji Mitterrand. Ogólnie cały ogród sprawia wrażenie nieco zaniedbanego, w różnych tropikalnych krajach spotyka się większe i ciekawsze. Można wybrać się tu na leniwy spacer.

Malowniczy kościółek pokryty czerwoną blachą tuż nad brzegiem morza.

Przylądek Malhereux majaczy w tle

Zatoka Grand Baie 

Inne ujęcie zatoki Grand Baie 

Malownicze łódki rozrzucone po zatoce.

Można się wybrać na rejsik po okolicy.
Zatoka Grand Baie oraz Przylądek Malhereux – to miejsca na północnym wybrzeżu Mauritiusa. Grand Baie reklamowana jest jako miejscowość wypoczynkowa z piękną plażą. Moim zdaniem, zdecydowanie przereklamowana. Olbrzymi tłok na głównej ulicy, zaparkowaliśmy z najwyższym trudem, tutaj też leciutko zarysowaliśmy lusterko (o czym wspominałem opisując specyfikę ruchu drogowego na wyspie). Plaża też na kolana nie rzuca, w środku miasta, otoczona domami, przy drodze, niezbyt czysta. Może obserwowana z hotelowego ogrodu (takie również tam są) wygląda lepiej, ale ogólnie szkoda czasu na odwiedzanie tej zatoczki. Przylądek Malhereux słynie natomiast z malowniczego kościołka, którego cechą charakterystyczną są oślepiająco czerwone dachówki. Świątynię usytuowano nad brzegiem morza, tuż przy drodze, nie sposób jej przeoczyć. Zaparkowanie w tym miejscu ponownie graniczy z cudem. Widok pocztówkowy, w pełnym słońcu i na tle błękitu morza. Sama budowla raczej skromna, w Polsce byłaby to co najwyżej kaplica. Utrzymana w stylu bardzo nowoczesnym. Obok można zejść na plażę, czystszą i spokojniejszą niż w Grand Baie, ale też nie dorównującą tym na Wyspie Jeleni. Przylądek to miejsce niebezpieczne, rozbiło się tam wiele statków. Można w to bez trudu uwierzyć, widząc liczne, mniejsze i większe, skaliste wysepki, wynurzające się z wód oceanu w pobliżu wybrzeża. Dodają one uroku obserwowanemu z plaży widokowi, można też opłynąć je wynajęta łodzią. Nie skorzystaliśmy.


Ogólnie północną część Mauritiusa można spokojnie objechać samochodem w jeden dzień, ale też wielkich wrażeń nie dostarcza. Jeżeli ktoś nie dysponuje wolnym czasem, albo woli spędzać go na plaży, pod palmą i z drinkiem w dłoni, to może sobie tę wycieczkę spokojnie darować.