sobota, 9 lutego 2019

Birma – w poszukiwaniu „prawdziwej” Azji


Birmanka z twarzą pięknie pomalowaną thanaką, naturalnym kosmetykiem uzyskiwanym z drzewa Murraya.
Azja zmienia się na naszych oczach. Ten dalekowschodni, turystyczny raj od kilku dekad przyciągał przybyszów z Zachodu egzotyką przyrody, zabytków i obyczajów, życzliwością oraz przyjaznym nastawieniem mieszkańców, niskimi cenami, łatwą dostępnością nie zawsze tolerowanych gdzie indziej rozrywek. Wszystko to nie odeszło jeszcze może zupełnie w przeszłość, ale też nie jest już takie samo, jak przed dwudziestu, trzydziestu laty. Coraz więcej krajów regionu zarzuca nieskuteczne formy gospodarowania (jeśli nawet pozostaje przy niedemokratycznych formach rządów) i wprowadza u siebie gospodarkę rynkową, czyli kapitalizm w najczystszej postaci. A ponieważ mieszka tam mnóstwo ludzi gotowych i przyzwyczajonych do ciężkiej pracy, nie oczekujących natomiast żadnych przejawów socjalu (którym nigdy nie zostali zepsuci), na efekty nie trzeba zwykle długo czekać. Oprócz znanych już od lat azjatyckich „smoków” czy „tygrysów”, takich jak Japonia, później Singapur, Malezja czy Tajwan, prawdziwą potęgą stały się Chiny, a w dużym tempie rozwijają się np. Tajlandia i Wietnam.
W sumie to i dobrze, bo tamtejszym ludziom zaczyna żyć się lepiej, ale dla europejskiego turysty zmiany te niekoniecznie okazują się korzystne. Egzotyki coraz mniej, wyrastają za to zatłoczone, zapełnione samochodami i zabudowane sięgającymi nieba drapaczami chmur metropolie, ceny zaczynają szybować (a przynajmniej sięgać poziomu, który znamy z domu), ludzie nadal w większości uprzejmi i życzliwi, ale coraz więcej naciągaczy, traktujących białego przybysza niczym „dwunożny bankomat”, zanieczyszczenie powietrza i wszechobecny smog w wielkich miastach (poczuliśmy go, zwłaszcza wrażliwa na tym punkcie Ada, w Bangkoku, Hanoi, Sajgonie), stada włóczących się wszędzie „backapackersów”, którzy stali się już endemicznym gatunkiem dalekowschodniej fauny. Do tego narastająca fala turystów chińskich, przybywających w takiej sile, że przed własnym wyjazdem warto sprawdzić terminy świąt i „długich weekendów” w Kraju Środka, bo w tych dniach Chińczyków wszędzie zatrzęsienie, a ceny już nie tyle szybują, co idą w górę niczym rakieta. I jeszcze niewiele mniej liczni Rosjanie w nadmorskich kurortach Tajlandii czy Wietnamu.
Zwyczajny, drewniany most w Mandalay nad odnogą Irawadi nie przyciąga niczyjej uwagi.

Cóż jednak znaczy reklama! Znajdujący się w tym samym mieście tzw. "Most Tekowy" oblegany jest przez tłumy turystów. Z roku na rok przybywa ich do Birmy coraz więcej.

Sympatyczny mnich (za takiego się podawał), znający kilka słów przypominających język polski, pojawił się jako dobrowolny przewodnik po jednym z klasztorów buddyjskich w Rangunie. Opowiadał ciekawie, ale "przyjaźń" skończyła się, gdy niezadowolony z wysokości napiwku natarczywie domagał się 10 USD (co jest w Birmie sumą dość wysoką). Takie sytuacje nie zdarzają się jednak jeszcze w tym kraju zbyt często.
Reklama jednej z restauracji w Nyaungshwe nad jeziorem Inle. Jak widać, rodacy też już tutaj dotarli.

 Śniadania mnichów to obecnie jedna z głównych atrakcji turystycznych Birmy. 
Warto jednak przyjrzeć się również szalejącym z tej okazji turystom.

Nic więc dziwnego, że coraz większą popularnością zaczynają cieszyć się kraje, w których szuka się jeszcze resztek klimatu i dawnych, „złotych czasów”. W Tajlandii to już tylko namiastka, w Wietnamie spóźniliśmy się o jakieś dziesięć lat, największe nadzieje budzi obecnie Birma, używająca również oficjalnej, rodzimej nazwy Myanmar. To kraj położony pomiędzy Indiami i Chinami (przeważają kulturowe wpływy indyjskie), szczycący się kilkoma tysiącami lat historii. W połowie XIX stał się kolejną kolonią angielską, podczas II wojny światowej okupowali go Japończycy. W 1948 r. Anglicy wycofali się i Birma odzyskała niepodległość, popadając pod sprawowane autorytarnie rządy wojskowe. Przez całe lata kraj zamknięty był przed obcymi wpływami, w tym przed turystyką. Obecnie również nie jest wolny od problemów, targają nim różne konflikty, przede wszystkim podejmowane przez muzułmanów (dość licznych na zachodzie, przy granicy z Bangladeszem) próby narzucania siłą własnych porządków, opartych na prawie szariatu. Trudno się nawet dziwić, że władze oraz mieszkańcy Birmy dali temu zdecydowaną odprawę, szybko, skutecznie i w tradycyjnym stylu, czyli krwawo i bez oglądania się na zbytni humanitaryzm. W Europie, która sama nie potrafi sobie z islamistami poradzić, spogląda się na to niekiedy krzywo. Ale w końcu Birmańczycy mają prawo bronić swojego państwa, swojej religii (buddyzmu) i swojego sposobu życia w sposób, który uznają za słuszny. I osiągają zamierzone efekty: udział muzułmanów wśród ludności spada, agresywnych przywódców dosłownie skrócono o głowę, szeregowych wiernych „zachęca się” do emigracji albo zmiany wyznania na jakiekolwiek inne, byle nie pozostawali przy islamie.
Na bardziej masowy ruch turystyczny Birma otworzyła się stosunkowo niedawno, w 2012 r. Stanowi więc atrakcyjny cel dla wszystkich, którzy szukają Azji „prawdziwej”, tradycyjnej, dzikiej i egzotycznej (słabo rozwiniętej i nie zadeptanej jeszcze przez backpackersów), taniej (czytaj biednej), przyjaznej wobec niecodziennych dla miejscowych, białych przybyszów. Czy taką Azję da się jeszcze w Birmie znaleźć? Owszem, ale już nie wszędzie. I warto się pospieszyć, bo i tam stopniowo zanika. Za lat dziesięć czy dwadzieścia będzie pewnie tylko wspomnieniem, jak w Tajlandii. Inna sprawa, że takie masowe „poszukiwania” zwiększą tylko tempo przemian, ale co tam, jeśli nie my, to pojadą inni.
Przypadkowo wynajęci przewoźnicy-motocykliści zabrali nas na herbatę do buddyjskiej świątyni w Kalaw.

Ciekawy środek transportu dla dzieciarni.

Targ lokalny w Nyaungshwe

Lokalna apteka w Nyaungshwe

Mieszkańcy starodawnego miasta A Myint (obecnie wioski) zaprosili nas na herbatę w towarzystwie mnicha z miejscowego klasztoru.

Ktoś solidnie się napracował.

Suszenie świeżej papryki chilli.

A tu zbiory kukurydzy.

Mieszkańcy wioski gotują wodę na herbatę.

Rodzinna wycieczka.

Łódź pasażersko-transportowa na jeziorze Inle.

Mini-przystań rzeczna nad jednym z kanałów wokół jeziora Inle, służy także jako miejsce prania i kąpieli.

A tutaj te same czynności higieniczne w Mandalay nad rzeką Irawadi.

Młodzi Birmańczycy chętnie fotografują się z turystami.

A tutaj to Zbyszko został po prostu "opiekunem" wycieczki klasowej.

Ada też nie narzekała na brak chętnych do wspólnej fotografii (prawdę mówiąc, miała o wiele większe powodzenie).

Co warto wiedzieć, wybierając się do Birmy?

Wizy – przy wjeździe do Birmy obowiązuje posiadanie wizy (teoretycznie również biletów powrotnych oraz środków finansowych na trzydziestodniowy pobyt, ale tego nikt już nie sprawdzał). W Polsce nie mamy ambasady birmańskiej, najbliższa znajduje się w Berlinie i tam też do niedawna wizy często załatwiano (udając się osobiście, albo nawet wysyłając dokumenty pocztą). Drugi sposób polegał na złożeniu podania w ambasadzie w Bangkoku (najpopularniejsza droga lotnicza do Birmy i tak prowadzi przez stolicę Tajlandii). Wyrobienie wizy zajmowało tam zazwyczaj do trzech dni. Obecnie mamy jednak możliwość uzyskania jej o wiele łatwiej. Dla obywateli polskich dostępna jest opcja aplikowania o wizę przez internet, na oficjalnej stronie ministerstwa TU LINK. Formularz nie jest trudny do wypełnienia, nie wypytują tam o niemożliwe do podania dziwactwa w rodzaju adresów i numerów telefonów wszystkich hoteli, w których zmierzacie się zatrzymać (jak np. w przypadku internetowej wizy kenijskiej), cała procedura odbywa się szybko i sprawnie. Nasze wizy (właściwie to promesy, ale to żadna w sumie różnica) nadeszły już po 24 godzinach. Koszt trzydziestodniowej wizy turystycznej to 50 USD od osoby. Granicę można przekroczyć przede wszystkim drogą powietrzną, lądując na lotniskach międzynarodowych w Rangunie albo w Mandalay. Od niedawna przejścia graniczne funkcjonują też w niektórych portach morskich, np. w Rangunie, pojawiła się też możliwość przekraczania granicy na lądzie. Birma stopniowo się otwiera. Co prawda, pewne części kraju nadal pozostają  dla przybyszów zamknięte (chodzi głównie o tereny przygraniczne, na których trwa „wojna” z muzułmanami), ale najważniejsze i najciekawsze regiony można zwiedzać bez problemu. Nigdzie nie spotkaliśmy się z jakimikolwiek kłopotami czy złośliwościami ze strony policji albo innych władz.
"Ryzykując życiem" wsiadamy w Bangkoku na pokład samolotu osławionych linii Air Asia w nadziei, że po serii katastrof sprzed kilku lat odzyskały "dobrą karmę" i dowiozą nas bezpiecznie do Rangunu.

I oto po godzinie lotu jesteśmy na miejscu. Pierwsze chwile na birmańskiej ziemi.

A w lotniskowym sklepie niespodziewane "powitanie z Ojczyzną" :-)

Pierwszy obiad w Rangunie. Jedzenie w cenie 1,33 USD za osobę.

Język – nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie uczył się języka birmańskiego. My opanowaliśmy ostatecznie dwa zwroty: „Cześć, jak się masz?” (brzmi to mniej więcej: „Min ga la pa”) oraz „Dziękuję” („Dżezu ten many”). Warto poćwiczyć, bo Birmańczycy cieszą się jak dzieci, gdy usłyszą te słowa z ust białego przybysza. Od razy stają się jeszcze milsi i bardziej przyjaźni niż zazwyczaj (o ile to w ogóle możliwe). Do porozumiewania się wystarczy podstawowa znajomość języka angielskiego. Wielu Birmańczyków mówi po angielsku, chociaż jest to angielski dość dziwny. Ada określiła go mianem „burmglisch”, czym (już w Polsce) wywołała atak śmiechu znajomego Anglika. Ogólnie wymowa Birmańczyków jest tak nietypowa, że często niezrozumiała. Paradoksalnie, lepiej nie znać tam angielskiego za dobrze, bo wtedy pojawia się zbyt wiele skojarzeń z wypowiedzianym przez rozmówcę słowem. Takie kłopoty stały się udziałem Ady, która nieustannie narzekała na wymowę miejscowych. Ja, który gorzej posługuję się angielskim, niejednokrotnie rozumiałem ich lepiej. Bo mając mniejszy wybór, kojarzyłem tylko jedno słowo. Zazwyczaj akurat to, o które właśnie chodziło Birmańczykowi, również dysponującemu ograniczonym słownictwem. Miejscowi chcą się jednak angielskiego uczyć. Bardzo często zdarzały się sytuacje, gdy różni przypadkowi ludzie, zwykle studenci, ale też i mnisi w świątyniach, podchodzili, by nawiązać rozmowę i szlifować w ten sposób swoje umiejętności.
Grupa studentów, która opadła nas w świątyni Shwedagon w Rangunie, by ćwiczyć się w angielskim.

Internet – jeszcze przed dwoma laty był to poważny problem, koszty stałego dostępu sięgały kilkuset dolarów. Od 2016 r. można jednak za nieduże pieniądze kupić kartę telefoniczną jednej z kilku lokalnych kompanii. Polecono nam na necie firmę Telenoor i okazało się to dobrym wyborem. Trzydziestodniowa karta z limitem 10 giga (w zupełności wystarczającym dla zwykłej aktywności na necie) kosztowała 12 tys kiatów (czyli ok. 8 USD). Najlepiej zakupić ją natychmiast po przylocie, w hallu lotniska. Punkty sprzedaży są dobrze oznakowane, uprzejma obsługa zainstaluje kartę w telefonie i dokona jej aktywacji. Tak więc lotnisko opuszczamy już z dostępem do sieci, co znakomicie ułatwia życie. Bywają miejsca (góry, odludne okolice) w których internet działa słabo, ale w większych miastach czy nawet wsiach nie ma z tym problemu.
Twarze Birmy...











... wszystkie pokryte thanaką.

Waluta – waluta Birmy to kiaty (kyaty). Na przełomie 2018/2019 r. przelicznik wynosił 1 USD = 1500 kiatów „z groszami”. W Birmie mają jednak inflację, toteż kurs i ceny mogą ulegać zmianom. Kiatów nie wolno wywozić legalnie za granicę (może uważają je za zbyt cenne, a może wstydzą się opłakanego często stanu banknotów), toteż wymiany dokonujemy już na miejscu. Najlepiej przywieźć po prostu dolary, które pełnią rolę drugiej waluty (skąd my to znamy?). Z wymianą nie ma większych problemów, niekiedy proszą o okazanie paszportu. I tutaj kilka porad. Pieniądze najlepiej wymieniać w Rangunie, w którym dają najlepszy kurs. Stosunkowo wielu tam obcokrajowców i sporo kantorów, a liczba turystów umiarkowana. Później, im bardziej turystyczne miejsce, tym kurs kiata wyraźnie rośnie. Widać to już w Mandalay, ale dopiero w Bagan kiat po prostu szaleje, a dolar „leci na łeb na szyję”, jak życzyli mu tego kiedyś nasi satyrycy -:). Banknoty stu- i pięćdziesięciodolarowe uzyskują kurs wyższy, niż mniejsze nominały. Te ostatnie lepiej zachować dla drobnych transakcji z handlarzami albo płatności w hotelach (tam ceny podawane są często w dolarach, kiaty też przyjmą, ale po jeszcze gorszym kursie). Wymianę zrobić trzeba, bo wstępy do obiektów opłacamy w walucie lokalnej, warto też mieć drobne, np. na taksówki. W Birmie nie są akceptowane ani wymieniane banknoty dolarowe sprzed 2000 r. (te z głowami prezydentów w owalu). Nikt ich nie przyjmie. Należy też zwrócić rygorystyczną uwagę, by nasze banknoty nie zostały w jakikolwiek sposób uszkodzone: naddarte, zbyt mocno zagięte, odrobinę wytarte, poplamione, z odręcznymi napisami. Takich też nikt w Birmie nie weźmie (chociaż bywa, że spróbuje takowymi wydać resztę). Narażając się na kąśliwe uwagi pracowników naszych kantorów przeprowadzaliśmy sumienną lustrację dolarów kupowanych w Polsce na potrzeby tego wyjazdu, a i tak z kilkoma banknotami były później problemy. A najśmieszniejsze jest to, że banknoty lokalne bardzo często wyglądają tak, jak gdyby dosłownie wydarto je psu z gardła. Cóż, tylko dolar musi być nieskazitelny, jak żona Cezara.
Odnowiona część rozległej pagody Shwe Inn Dein nad jeziorem Inle.

Wizytówka Birmy: rybak na jeziorze Inle, posługujący się tradycyjną siecią. Ada żartowała, że w takie sieci łowią obecnie nie ryby, lecz napiwki od turystów za pozowanie.

Pagoda Kakku w pobliżu jeziora Inle.

Wieża strażnicza w Inwa w pobliżu Mandalay (tzw. "birmańska krzywa wieża").

Klasztor Me Nu Brick w Inwa.

Niedokończona pagoda Pahtodawygi w Mingun w pobliżu Mandalay.

Restauracja Karaweik Palace w Rangunie. Kształt nawiązuje do symbolu Birmy: ceremonialnego statku, na którym sprowadzono niegdyś do kraju jeden z najświętszych dla wszystkich wyznawców tej religii posągów Buddy.

Klasztor na górze Mount Popa.

Ruiny pochodzących z XVI-XVII w. budowli w A Myint. Miejsce kompletnie "nieturystyczne".

Ogólny widok na  Bagan, miasto tysięcy świątyń.

Widok Bagan z lotu ptaka, czyli z gondoli balonu.

Klasztor Shwe In Bin w Mandalay.

Wioska na wodzie na jeziorze Inle.

Przystań nad jeziorem Inle.

Ceny – życie w Birmie jest na ogół bardzo tanie (z wyjątkiem noclegów, o czym za chwilę). Bardzo tanio można zjeść i napić się. Zwłaszcza lokalny rum okazuje się dobry i niezwykle wprost tani. Butelka 0,7 l. bardziej niż przyzwoitego rumu marki „Myanmar” kosztuje... No ile? Nie uwierzycie: 1,2 USD, czyli ok. 4,50 zł! Podobnie kształtuje się cena konkurenta, rumu marki „Mandalay”, tyle, że ten jest już odrobinę mniej dobry. Co ciekawe, butelka piwa kosztuje mniej więcej tyle samo albo więcej! Cóż, to napitek „europejski”, chociaż miłośników „złotego trunku” w Birmie nie brakuje, a browary mają całkiem przyzwoite. Lokalny obiad na dwie osoby w rodzinnej knajpce w Mandalay zjedliśmy za 3 USD. Obiad bardziej wystawny, w porządnej knajpie dla średnio sytuowanych Birmańczyków, to wydatek rzędu 5 USD na dwie osoby (albo 10 USD z trzema piwami na głowę). Bardzo tanie są bilety na wszelkiego rodzaju autobusy i pociągi dla miejscowych (np. trzygodzinny objazd pociągiem podmiejskim okolic Rangunu to 200 kiatów od osoby, jakieś 60 groszy). Problemem zaczynają się natomiast stawać praktyki typowe dla bantustanów, które wprowadza rząd birmański. Chodzi o podwójne stawki wstępów do różnych obiektów, czy wręcz części kraju. Miejscowi mają wstęp wolny albo ceny symboliczne, turystom aplikuje się opłaty jak na lokalne stosunki wysokie. Może nie porażają w porównaniu z Europą, ale jednak w Wietnamie, Chinach czy Tajlandii czegoś takiego nie spotkamy. Chińczycy mogą się jeszcze niekiedy przemknąć (raz czy drugi widzieliśmy takie sytuacje), „białe małpy” zostają od razu wykasowane. Cóż, Birma to jednak pod tym względem jeszcze (albo już, bo praktyki te pojawiły się kilka lat temu) typowy bantustan.
Wspomniana rodzinna knajpka w Mandalay.

Tu już knajpa w Monywa. Mina Zbyszka świadczy o zadowoleniu z oferowanych potraw. Ogólnie, w Birmie można dobrze zjeść, ale okazało się, że najsmaczniejsze są zazwyczaj dania kuchni chińskiej lub tajskiej. Tradycyjne potrawy birmańskie smakowały nam tylko w lepszych restauracjach.

W Birmie można też napić się niezłego piwa. Oto dość "egzotyczna" reklama sztandarowej marki Myanmar na jeziorze Inle.

Prom kursujący przez Irawadi w Rangunie. Dla obcokrajowców mają tu specjalne ceny, kilkakrotnie wyższe niż dla miejscowych (ok. 1,33 USD w obie strony).

Ale wyznaczono też osobne miejsce, znacznie mniej zatłoczone. Tyle, że przeprawa trwa ok. 5 min.
Komunikacja – podróżowanie po Birmie może nastręczyć trudności. Poza dużymi miastami i głównymi szlakami drogi są zwykle w kiepskim stanie, a już tory kolejowe wszędzie w tragicznym. W nowej stolicy, Naypiydaw, zbudowano dwudziestopasmowe autostrady, na których nie widać żadnego samochodu i turyści siadają sobie na środku z piknikiem, żeby zrobić zdjęcie. Na prowincji mamy szlaki wyboiste albo gruntowe. Pociągi wloką się niemiłosiernie i podróż nawet na niedługim odcinku trwa godzinami. W dodatku, zazwyczaj w bardzo niekomfortowych warunkach. Wszyscy odradzają, my spróbowaliśmy trzygodzinnego objazdu trasą podmiejską wokół Rangunu, traktując to jako wycieczkę. I też odradzamy kolej jako środek transportu na dłuższym dystansie. Pomiędzy głównymi miastami i miejscami turystycznymi kursują autobusy lepszej klasy (tzw. vip-class), zazwyczaj nocne, z miejscami do spania. Nie są tak wygodne jak autobusy sypialne np. w Wietnamie, siedzeń nie da się spoziomować, a i wyboje na drogach często nie pozwalają spać, ale to najszybszy w sumie środek transportu i pozwala zaoszczędzić czas. Ceny na poziomie tanich połączeń autobusowych w Polsce. Oprócz tego kursują też autobusy „normalne”. To zwykle busy, wyładowane do ostatniego miejsca i wiozące na dachu prawdziwe piramidy bagaży oraz nadanych osobno przesyłek. Ich załadunek potrafi stać się atrakcją samą w sobie. Tym niemniej, odjeżdżają i docierają zazwyczaj o czasie. Przy dłuższych trasach przewidziano przerwy na odpoczynek i posiłek. Ceny umiarkowane. Kupno biletów na pociąg, czy zwłaszcza na autobus, może nastręczyć kłopotów. Koniecznie trzeba to robić z wyprzedzeniem, przynajmniej jednodniowym. Bo później biletów po prostu brak, a Europejczyka za nic nie chcą wsadzić na dostawkę (z miejscowymi takich ceregieli nie robią). Bilety najlepiej rezerwować w biurze podróży, albo w hotelu (tutaj recepcja załatwia to często bez żadnej prowizji). Na dworcu nie jest już tak łatwo. Po pierwsze, na birmańskim dworcu autobusowym nie ma czegoś takiego jak informacja, rozkład jazdy czy choćby wspólna kasa. Znajdziemy za to biura rozmaitych kompanii transportowych, często połączone z jakimś sklepem albo magazynem, które funkcjonują tylko okresowo. Każda kompania ma własne trasy i własny system rezerwacji oraz sprzedaży biletów. Wszystko opisane wyłącznie w alfabecie birmańskim. Wprawdzie miejscowi starają się pomóc i gdy już zrozumieją, dokąd chcemy jechać, wskazują właściwe biuro. Cóż z tego, skoro jest ono aktualnie zamknięte? Otwiera podwoje na godzinę przed odjazdem i zaraz okazuje się, że bilety wyprzedano już poprzedniego dnia. Coś takiego przydarzyło się nam rankiem na dworcu w stolicy, w Naypiydaw. Szczęśliwie, jechał jeszcze jeden autobus o 13.30 i sprzedawano nadal bilety! A zamierzaliśmy wyruszyć stamtąd najdalej o 8 rano! Przyjechaliśmy nocnym autobusem przed świtem i zrobiliśmy „krótką” przerwę celem obejrzenia nowej stolicy oraz jej widmowych autostrad. A straciliśmy niespodziewanie cały dzień. Nauczeni doświadczeniem, w przyszłości rezerwowaliśmy bilety z wyprzedzeniem.
Poruszanie się po mieście też okazuje się w Birmie specyficzne. Główne metropolie są raczej rozległe (Rangun, Mandalay, Naypiydaw), szkoda stóp i butów na wędrówki piesze. W Rangunie tu i ówdzie jeżdżą „normalne”, oznaczone numerami autobusy. Problem w tym, że brakuje rozkładów jazdy, czy to na przystankach, czy to na necie. Dodam od razu, że kursuje szczęśliwie autobus z lotniska do pagody Sule (w samym centrum miasta) oraz na dworzec kolejowy. Należy szukać go na lewo od wyjścia z sali przylotów. Bilet to 500 kiatów (2018 r.). W Mandalay już gorzej. Autobusów brak. Zamiast nich typowe dla Birmy ciężarówki pasażerskie, czyli takie z ławkami na otwartych pakach. W żaden jednak sposób nie można dowiedzieć się, dokąd właściwie dany pojazd jedzie. Oznaczeń brak, a miejscowi nie potrafią pomóc (mają problemy z czytaniem map google na komórce, to w Birmie nowość, nawet dla taksówkarzy). Po dłuższej rozmowie konkludują w końcu - Powiedz, dokąd chcesz jechać, to zawołamy taksówkę. - Po prostu biały sahib ma tam jeździć taksówką i tyle (najlepiej kapelusz wysłać drugą, a krawat trzecią). Ale nie o to nam przecież chodziło, taksówkę to sami potrafimy zawołać. Krąży ich bardzo dużo, a kierowcy nieustannie zagadują idące pieszo „białe małpy”. Szczęśliwie, taksówki są w Birmie stosunkowo tanie, a taniej jeszcze jeżdżą tzw. tuk-tuki (czyli zabudowane motocykle), motoriksze oraz zwykłe motory (tutaj kłopot w tym, że miejscowi nie pojmują, iż Europejczyk może mieć niejaki problem z podróżowaniem na tylnym siedzeniu ze sporym bagażem na kolanach, dla Birmańczyka to najzupełniej normalne). Ale kierowcy jednych i drugich nauczyli się już, że od białego turysty warto żądać ceny wyższej, niż od miejscowego. Bywa, że pięciokrotnie wyższej. Zwłaszcza w miejscu bardziej turystycznym. Skąd znamy rozpiętość? Bo kilka razy takową kwotę proponowano, w sytuacji, gdy już dobrze wiedzieliśmy, jaka cena jest dobra dla wszystkich, tzn. trochę wyższa od normalnej. Rzecz jasna, wysokość opłaty należy ustalić przed odjazdem, ale to oczywistość w takich krajach. Ogólnie, najtaniej taksówki jeżdżą w Rangunie, w Mandalay mniej więcej dwa razy drożej. Tam najlepiej brać tuk-tuki, dostępne w najróżniejszych wersjach. Bardzo przydatna okazuje się aplikacja GRABI, którą można pobrać w sklepie google. Wskazali nam ją spotkani przypadkowo turyści, bodajże z Korei. To azjatycki odpowiednik Ubera. Po zainstalowaniu i uruchomieniu można zamówić taksówkę na przejazd pomiędzy dowolnymi punktami miasta. Samochód podjeżdża w ciągu kilku minut, kierowca zna cel, a cena została automatycznie ustalona z góry, bez targów i handryczenia się. Można też zorientować się tylko na Grabi w kosztach przejazdu taksówką i brać tuk-tuka, co powinno wypaść przynajmniej o 1/3 taniej. I oto mamy już orientacyjną podstawę do targów. Grabi działa jednak tylko większych miastach, najlepiej w Ragunie i w Mandalay (chociaż, jak już wspomniałem, w tym drugim przejazdy droższe i bardziej opłaca się tuk-tuk).
"Droga birmańska".

A oto dwudziestopasmowa autostrada przed gmachem parlamentu w nowej stolicy, Naypiydav. Godziny porannego szczytu. :-)

Tradycyjne wozy konne obwożą zwiedzających po Inwie, dawnej stolicy w pobliżu Mandalay.

Aby dopłynąć rzeką Irawadi z Mandalay do Mingun musieliśmy wynająć cały statek turystyczny! Kosztowało to 32 USD.

A na plaży, do której przybiliśmy, oczekiwały takie oto taksówki.

Takim z kolei środkiem transportu dotarliśmy do "starożytnego" miasta A Myint.

Dworzec autobusowy w Monywie. Bilety szczęśliwie mamy. Ale czy uda się upchnąć gdzieś bagaże?

Birmańczycy dali jednak radę!

Bez rikszy w Azji obejść się nie sposób.

Pociąg "podmiejski" w Rangunie. Przejażdżkę można potraktować jako wycieczkę po okolicy. Na dalsze trasy lepiej jednak koleją się nie wypuszczać.

Przesympatyczny taksówkarz, z którym podróżowaliśmy przez dwa dni z Rangunu do Bago i pagody Mount Kyaiktiyo (Golden Rock).

Na Złotą Skałę wjeżdża się takimi oto ciężarówkami pasażerskimi. Wjazd to nic takiego, ale droga powrotna przypomina przejażdżkę rollercoasterem. :-)

Objeżdżamy okolice Kalaw.

Częsty środek transportu w pociętych kanałami okolicach jeziora Inle.

W naszej motorikszy zabrakło paliwa. Na szczęście, na licznych straganach sprzedaje się benzynę w butelkach pet.
Bezpieczeństwo – Birma to kraj bardzo bezpieczny, może przyczynia się do tego buddyzm z jego ideą zbierania dobrych uczynków, które pozwolą awansować w przyszłym wcieleniu. A złe uczynki spowodują degradację, np. do postaci szczura albo jakiegoś robaka. Niby chrześcijaństwo też propaguje dobre uczynki, a złe gani, ale można zawsze wyspowiadać się, żałować za grzechy i ofiara cierpienia Chrystusa na Krzyżu odkupi wszystko. Taki pomysł, by ktoś odkupił własnym cierpieniem cudze grzechy, buddyści uważają za bujdę. Każdy pracuje na swój własny los. I może tak w sumie lepiej? W każdym razie, szwendając się wielokrotnie nocami po różnych miastach Birmy nigdy nie poczuliśmy się w jakikolwiek sposób zagrożeni.
Birmańczycy są ogólnie bardzo uczynni i życzliwi. Bardzo chętnie udzielają informacji, nawet nie pytani. Wskażą i odprowadzą do właściwego biura czy stanowiska kompanii autobusowej na ruchliwym dworcu. Potrafią ofiarować gratis pokaźną torbę owoców (bo prowadzą tylko sprzedaż hurtową, a wszystkie stragany detaliczne zamknięte: - Już późno, ale bierzcie, nie chcemy za to pieniędzy). To samo na targowisku. Gdy Ada kupiła za grosze najlepszej jakości przyprawy (u nas dość kosztowne w niesproszkowanej postaci), otrzymała w prezencie próbki innych, żeby na przyszłość wiedziała, co dobre. Opisane w alfabecie birmańskim, zostały dopiero w Polsce zidentyfikowane organoleptycznie oraz węchowo przez znajomą Hinduskę.
O napadach czy kradzieżach nie ma więc mowy. Ale naciągnąć turystę, to już niektórzy próbują, Cóż, przybyszów coraz więcej, mają pieniądze, to niech się podzielą. Najgorsi są taksówkarze i kierowcy tuk-tuków, czatujący właśnie w miejscach turystycznych. W ten sposób zwiększony ruch psuje moralność Birmańczyków. Doczekają się kary i w następnym wcieleniu niech pracują jako woły pociągowe (takie pojazdy też się trafiają).
Jeden z niezliczonych posągów Buddy. Budda czuwa nad bezpieczeństwem przybyszów, bo wierni wyznawcy zbierają dobre uczynki, by zasłużyć na awans w przyszłym wcieleniu. Jeżeli zbiorą "złą karmę", to zostaną zdegradowani np. do postaci owada, albo jeszcze gorzej.

Dworzec autobusowy w Naypyidav: mnisi tradycyjnie zbierają każdego ranka jałmużnę.

Dobrzy ludzie wsypują im do misek ryż, wrzucają owoce, czasami drobne banknoty.

Mnisi jadają śniadanie późnym rankiem, kiedy zbiorą jałmużnę.

Posiłek mnichów w jednym z klasztorów w Bago.

Młodzi chłopcy często trafiają do klasztorów, dokąd rodzice oddają ich na naukę i wychowanie. Po wejściu w wiek dorosły większość wybiera jednak życie świeckie, co mogą uczynić. W buddyźmie można wiele razy wstępować do klasztoru i go opuszczać.

Ruchomy punkt zbierania donacji na cele religijne.

Noclegi – dostępność i ceny noclegów to przedmiot największej liczby negatywnych opinii przybyszów. Często podają przy tym w swoich relacjach informacje bałamutne i po prostu nieprawdziwe. Owszem, ceny noclegów są w Birmie stosunkowo wysokie i dotyczy to w szczególności noclegów „tanich”. Nie znajdziemy tu raczej dwuosobowego pokoju z osobną łazienką (takie zwykle bierzemy) za 10 USD, co jest normalną ceną w lepiej przecież rozwiniętym i w sumie zamożniejszym Wietnamie. W Birmie to wydatek rzędu 18-20 USD. Standardem te „tanie” kwatery też nie porażają. W Rangunie zaoferowano za tę cenę "norę" z obniżonym sufitem i bez okna. Blogowicze próbują wyjaśniać tę sytuację wzmożonym ruchem turystycznym, który tak się rozwinął w ostatnich latach, że podaż nie nadąża za popytem i stąd wzrost cen. Do tego ostrzeżenia, że noclegów brak i np. w głównym celu wszystkich przybyszów, czyli w Bagan, trzeba koniecznie rezerwować je ze sporym wyprzedzeniem. To wszystko bzdury! O noclegi nigdy nie było trudno, zawsze znajdowaliśmy je bez problemu, albo też, w razie potrzeby, przedłużaliśmy pobyt w danym hotelu. Skąd więc te rozbieżne opinie i doświadczenia? I skąd te „wysokie” ceny? Otóż wynika to z polityki państwa o mentalności bantustanu. Po prostu hotele, które chcą nocować przybyszów zza granicy, muszą wykupić w tym celu specjalną licencję, czyli opłacić podatek. Podnosi to ceny tych noclegów i najbardziej ciąży właśnie na noclegach „tanich”. Dlatego nie znajdziemy takich za 10 USD, jak w Wietnamie. Za to jeżeli nie będziemy szukać koniecznie najtańszych i dołożymy choćby 2-3 USD (sic!), to mamy do dyspozycji pokoje o zdecydowanie wyższej klasie, duże, przestronne, z porządną łazienką, tarasem itp. Trafiają się takowe za 20 USD i to w miejscach turystycznych (np. nad jeziorem Inle). Najlepiej rezerwować noclegi przez internet (choćby przez booking) i to nawet w dniu przyjazdu. Zawsze coś się znajdzie, bez obawy, a ceny zdecydowanie wtedy spadają, pojawiają się liczne zniżki oraz promocje. Ogólnie z noclegami nie ma więc problemu, byle przesadnie nie sknerzyć.
W Birmie psy są wszechobecne, ale bardzo łagodne. Nie ośmielają się nawet szczekać na przechodniów, bo natychmiast zostają z tego powodu skarcone.

Ada dokarmia pomidorami (okazało się, że to ich przysmak!) aż trzy małpki naraz.

Czy warto jechać do Birmy? - Czy warto więc Birmę odwiedzić? Zależy, czego po takiej wyprawie oczekujemy. Nie znajdziemy w tym kraju zapierających dech w piersiach cudów natury (pod tym względem o wiele więcej oferuje Wietnam), nie zwiedzimy niezwykłych zabytków. Ileż razy można w końcu zachwycać się kolejnymi pagodami, podobnymi do siebie i raczej prowincjonalnymi? Nawet rozreklamowane Bagan z jego tysiącami buddyjskich świątyń na mnie osobiście nie wywarło jakiegoś piorunującego wrażenia, bardziej spodobało się Adzie. Zabytki wyższej klasy, zdecydowanie bardziej zapadające w pamięć, znajdziemy w Chinach czy w Indiach. To w końcu centra azjatyckich cywilizacji, podczas gdy Birma była tylko prowincją. Trafimy natomiast do kraju ludzi niezwykle życzliwych i przyjaznych, kraju nie zepsutego jeszcze do końca przez współczesną cywilizację, nie do końca skomercjalizowanego. Ma to swoje minusy, oznacza np. problemy z transportem. Do wielu, ciekawych w sumie miejsc, nie sposób dojechać żadnym środkiem publicznym, pozostaje wynajęty samochód z kierowcą albo tuk-tuk. Wszędzie walają się stosy śmieci, które co jakiś czas są po prostu podpalane. Oczywiście, z odpadami plastikowymi włącznie. Chodniki pełne dziur, przez które można dosłownie wpaść do kanałów ściekowych. Po ulicach przebiegają szczury. Normalka. Odnajdziemy za to w Birmie ślady klimatu Azji takiej, jaką była przed kilkudziesięciu laty. Biała twarz potrafi wzbudzić tam sensację, przypadkowi ludzie zapraszają ot tak na herbatę, chcą się wspólnie fotografować. Birma to kraj w sumie tani. Niestety, tani, bo biedny, co zwykle idzie w parze (starsze pokolenie wie o tym z własnego, polskiego doświadczenia). Pomimo wspomnianych, podwójnych cen dla turystów, nadal nie rzucają one jednak na kolana. A wiele niecodziennych w Europie atrakcji okazuje się w Birmie dostępnymi na przeciętną kieszeń. Przykładowo, wynajęcie w Mandalay statku turystycznego na rzece Irawadi (tak, statku, gotowego przyjąć ok. 50 osób) wyniosło na cały dzień 32 USD. I podróżowaliśmy nim tylko we dwójkę! Co prawda, musieliśmy to zrobić, bo nie oferowano żadnego przejazdu grupowego. Nie są tam bowiem jeszcze przystosowani do „normalnego” ruchu turystycznego. Lot balonem, rozrywka zwykle raczej droga, w Birmie (w Bagan) kosztowała 310 USD od osoby (poza sezonem świąteczo-noworocznym można wytargować ok. 30 USD zniżki). I wreszcie... balon balonem, ale w Europie to już nigdzie nie uda się wynająć lektyki z tragarzami! A w Golden Rock w Birmie i owszem, za nieduże pieniądze. I oto Ada zwiedzała to miejsce niczym... no sami sobie dopowiedzcie. :-). W tym kontekście niedrogie masaże (4-5 USD za godzinę) to już tylko dopełnienie takiej atrakcji.
Do Birmy warto więc jechać, ale jak najszybciej. Zanim nie zostanie zadeptana, zanim nie straci zachowanych jeszcze resztek tradycyjnej egzotyki, zanim ludzie nie przywykną do turystów i nie przestaną być uprzedzająco pomocni. Zanim wreszcie nie wzbogaci się i nie wzrosną w ślad za tym ceny. Bo wtedy, to jechać nie ma już właściwie po co. Atrakcyjnych krajobrazów i zapadających w pamięć zabytków raczej tam nie znajdziemy. I za dziesięć, dwadzieścia lat lepiej będzie wybrać się gdzie indziej. Nie traćcie więc czasu, skoro istnieje jeszcze Birma w dawnej postaci.
Zbyszko, zwykły  śmiertelnik, w pocie czoła objeżdża pagody i stupy Bagan...

... a oto w jaki sposób zwiedza Królowa i Bogini!

A wieczorem regeneruje siły po trudach dnia. :-)