środa, 8 stycznia 2020

Środkowa Nadrenia – wino, piwo, zamki, katedry i skała Lorelei


Dolina renu, na pierwszym planie zamek Kaub.

Wakacje w Niemczech – Wyjazd na urlop do Niemiec, cóż to za pomysł! Przecież wiadomo, że tam drogo i to Niemcy przyjeżdżają do taniej Polski! Nie lepiej wybrać się nad Morze Śródziemne? Samolotem, albo nawet samochodem do Chorwacji? Czyż nie takie myśli przychodzą do głowy po usłyszeniu podobnej propozycji? Tymczasem pomysł nie jest wcale zły. W obecnym roku (2019) ceny wyjazdów do krajów basenu Morza Śródziemnego poszybowały, oj poszybowały. Ceny tzw. „tanich biletów lotniczych” również. I trudno liczyć na last minute, bo takowych po prostu nie było. A w Chorwacji (ewentualna podróż samochodem) też niewiele lepiej: tłok, korki na drogach i wygórowane ceny, zwłaszcza, gdy ktoś zamierza zwiedzać. A przyznam, że siedzenie w wynajętym domku na plaży i pichcenie obiadów z produktów przywiezionych z Polski to nie jest nasz ideał wakacji. W tej sytuacji, ponieważ nie zamierzaliśmy godzić się na iście „bandyckie” w tym roku ceny narzucane przez biura podróży oraz linie lotnicze, zdecydowaliśmy się na przewijający się już od pewnego czasu plan rezerwowy, czyli dwutygodniową, samochodowo-rowerową włóczęgę po zachodnich Niemczech, konkretnie po urokliwej Nadrenii. To tereny bardzo atrakcyjne krajobrazowo, pełne historycznych zabytków, posiadające dobrą infrastrukturę i wiele udogodnień dla turystów, kwatery noclegowe na wysokim poziomie, a wreszcie „ziemie winem i piwem płynące”, że już o wyśmienitym jedzeniu nie wspomnę. I jeszcze łatwo tam dojechać dzięki sieci ciągle jeszcze bezpłatnych autostrad niemieckich. Te oto atuty zdecydowały o wyborze celu tegorocznej wyprawy jesiennej. Bo oczywiście, najlepiej udać się do Niemiec (podobnie jak i do innych krajów europejskich) we wrześniu, tuż po zakończeniu wakacji oraz głównego sezonu turystycznego (jego szczyt przypada na sierpień). Ceny od razu spadają o połowę, a i o dobre kwatery zdecydowanie łatwiej. Przekonaliśmy się o tym wielokrotnie, przy okazji tego wyjazdu również. A ponieważ prognozy pogody zapowiadały się na przełom sierpnia i września bardziej niż zachęcająco, decyzja zapadła szybko. To kolejna zaleta tego rodzaju zwiedzania. Można zdecydować się w ostatniej chwili, dosłownie z dnia na dzień, bez potrzeby wcześniejszych rezerwacji. Noclegi wynajmiemy bez trudu na bieżąco, korzystając z portali netowych. Dodam od razu, że nie zawiedliśmy się, wycieczka okazała się bardziej niż udana, a cenowo wyszła taniej niż wylot nad Morze Śródziemne. I nie staraliśmy się w jakiś szczególny sposób oszczędzać, wręcz przeciwnie.

Rower, niemiecka „święta krowa” - Jeżeli mamy taką możliwość, świetnym pomysłem okazuje się zabranie ze sobą na wyjazd do Niemiec rowerów. Załadowaliśmy je na dach samochodu, co trochę spowolniło podróż, ale na miejscu przydały się znakomicie. W Niemczech praktycznie wszyscy (tzn „starzy obywatele”), również osoby w zaawansowanym wieku, poruszają się rowerami przy każdej okazji. Odpowiednie ścieżki wytyczono bardzo licznie, zarówno w miastach jak i poza nimi. Wykonano je nader starannie, nawet dróżki pośród wiejskich pól wyasfaltowano, dobrze też oznaczono. W każdym mieście przygotowano miejsca postojowe dla rowerów, często zadaszone, zdarzają się nawet schowki dla sakw bagażowych. A w dodatku rowerzyści traktowani są w tym kraju na szczególnych zasadach. Większość zakazów wjazdu na obszary zamknięte dla ruchu czy drogi jednokierunkowe nie dotyczy rowerów, co wyraźnie opisują stosowne znaki. Kierowcy samochodów bardzo uważają na napędzane siłą mięśni dwuślady, w sytuacjach „konfliktowych” udzielają im wszelakiego pierwszeństwa, bez problemu czekają na przejazd blokującego wąską drogę rowerzysty, nie ośmielają się nawet użyć klaksonu. Podobnie piesi, jeśli zdarzy im się wejść przez roztargnienie na ścieżkę, natychmiast z niej schodzą i jeszcze przepraszają! W Polsce wygląda to inaczej, nieprawdaż? A rower dojedzie wszędzie. Używaliśmy naszych dwukołowych pojazdów zarówno w miastach, jak i na wsi. Sprawdzały się zwłaszcza przy zwiedzaniu centrów większych miejscowości. Można bez problemu zostawić samochód gdzieś na przedmieściach, zdjąć rowery i przejechać na nich kilka kilometrów bezpośrednio pod zamek, katedrę czy inny obiekt (np. knajpę). Zaparkujemy w każdym miejscu, bez kłopotu i bez opłat. A dodatkowa korzyść polega na tym, że obywatele oraz władze nie wykazują w Niemczech złośliwości i kontynuowanie przez rowerzystę jazdy po wyjściu z restauracji czy pubu nie stanowi dla nikogo problemu. -:).

Niemcy to wolny kraj – Uderzającym przejawem niemieckiej swobody jawi się kwestia publicznego picia alkoholu, głównie piwa lub w Nadrenii wina. Można to czynić bez żadnego problemu, wstydu czy ukrywania się przed policją i strażą miejską. I czyni się to powszechnie, w parkach, na trawnikach, peronach kolejowych, w pociągach itp. Oczywiście, obowiązuje zasada przyzwoitego zachowania się, w razie awantur i zakłócania porządku odpowiednie służby reagują bardzo sprawnie. Ale spokojny obywatel obracający flaszkę piwa nie wzbudza ich zainteresowania. Dokładnie odwrotnie niż w Polsce, nieprawdaż? U nas mundurowi udają, że awanturującego się pijaka nie widzą (bo może stawiać opór, zanieczyścić mundur, może okazać się nosicielem jakiejś choroby), za to spokojny obywatel popijający piwo na ławce w parku to znakomity łup. Można bez ryzyka wlepić mu mandat. :-). Kolejne ograniczenie, tym razem „przestrzenne”, polega na tym, że własnej puszki czy butelki nie wolno otworzyć w odległości mniejszej niż 5 m. od ogródkowego stolika restauracji czy pubu. Jeśli chcesz popijać w tym miejscu, to skorzystaj z oferty knajpy. Jako przykład tej niemieckiej swobody opiszę sytuację w pociągu podmiejskim w okolicach Koblencji. Wracaliśmy wówczas wieczorem z miasta Cochem, stolicy win mozelskich, z pewną nieśmiałością popijając piwo (o zgrozo). Na jednej z wiejskich stacji już w chwili otwarcia drzwi z peronu dobiegły odgłosy dobrej zabawy. Po chwili do wagonu załadowała się grupka ok. 20 rozbawionych osób w średnim wieku, obojga płci, rasy białej, ubranych w markową odzież turystyczną, porozumiewających się czystą niemczyzną. Porozumiewających się nader zresztą głośno. Już wkraczając do wagonu pierwszy z wsiadających pozdrowił współpasażerów gromkim okrzykiem – Hail! - Prawda, że pewne słowa zachowują moc oddziaływania? Ograniczyłem się jednak do uniesienia w salucie mojego piwa. Po chwili okazało się, że w grupce znajduje się kilku podczaszych, każdy z napoczętą butelką wina. Rozlewali je hojnie koleżankom i kolegom, dzierżącym w dłoniach papierowe kubki. Gdy pociąg ruszył, rozległy się chóralne śpiewy. Pojawił się konduktor, poprzestając jednak na sprawdzeniu zbiorowego biletu, który zresztą wspomniany wyżej lider uprzejmie i bezzwłocznie okazał. Konduktor oddalił się do swoich obowiązków, a zabawa trwała aż do przyjazdu do Koblencji, gdzie pociąg skończył bieg i wszyscy wysiedliśmy. U nas sytuacja nie do pomyślenia, służby doznałyby niezdrowej ekscytacji. A tutaj grupa znajomych urządziła sobie udaną wycieczkę do doliny Mozeli i tamtejszych winnic. Nikomu nie zaszkodzili, pociągu nie zdemolowali ani nie zanieczyścili, pozostawili tylko na podłodze kilka niewielkich plam po winie. Im również nie przeszkadzano w zabawie.

Niemcy „w tyle za murzynami”, czyli dramat internetu – Przyzwyczajeni jesteśmy do myśli, że Niemcy to kraj przodującej techniki, gdzie wszystko stoi na najwyższym poziomie. I oto, okazuje się, że w bardzo ważnej dziedzinie jakość tej techniki jest po prostu tragiczna. Chodzi o zasięg mobilnych sieci internetowych. To prawdziwa tragedia, mobilnego internetu w dużej części kraju po prostu nie ma. Pojawia się zasięg o sile E, albo też często brakuje go wcale. I dotyczy to nie tylko autostrad albo obszarów wiejskich, ale nawet większych miejscowości. Zasięgu nie było np. w tak turystycznej osadzie jak Rüdesheim nad Renem. Po prostu brak dostępu i koniec. Przyznam, że stanowiło to dla nas duże zaskoczenie. Od chwili, gdy UE wymusiła zniesienie roamingu, bez problemu korzystaliśmy z mobilnego internetu w wielu krajach europejskich i był on aktywny nawet wśród dzikich lodowców Norwegii albo w pokrytych lasami górach Rumunii. A w Niemczech brak. Wypada to gorzej niż w Wietnamie (gdzie dobry zasięg pokrywa cały kraj, łącznie z górami, dżunglami i deltą Mekongu), gorzej niż w Birmie (gdzie przerwy zdarzały się rzadko) oraz, o zgrozo, gorzej nawet niż w Polsce! Wytłumaczyć to można chyba tym, że sieć niemieckich przekaźników powstała jako jedna z pierwszych i jest już obecnie przestarzała. A nowych inwestycji nie poczyniono. A w takim Wietnamie sprzęt najnowszy. Czyżby zapowiedź upadku Niemiec? Ku chwale Polski stwierdzić trzeba, że w tak istotnej dziedzinie jak dostępność internetu bijemy zachodnich sąsiadów na głowę. Przyznało to również wielu naszych zamieszkujących w Niemczech znajomych (co prawda, dopiero po obecnej indagacji w tej kwestii). Nie mamy się więc czego wstydzić. Inna sprawa, że ten brak internetu zaskakuje i bardzo utrudnia zwiedzanie, gdy nie można od ręki zasięgnąć informacji o danym obiekcie, wyznaczyć trasy dojazdu, są trudności z finalizacją rezerwacji noclegu itp., itd. Przecież do takich udogodnień zdążyliśmy się przyzwyczaić, nawet w Azji, nawet w Polsce! A w Niemczech czarna dziura.
Gastronomia – Niemcy to kraj piwem płynący, a w Nadrenii jeszcze winem. Pierwszej tezy uzasadniać nikomu nie trzeba. Niemieckie piwa cieszą się zasłużonym uznaniem i nie są nawet szczególnie drogie, ot nieco droższe niż w Polsce. Za to lepsze, zwłaszcza gdy chodzi o ogólnodostępne w dużych sklepach gatunki „przemysłowe”. W knajpach ceny wyższe, przeciętnie 3-5 Euro, ale też wiele z tych przybytków stara się oferować piwa z własnych browarów, albo przynajmniej z browarów lokalnych. W końcu, po co klient ma płacić drożej w pubie, skoro takie samo piwo kupi w sklepie? A tak, przychodzi na trunek znacznie lepszej jakości. I wszyscy są zadowoleni. W Polsce też browarów rzemieślniczych nie brakuje, prawda. Niestety, nabrały one maniery wytwarzania głównie nowomodnych piw w stylu anglosaskim (ale, ipa itp.). Przyznam, że przyzwyczajony do tradycyjnej produkcji niemiecko-czeskiej, czyli dobrych pilsów, lagerów albo koźlaków, za piwami anglosaskimi nie przepadam. Dlatego nadreńskie knajpki niemieckie okazały się dostarczycielkami wybitnych doznań smakowych w dziedzinie złotego trunku. Nie ustępują pod tym względem bawarskim. Nadrenia słynie również z win, nadreńskich i mozelskich białych rieslingów, sectów czy poit noir. Nie brakuje też win czerwonych. Najlepiej popijać je w knajpach i piwniczkach winnych, tam trafimy na trunki najlepsze. W dobrej knajpce zdegustujemy ok. 20 gatunków, każdy klient zdoła wybrać coś dla siebie. Wina popija się najczęściej w kieliszkach 0,2 l. Cena dobrego smakowo gatunku to podobnie jak w przypadku piwa 3-5 Euro. Tańszych brać nie warto, bo wypadają marnie. Do tego wszystkiego, dobre, tradycyjne, niemieckie jedzenie – tłusto i dużo! Takich knajp też nie omijaliśmy, przeciwnie, sami ich szukaliśmy. Rowery zwiększały mobilność, umożliwiając oddalenie się od turystycznych centrów miast, gdzie zwykle drożej i gorzej. O szczególnie udanych rezultatach tych poszukiwań wspomnę przy okazji omawiania kolejnych miejscowości, które odwiedziliśmy.

Coś wisi w powietrzu, czyli Polacy w Niemczech – Na koniec tej części wstępnej poruszę pewną przykrą w sumie sprawę, czyli stosunek Niemców do Polaków oraz własne nastawienie rodaków wobec pewnych kwestii Od razu zaznaczę, że nikt, w żaden sposób nie potraktował nas nieuprzejmie czy w jakikolwiek sposób uchybił. Przeciwnie, wszyscy okazywali się uprzedzająco mili, grzeczni, pomocni. A jednak, dawało się wyczuć pewne zdziwienie. - Skąd jesteście? - pytano w niejednej restauracji. I to właściwie zawsze po zapłaceniu wyższego niż przeciętny rachunku. - Z Polski? Serdecznie witamy i zapraszamy ponownie. - A przecież język polski nie jest tam językiem egzotycznym. W Nadrenii, podobnie jak w całych Niemczech, mieszka wielu Polaków, turystów też nie brakuje. Musieli rozpoznać, w jakim języku mówimy pomiędzy sobą przy stoliku. Cóż, gospodarze dziwili się pewnie temu, że jemy w typowo „niemieckiej” restauracji i zamawiamy potrawy z górnej półki, popijając szczodrze piwem albo winem. Przecież Polacy do Niemiec do pracy przyjeżdżają, a nie po to, żeby do restauracji chodzić! Podobną w duchu rozmowę mieliśmy również z polskimi imigrantami w Akwizgranie. Zatrzymali się przy naszym stoliku w ogródku na rynku, wychodząc ze sklepu spożywczego z piwem w dłoni. To piwo to nic nadzwyczajnego, jak już wspominałem, wielu ludzi je kupowało i szło do parku. Ci jednak wyglądali, przyznajmy szczerze, na niezbyt zadbanych, delikatnie mówiąc. Słysząc polskie głosy przy stoliku przystanęli i nawiązali rozmowę. Okazało się, że przebywają na emigracji od kilkunastu lat, przewinęli się przez kilka krajów, w Akwizgranie mieszkają od pół roku, ale niewiele o tym mieście wiedzą (pomylili ratusz ze słynną na całą Europę wczesnośredniowieczną katedrą). Wypytywali nas, skąd przyjechaliśmy i jak długo jesteśmy w Niemczech. Odpowiedź, że od dwóch tygodni, że wybraliśmy się prosto z Polski i zwiedzamy, wprawiła ich w zdumienie. - Chyba żartujecie, nie udawajcie, tylko mówcie, co i jak. Pewnie z Norwegii? No, jak nie chcecie, to wasza sprawa. - Oto reakcja rodaków. Symptomatyczne i przykre zarazem. Do tego kilka sytuacji, gdy rozmówcy okazywali się ostatecznie imigrantami z Polski ale nie bardzo chcieli się do tego przyznać, a już zwłaszcza rozmawiać po polsku. Dotyczyło to np. jednej z osób wynajmujących nam apartament. Posiadała ich kilka, w nowym budynku. Musiała więc być stosunkowo zamożna. Do tego, że pochodzi w istocie z Polski, przyznała się na samym końcu, prosząc zarazem, niby to żartobliwie, o dyskrecję. Niestety, wniosek nasuwa się prosty. Niemcy dziwią się, gdy Polak przyjeżdża jako turysta i zasiada w dobrej, „niemieckiej” knajpie, a nasi mieszkający na emigracji rodacy wstydzą się swoich polskich korzeni. I wątpią, by przybysz z Polski mógł jeść w tejże knajpie. Coś jak nasz własny stosunek do Rumunów, a ostatnio Ukraińców. Wszystko to z czasem pewnie się zmieni, bo rzeczywistych turystów z Polski też w wielu miejscach spotkaliśmy, ale wymaga to dekad i pewnie nie nastąpi już za życia obecnego pokolenia. Trzeba jednak ten proces przyspieszać i nie wstydzić się tego, że jesteśmy Polakami. Tymczasem, obecnie nadal „coś wisi w powietrzu”.

Poniżej krótki opis wrażeń z odwiedzonych miejscowości, z uwzględnieniem knajp, które możemy polecić.

Spira – Miasto znane głównie z wczesnośredniowiecznej, romańskiej katedry, wzniesionej przez dynastię salicką w XI-XII w. Wielokrotnie przebudowywana i kilkakrotnie częściowo niszczona, zachowała jednak zasadniczy zrąb murów. W XX w. wtórnie ją zromanizowano, zwłaszcza wystrój. Wywiera duże wrażenie i warta jest odwiedzenia. Wstęp wolny, osobno płaci się za wejścia na wieżę i tzw. Sali Cesarskiej (w sumie niezbyt ciekawa wycieczka) oraz do krypty. Ta ostatnia stanowi znakomity przykład architektury romańskiej, jest też miejscem pochówku kilku znanych cesarzy i królów niemieckich z epoki średniowiecza, m. in. spoczywają tam Henryk IV (to ten od konfliktu z papiestwem i pokuty w Kanossie), Henryk V (z naszego własnego podwórka: oblężenie Głogowa i bitwa na Psim Polu) oraz Rudolf Habsburg (fundator potęgi słynnej dynastii). Na placu przed katedrą warto zwrócić uwagę na dużych rozmiarów, kamienną misę. W dawnych wiekach wyznaczała ona granicę pomiędzy wolnym miastem Spirą, a terytorium biskupim. Zgodnie z tradycją, każdy nowy biskup zasiadający na stolcu w Spirze napełniał ją winem (ok. 2,5 tys. litrów), by mieszczanie i inni mogli się napić. Zwyczaj ten trwa po dziś dzień, ostatni jak dotąd raz nalano do misy wina w 2008 r. Samo miasto czyste i urokliwe, warto odbyć krótki spacer główną ulicą wiodącą od katedry ku przeciwległej bramie.
Polecana knajpa: „Restaurant & Biergarten Alten Hammer” (Leinpfad 1c) – bardzo przyjemna restauracja ogródkowa tuż nad brzegiem Renu, z ładnym widokiem na rzekę. Dociera tam niewielu turystów, za to pełno miejscowych. Bardzo dobre jedzenie i jeszcze lepsze piwo. Oferują kilka gatunków z okolicznych browarów. Do gustu przypadło nam szczególnie to, które nazwaliśmy „krzywym rogiem”, a to ze względu na szczególny kształt pucharu, w którym jest podawane.
W drodze do Spiry przekraczamy Ren. Na horyzoncie katedra.

Katedra z bliska.

Rozeta nad głównym wejściem.

Westewerk, czyli fronton zachodni z głównym wejściem.
Płyta nagrobna Rudolfa Habsburga, fundatora dynastii.

Wnętrze katedry

Zbyszko sprawdza, czy od 2008 r. nie zostało trochę wina? Niestety, wszystko wypito do ostatniej kropli.

Widok z wieży katedralnej.

Heidelberg – Stare miasto uniwersyteckie w Niemczech, siedziba pierwszego i najsłynniejszego uniwersytetu w tym kraju. Od Spiry oddalone jest o ok. 25 km. Obydwie miejscowości łączy dobrze utrzymana oraz oznaczona, poprowadzona przez pola i lasy ścieżka rowerowa. Nieco ponad godzina jazdy. Zatrzymując się na nocleg w Spirze, wybraliśmy się do Heidelbergu na całodzienną wycieczkę rowerami. Miasto ładnie położone w dolinie rzeki Neckar. Warto przejść się XIII-wiecznym mostem, odwiedzić zamek elektorów-palatynów reńskich i wspiąć się (sic!) na największą beczkę do przechowywania wina, jaką kiedykolwiek wykonano. Bilet wstępu umożliwia zarazem wjazd kolejką zębatą na punkt widokowy. Do tego budynki uniwersyteckie na starym mieście. Na podstawie łączonego biletu można odwiedzić autentyczną, zabytkową aulę oraz, ciekawostka, areszt, w którym krnąbrni studenci odbywali nałożone na nich kary dyscyplinarne.
Polecana knajpa: Z przykrością stwierdzamy, że Heidelberg nie wywarł na nas pod tym względem zbyt dobrego wrażenia. Może dlatego, że poruszaliśmy się po turystycznej starówce, było drogo i raczej przeciętnie. Zamierzaliśmy już poczekać na powrót do Spiry i ponownie odwiedzić „Alten Hammer”, gdy przypadkiem, tuż przy ścieżce rowerowej, natrafiliśmy w połowie przejazdu na wiejską restaurację ogródkową „Gartenwirtschaft Johanneshof” (Seewaldsiedlung 5, Hockenheim). Zasiadały tam tłumy zjeżdżających z całej okolicy Niemców (samochodami i rowerami). Z trudem znaleziono dla nas łączony stolik i zaczęła się prawdziwa uczta. Smaczne jedzenie, bardzo duże porcje, umiarkowane ceny. Ciekawe piwa, również z okolicznych, lokalnych browarów. Może nie tak znakomite, jak „krzywy róg” w Spirze, ale to już rzecz gustu. Miejsce warte odwiedzin, a trafiliśmy tam niechcący.

Panorama zamku i miasta Heidelberg.

Zrujnowana część zamku.

Ogólny widok miasta ze wzgórza zamkowego.
  
Średniowieczny most, naprawiony po zniszczeniach wojennych.

Szczególna atrakcja Heidelbergu, umieszczona w piwnicach zamkowych największa beczka na wino jaką kiedykolwiek wykonano. Używano jej niegdyś również jako parkietu do tańca.

Coś dla leniwców. Na górę zamkową (sam zamek i położony powyżej punkt widokowy) można wjechać kolejką.

Jedna z cel więzienia dla studentów.

Profesor przeprowadza wizytację więzienia.

Historyczna aula uniwersytecka.

Na uliczkach starego Heidelbergu.

"Hotel Ritter", reprezentacyjny dom starówki.
Brama mostowa.
Figurka małpy przy wejściu na most, którą dotyka się "na szczęście".


Zasłużony odpoczynek w wiejskiej restauracji.

Schwetzingen – Miasteczko w połowie drogi pomiędzy Spirą a Heidelbergiem. Znajduje się tam barokowy pałac letni elektorów palatynów reńskich. Zwiedza się rozległy, wzorowany na wersalskim park. Trafiliśmy akurat na połączony z ekspozycją zlot starych samochodów, co dostarczyło dodatkowych atrakcji. Prezentowano modele z przełomu XIX/XX w., ale i mały fiat (w oryginalnej wersji włoskiej) też się trafił.
Polecana knajpa: Zmęczeni pedałowaniem i upałem zaczęliśmy zwiedzanie od odwiedzin w ulokowanej na placu przed wejściem do zamku knajpce „Brauhaus zum Ritter” (Schlossplatz 1). Po prostu, było tam tak „ohydnie niemiecko”, że nie mogliśmy się powstrzymać. Podają dobre piwo z własnego, knajpianego browaru.
"Szczęśliwa świnka", symbol miasteczka.

I sprzedawczyni szparagów, drugi z symboli Schwetzingen.

Zamek w Schwetzingen, w którym odbywa się akurat zlot starych samochodów.

Sportowy model sprzed ponad stu lat.

Można też spotkać starych znajomych.

Czy Zbyszko zmieści się w takim pojeździe?

Królowej podstawiono, rzecz jasna, bardziej luksusową limuzynę.

Wręcz "ohydnie niemiecka" knajpka "Zum Ritter" z wybornym piwem.

Trewir – Najbardziej „rzymskie” z miast niemieckich. Założone przez dawnych zdobywców znad Tybru (podobnie jak większość starych miast w tej okolicy), pełniło w III i IV w. n. e. rolę faktycznej stolicy prowincji zaalpejskich i częstą siedzibę zmuszonych wojować nad Renem cesarzy. Rezydował tu w szczególności przez dłuższy czas Konstantyn Wielki. W pierwszej kolejności warto zwiedzić tzw. Porta Nigra (Czarną Bramę), czyli dawną, starożytną bramę miejską w północnych murach. Nazwa pochodzi od ciemnej barwy kamienia. Stał się on zresztą czarny dopiero w średniowieczu, skutkiem oddziaływania pewnych glonów. Wtedy również pojawiła się nazwa. W XI w. władze kościelne przerobiły dawny gmach bramy na... dwupoziomowy kościół. Obecna postać to rezultat podejmowanych w XIX i XX w. prac wykopaliskowych oraz rekonstrukcyjnych. Duża część budowli jednak przetrwała i jest autentyczna. Do tego katedra, siedziba księcia elektora arcybiskupa trewirskiego – gmach monumentalny, ale raczej bezstylowy. Przechowywuje się w niej słynną relikwię, szatę Jezusa Chrystusa, odnalezioną jakoby w Ziemi Świętej przez matkę cesarza Konstantyna, św. Helenę. Przeładowany złotem i ozdobami relikwiarz, umieszczony w jednym z ołtarzy, uniemożliwia przy tym dojrzenie choćby skrawka tejże szaty. Niedaleko mamy bazylikę (czyli salę tronową i salę rozpraw) cesarza Konstantyna. To obecnie kościół ewangelicki. Nie dało się tam akurat wejść z powodu remontu. Udaliśmy się więc na dłuższy spacer na obrzeża miasta, do amfiteatru rzymskiego. Przeznaczony do walk gladiatorskich robi spore wrażenie, chociaż konstrukcję posiada głównie ziemną (inaczej, niż w rzymskim Koloseum). Szczególnie ciekawie wypadają podziemia amfiteatru, czyli usytuowane pod areną pomieszczenia, w których przetrzymywano skazańców oraz dzikie zwierzęta. Zachowało się kilka wyrytych przez tych nieszczęśników inskrypcji. Mniej interesująco prezentują się termy Konstantyna Wielkiego. To właściwie tylko kupa kamieni. Na koniec pozostaje rzut oka na tzw. Most Konstantyna na Mozeli. Most może i stary, ale wiele razy przebudowywany i prawdę mówiąc, niezbyt imponujący.
Polecana knajpa: „Kartoffel Restaurant Kiste” (Fahrstrasse 13). Lokal w centrum miasta, z ogródkiem. Duży wybór smacznych potraw, porcje duże, ceny umiarkowane. Jedyny, drobny minus, to piwo. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że puby i restauracje celują w podawaniu piw własnych albo przynajmniej lokalnych. A tu tylko zwykły „Bitburger”. Co prawda, też niezły i również z okolicy, ale jednak browar ten bez problemu można kupić w marketach.

Porta Nigra w Trewirze, dawna brama miejska z czasów rzymskich, w średniowieczu przekształcona w kościół.

Na murach Porta Nigra.

Rynek starego miasta w Trewirze.

Katedra w Trewirze.

Ołtarz główny.

Relikwiarz z najcenniejszą relikwią, czyli szatą Chrystusa, kryjącą się jednak za złotymi i szklanymi osłonami.

Ogólny widok rzymskiego amfiteatru w Trewirze.

Lochy dla gladiatorów, zwierząt i skazańców ukryte pod areną amfiteatru.

Współcześni gladiatorzy ćwiczą w amfiteatrze

Ogólny widok term Konstantyna Wielkiego w Trewirze. Od środka widać niewiele więcej.
Most Konstantyna Wielkiego nad Mozelą.

Moguncja – Kolejne stare miasto o rzymskich korzeniach, położone przy ujściu do Renu rzeki Men. Po prawdzie, to zajechaliśmy tam niejako z konieczności, poszukując mostu przez rzekę (na najatrakcyjniejszym widokowo odcinku środkowego Renu mostów nie zbudowano). W Moguncji wiele do zobaczenia nie ma. Najciekawszy wydaje się średniowieczny kościół św. Stefana (Szczepana), a właściwie, to znajdujące się w nim witraże autorstwa Marca Chagalla. Ten urodzony w Rosji artysta żydowskiego pochodzenia zaprojektował je i częściowo sporządził pod koniec długiego życia, jako wkład w dzieło pojednania żydowsko-niemieckiego. Pracę dokończyli już uczniowie. Utrzymane w błękitnej tonacji witraże, nadają taki sam koloryt całemu wnętrzu kościoła. Efekt widoczny jest zwłaszcza w dzień słoneczny, albo jeszcze lepiej, gdy po niebie wędrują obłoki, co jakiś czas przesłaniając i odsłaniając tarczę słoneczną. Do tego katedra, siedziba kolejnego księcia elektora arcybiskupa, tym razem mogunckiego. Budowla monumentalna, pełna rzeźb i zdobień, miejsce średniowiecznych elekcji królów Niemiec. Gmach wydaje się przeładowany i niczym szczególnym nas nie zachwycił. Dla chętnych, muzeum Johannesa Guttenberga, wynalazcy druku. To jednak ok. 2 h. zwiedzania i zrezygnowaliśmy.
Polecana knajpa: w Moguncji zjedliśmy tylko kebab, w końcu to już też potrawa „niemiecka”. Okazał się przyzwoity, ale nie ma potrzeby polecać akurat tej konkretnej, ulicznej jadłodajni.
Kościół św. Stefana w Moguncji.
Krużganki dawnego wirydarza.

Wnętrze kościoła, zabarwione na błękitno wpadającym przez witraże światłem słonecznym.

Dzieło Marca Chagalla.
Katedra w Moguncji.
Wnętrze katedry, w której przez wieki dokonywano wyboru królów Niemiec.



Sympatyczny, niemiecki wynalazek: Bierfahrrad. Przewodnik kieruje, obsługuje saturator i opowiada, turyści zbiorowo pedałują, popijają piwo i zwiedzają. Aż szkoda, że w Polsce czegoś takiego jeszcze nie ma. Tutaj przy pomniku Guttenberga w Moguncji.

Współczesna "Wacht am Rhein", czyli plaża w Moguncji. :-)

Środkowa Nadrenia, Rüdesheim i skała Lorelei – Środkowy bieg Renu, pomiędzy Moguncja a Kolonią, to jeden z najatrakcyjniejszych krajobrazowo i turystycznie regionów Niemiec. Ren przebija się tutaj przez wyżłobiony przez siebie kanion, przepływając pomiędzy wyniosłymi, często skalistymi wzgórzami, pokrytymi lasem lub winnicami. Na obydwu brzegach rzeki rozłożyły się liczne, malownicze miasteczka, na wzgórzach wznoszą się jeszcze bardziej pocztówkowe zamki. Prawda, nie są one autentyczne i w większości pochodzą tak naprawdę z XIX w., gdy budowano je (często już w formie ruiny) dla wzbogacenia krajobrazu i nadania mu romantycznego charakteru. Ale przynajmniej uczyniono to zazwyczaj w miejscach, w których istotnie stały niegdyś średniowieczne warownie i rzeczywiście upiększają obecnie okolicę. Na bazę dla zwiedzania tego odcinka doliny Renu wybraliśmy niewielkie, stare miasteczko Rüdesheim po wschodniej stronie rzeki. Samo w sobie urokliwe, z wąziutkimi, krętymi uliczkami, wiekowymi domami (kwaterowaliśmy w domu liczący 300 lat, co z dumą podkreśliła właścicielka) oraz licznymi restauracjami i winiarniami. Pewnym problemem może okazać się zaparkowanie samochodu. Uliczki starówki wąskie i kręte, wiele hotelików i pensjonatów nie posiada, niestety, parkingów dla gości. Wtedy trzeba szukać miejsca postojowego na ulicy, a całe centrum objęte jest strefą parkowania płatnego. W perspektywie kilkudniowego pobytu to mało zachęcające. Na szczęście, władze wyznaczyły kilka ulic wolnego postoju w okolicach Wilhelmstrasse. Nie zostały one w jakiś specjalny sposób oznaczone (po prostu nie ma tam znaków zakazu i opłaty), mapki z zamarkowanymi „wolnymi ulicami” wręczają gościom właściciele kwater. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że miejsce można znaleźć tam bez większego trudu (co prawda, przybyliśmy do Rüdesheim tuż po zakończeniu szczytu turystycznego, w pierwszych dniach września).
Miasteczko stanowi znakomity punkt wypadowy i dostarcza atrakcji przynajmniej na trzy aktywnie spędzone dni. Bardzo przydatna okoliczność to, oczywiście, ładna, słoneczna pogoda. Na taką jednak akurat trafiliśmy.
Pierwszy dzień przeznaczyliśmy na atrakcję obowiązkową, czyli rejs Renem pod skałę Lorelei. To wyniosła, kamienna ostroga na ostrym zakręcie rzeki, ponad zwężeniem toru wodnego, w dawnych czasach niebezpieczna dla żeglugi. Nazwa wywodzi się od zbitki słów z języków celtyckiego i starogermańskiego, oznaczając „szumiącą wodę”. Już w średniowieczu dodano romantyczną legendę o porzuconej przez ukochanego dziewczynie, która z rozpaczy rzuciła się ze szczytu góry w odmęty Renu. Przemieniona w syrenę, z zemsty wabiła odtąd śpiewem żeglarzy na skały. Ruch na rzece ożywiony, pływają tam jednostki kilku kompanii, wszystkie mają swoje przystanie na miejskim bulwarze w Rüdesheim. Ceny biletów bardzo podobne. Za powrotny rejs do Sankt Goarshausen (u stóp Lorelei) płacimy 27 Euro od osoby. Rejs w jedną stronę, to 24 Euro. Wrócić można ewentualnie pociągiem (po obydwu brzegach Renu poprowadzono linie kolejowe, składy osobowe kursują dość często), cenę biletu powrotnego skalkulowano jednak w taki sposób, by opłacało się płynąć w obydwie strony wodą. Trwa to dłużej, ale jest przyjemniejsze. Poza okresem wakacji statki odpływają z Rüdesheim zwykle pomiędzy 9.00 a 10. 15 i na ten ostatni trzeba zdążyć. Bilety kupujemy w kasie na przystani. Rejs do Sankt Goarshausen trwa ok. 1,50 h, rejs powrotny w górę rzeki to 3 h. Wyruszając o 10.15, na miejsce docieramy ok. południa, statki powrotne odpływają o 14.30 i 17.30. Aby zdążyć na ten pierwszy, trzeba dobrze wyciągać nogi, korzystniej wracać drugim. Bo na miejscu sporo atrakcji. Przede wszystkim spacer na skałę Lorelei, usytuowaną ok. 1 km. w górę Renu od miasteczka. Idziemy brzegiem rzeki aż do parkingu, stamtąd na szczyt wiodą oznakowane stopnie. Wspinaczka trwa ok. 20 min. Z góry, na której urządzono coś w rodzaju parku, rozciąga się piękny widok. Drugi punkt obowiązkowy to spacer po długiej na ok. 500 m., wcinającej się w rzekę łasze u stóp wyniosłości, na krańcu której wystawiono pomnik syreny Lorelei. Dla chętnych, wznoszący się ponad Sankt Goarshausen zamek Katz. Można podejść z miasteczka. Zamek nie jest jednak udostępniany dla zwiedzających, a i tak prezentuje się najlepiej z większej odległości. Z Sankt Goarshausen można przeprawić się lokalnym promem do położonego naprzeciwko Sankt Goar (na tym odcinku Renu nie ma mostów, ale w każdym miasteczku kursuje często prom pasażersko-samochodowy). Tutaj największą atrakcję stanowi punkt widokowy na Lorelei, usytuowany na przeciwległym, zachodnim, równie urwistym brzegu rzeki. Wiedzie do niego ścieżka (ok. 20 min. średnio uciążliwej wspinaczki), rozpoczynająca się przy miejscowej stacji kolejowej od wąskiego przejścia pod nasypem z torami.
Drugi dzień spędziliśmy na poznaniu okolic Rüdesheim, w szczególności wznoszącej się ponad miasteczkiem oraz całą doliną Renu Góry Rüdesheimskiej (Rüdesheimer Berg). To rozległe wzgórze, pokryte częściowo lasem, a od strony rzeki (czyli południowo-zachodniej) wykorzystywane dla tarasowej uprawy winorośli. Na rozległym płaskowyżu już w końcu XVIII w. miejscowy arystokrata urządził romantyczny park krajobrazowy, z punktami widokowymi, greckimi świątynkami, sztucznymi ruinami, jaskiniami itp. Nie brakuje też knajpek i restauracji. W drugiej połowie XIX w. dodano na płaskowyżu obiekt mniej przyjemny dla innych niż niemiecka nacji, czyli ogromny posąg triumfującej Germanii. To pomnik zwycięstwa nad Francją w wojnie 1870-1871 r, oraz utworzenia zjednoczonego Cesarstwa Niemieckiego. Monument góruje ponad całą doliną Renu. Przyznam, że pierwszego dnia wziąłem z daleka ten obiekt za posąg Bachusa, a trzymaną w dłoni przez Germanię koronę cesarską za... kielich z winem. Niezależnie od tych zaszłości, wzgórze stanowi miły obiekt całodziennej wycieczki. Z Rüdesheim można wjechać na płaskowyż kolejką gondolową (6 Euro w jedną stronę). Oferuje ona ciekawe widoki upraw winorośli, ponad którymi zmierzamy ku Bachusowi/Germanii. Z kolei wyciąg krzesełkowy wiedzie do położonej po przeciwnej stronie góry wioski Assmannhausen (słynnej z czerwonego wina). Turysta ma możliwość odbycia tzw. „trasy romantycznej” (cena 16 Euro), która obejmuje wjazd na górę z Rüdesheim, czas wolny na płaskowyżu, zjazd do Assmannhausen, przeprawę przez Ren (trzeba zdążyć na statek o 14.00) zwiedzanie zamku Rheinstein oraz powrót drogą wodną do Rüdesheim. Bilety do nabycia w kasie kolejki gondolowej. To ciekawa propozycja spędzenia miłego i raczej leniwego dnia. Dodatkowa korzyść to bilet do wspomnianego zamku Rheinstein, osobno wypad wychodzi znacznie drożej. Wyposażeni z w rowery, wybraliśmy wariant trudniejszy. Wjechaliśmy na płaskowyż o własnych siłach (było ciężko, uff), zahaczając przy okazji o usytuowane w pobliżu Rüdesheim opactwo św. Hildegardy. Hildegarda z Bingen (po drugiej stronie Renu) to najsławniejsza mniszka i mistyczka niemiecka okresu średniowiecza, znana nie tylko ze swoich wizji (które samodzielnie opisała i zilustrowała) ale także jako specjalistka od ziołolecznictwa i przepisów kulinarnych (te również spisywała). Klasztor, pięknie utrzymany, warto odwiedzić, tym bardziej, że znajduje się praktycznie w połowie drogi rowerem na wzgórze. Osiągnąwszy poziom płaskowyżu, bez pośpiechu objechaliśmy dość rozległy teren ze wszystkimi atrakcjami przygotowanymi przez romantycznego hrabiego, wzmocniliśmy też siły kieliszkiem dobrego, miejscowego wina. Potem szalony zjazd rowerami w dół do Assmannhausen i kolejne kielichy wina, tym razem czerwonego (a jakże). Sprawny powrót do Rüdesheim ścieżką rowerową wzdłuż Renu, zaparkowanie pojazdów i wjazd powrotny kolejką gondolową, bo przecież warto przyjrzeć się z góry uprawom winorośli.
Trzeci dzień to wycieczka rowerowa do Sankt Goar albo Sankt Goarshausen. Po obydwu brzegach Renu poprowadzono doskonale utrzymane ścieżki. Odległość wynosi ok. 25 km., czyli 2 h. spokojnej jazdy (jak zaobserwowaliśmy, w tempie idącego w dół rzeki statku, w drodze powrotnej bez problemu wyprzedzaliśmy te sunące w górę Renu). Po drodze zwiedzać można zamki albo ich ruiny (ostatecznie zrezygnowaliśmy, obiekty te zostały wzniesione w XIX w., a wstępy stosunkowo drogie, większość nie jest zresztą dostępna dla turystów), zajrzeć do kilku starych miasteczek nad rzeką, wstąpić do knajpki albo winiarni. Wybraliśmy brzeg lewy (zachodni), oferujący większą liczbę tego rodzaju atrakcji. Na samą skałę Lorelei wspięliśmy się już zresztą pierwszego dnia. Formalnym celem wyprawy uczyniliśmy więc wspomniany wyżej punkt widokowy ponad Sankt Goar (na którym wówczas nie byliśmy). Wyprawa okazała się nader przyjemna, zwłaszcza odkąd po osiągnięciu Sankt Goar zaczęliśmy realizować również kulinarną część programu. -:)
Ogólnie środkowa Nadrenia i okolice Rüdesheim uznajemy za ze wszech miar godne uwagi.
Polecane knajpy: - W Rüdesheim funkcjonuje bardzo wiele knajp, restauracji, winiarni. Przez dwa dni, korzystając z porad netowych, szukaliśmy takiej, która odpowiadałaby nam najbardziej. Z przeciętnymi efektami, szczerze mówiąc. Te, które odwiedziliśmy, nie wydawały się tragiczne, ale jednak... Wreszcie, trzeciego dnia, strzał w dziesiątkę: winiarnia „Weingut Herbert Philipp” (Steingasse 13). To rewelacyjny lokal, oferujący bogaty wybór własnej produkcji win (bardzo dobre, w dodatku w umiarkowanej cenie), a do tego „przekąski”, które bez problemu można uznać za obiad (pomimo zapewnień szefowej - „Nie jesteśmy restauracją” - najedliśmy się smacznie i do syta). Podają bardzo dobre Flammküche, coś w rodzaju niemieckiej pizzy. Lokal ten cieszy się dużą popularnością i na miejsce przy stoliku trzeba niekiedy poczekać. Naprawdę, warto.
W Sankt Goar, tuż przy ścieżce rowerowej, natrafiliśmy na ulokowany przy wybrzeżu „Sankt Goar Imbiss”, przy którym zatrzymywał się co drugi rowerzysta. Zachęceni, również skorzystaliśmy z oferty. Pomimo przekąskowego charakteru lokalu, okazała się ona zaskakująco bogata, dania obfite i smaczne, niedrogie. Do tego piękny widok na Ren, polecamy.
W Bacharach zwabiła nas umieszczona przy ścieżce reklama lokalnego browaru, połączonego z knajpką (a jakże) oraz z... teatrem. Całość nosi nazwę „Rheintheater” (Koblenzerstrasse 14). Najlepiej zasiąść w należącym do zespołu ogródku piwnym „Biergarten am alten Karussell”. Tutejszy browar reklamuje się jako „jeden z najmniejszych w Niemczech”, ale kufle mają duże! Warzą lagera, pszeniczniaka, piwo ciemne oraz również ciemnego, podwójnego koźlaka. Spróbowaliśmy wszystkich, w kuflach litrowych, rzecz jasna. Wszystkie gatunki okazały się wyborne, obok „krzywego rogu” w Spirze najlepsze podczas całego wyjazdu. Zamówione jako przekąska Flammküche również bardzo dobre. Gorąco polecamy ten przystanek na trasie wycieczki.
Rudesheim. Zbyszko również obejmuje "straż nad Renem" :-)

Winnice w Rudesheim.

Płyniemy w dół Renu.

Ada nie wypuszcza aparatu z dłoni.

Podobne widoki trafiają się na każdym zakręcie rzeki.

Kolejny zameczek.

I jak tu nie fotografować?

Panorama Sankt Goarshausen z zamkiem Katz.

Skała Lorelei (na wszelki wypadek podpisana).

Widok ze skały Lorelei w dół Renu. W rzekę wcina się długa łacha.

Widok w górę rzeki.

Pomnik syrenki Lorelei na krańcu łachy.

Współczesna Lorelei wabi żeglarzy.... piwem. :-)

W drodze powrotnej, zamek Kaub. Dawny punkt poboru cła na Renie.

Pomnik Germanii, górujący nad Wzgórzem Rudesheimskim i doliną Renu.

Nadreńskie winnice.

Dolina Renu z punktu widokowego na Wzgórzu Rudesheimskim.

Opactwo św. Hildegardy wśród winnic.

Wnętrze kościoła. 

Pielgrzymka śladami św. Hildegardy wymaga odrobiny wysiłku.

Wynagradzają go piękne widoki.

Raz jeszcze rudesheimskie winnice.

Z wagonika kolejki prezentują się równie atrakcyjnie. Chociaż, jak można się przekonać, aby Zbyszko  należycie docenił widoki, należy koniecznie przegonić go na rowerze. :-)

W związku z tym, ruszamy na wyprawę rowerową wzdłuż lewego brzegu rzeki. Na początek, przeprawa promowa do Bingen.

W drodze.

Panorama rozdzielonych Renem Sankt Goar oraz Sankt Goarshausen z punktu widokowego.

Panorama średniowiecznego miasteczka Oberwesel.

Drusbrucke, średniowieczny most nad rzeką Nahe w Bingen.

Wreszcie zasłużona nagroda. Raczymy się winem u stóp skały Lorelei.

"Weingut Herbert Philipp"  w Rudesheim - knajpa ze wszech miar godna polecenia!
"Biergarten am alten Karusell" w Bacharach. Rewelacyjny, niewielki browar, podający piwo w dużych kuflach! Obowiązkowy punkt postoju na zachodnim brzegu Renu.

Flammkuchen, czyli "niemiecka pizza".

Czerwone reńskie, specjalność Assmannhausen.

Przydrożny Imbiss w Sankt Goar.

A tutaj ciekawostka w lasach poniżej skały Lorelei: Uwaga, strefa gwałtu. :-)
Zamek Eltz, Cochem i dolina Mozeli – Na zwiedzanie doliny Mozeli wybraliśmy się pociągiem podmiejskim z Koblencji. To najwygodniejszy sposób, pozwala cieszyć się zarówno, wędrówką po „górach”, zabytkami, jak i lokalnymi winami. Samochodem byłoby zapewne szybciej i „wygodniej”, ale z wina nici. Wycieczka zajmuje cały dzień. Wyruszamy z dworca głównego z Koblencji w kierunku Trewiru, dojeżdżając do stacji Moselkern (ok. 40 min., zatrzymują się tam tylko pociągi lokalne, kursujące mniej więcej co godzinę). Stamtąd dobrze oznakowaną trasą (najpierw przez uliczki i opłotki wioski, następnie ścieżką przez las) ruszamy do odległego o ok. 1 h. marszu zamku Eltz. Trudność wspinaczki bardzo umiarkowana. Warownia Eltz robi spore wrażenie, to klasyczny „zamek z bajki”. Może niezbyt stylowy, ale bardzo malowniczy. Otoczony gęstymi lasami, pozostaje przez większość drogi niewidoczny i nagle wyłania się spośród drzew. To jeden z najczęściej odwiedzanych przez turystów tego rodzaju obiektów w Niemczech. O jego popularności przesądza autentyczny charakter budowli. Na przestrzeni wieków zamek Eltz uniknął grabieży, pożarów, zniszczeń, zachował też bardzo wiele z oryginalnego wyposażenia. Należał do jednej z pomniejszych rodzin arystokratycznych, bardzo rozrodzonej, której kilka linii zamieszkiwało warownię przez wieki, dzieląc się nią i urządzając po swojemu. Potomkowie jednej z tych linii po dziś dzień pozostają właścicielami obiektu i posiadają w nim część prywatną. Zwiedzanie zamku (tylko z przewodnikiem niemiecko- lub angielskojęzycznym) to koszt 10 Euro. Doliczając oczekiwanie na wyruszenie grupy, zapoznanie się z zawartością bogatego skarbca zamkowego oraz przekąskę w jednej z knajpek, zajmuje to razem ok. 2 h. Następnie ruszamy inną drogą ku wiosce i stacji Müden. To kolejna godzina marszu, tym razem znacznie bardziej stromą ścieżką. Początkowo wiedzie ona w górę (ku miejscu oferującemu piękny widok na zamek), następnie długi odcinek terenu płaskiego i wreszcie bardzo ostre zejście do wioski. Z tego powodu zalecamy raczej wspinać się od Moselkern, a schodzić do Müden. Nadto ścieżka do Müden wyraźnie mniej uczęszczana i gorzej oznakowana. Z Müden krótki przejazd pociągiem do miasta Cochem, stolicy win mozelskich. Można tam zwiedzać starówkę i kolejny zamek, bardziej niż Eltz obronny, ale za to mniej autentyczny. Mając do dyspozycji 2 h. czasu skoncentrowaliśmy się jednak na czymś o wiele ważniejszym – oczywiście, na degustacji win mozelskich! Nie my jedni zresztą, bo opisana scenka imprezy w pociągu miała miejsce właśnie tegoż dnia wieczorem. :-)
Polecana knajpa: Zaszliśmy do wskazanej nam winiarni (niestety, nie zapamiętaliśmy nazwy) przy nadrzecznej promenadzie po lewej (zachodniej) stronie Mozeli. Idąc od stacji kolejowej znajduje się ona w odległości ok. 200 m. za mostem przez rzekę. Cecha charakterystyczna to pełniące rolę stolików beczki na wino, wystawione przed lokal. Obowiązuje samoobsługa. Wina dobre, najlepszy, naszym zdaniem, gatunek (i zarazem najdroższy) to Bischoffstuhl, 5 Euro za kieliszek.

Zamek Eltz wyłania się spośród drzew.
Dziedziniec zamkowy.

Kuchnia zamkowa z oryginalnym wyposażeniem.

Panorama z punktu widokowego.

Ostatni rzut oka na zamek Eltz.

Przemierzamy winnice nad widoczną w dole Mozelą.

Zbyszko popija Bischoffstuhl w Cochem.
Koblencja – Kolejne miasto nadreńskie o rzymskich korzeniach, tym razem położone u ujścia Mozeli. Do zwiedzania zbyt wiele tam nie ma. Dotarliśmy do wznoszącej się po przeciwnej stronie Renu i panującej nad jego biegiem twierdzy Ehrenbreisten. To fortyfikacja niemiecka z drugiej połowy XIX w. Można zajechać autobusem, kolejką zębatą albo kolejką linową ponad Renem. Koszt biletu wejściowego spory, 14 Euro. Całość rozczaruje raczej każdego z wyjątkiem zagorzałego miłośnika militariów. Poza potężnymi, kamiennymi murami, dziedzińcami oraz kolekcją pochodzących z różnych epok dział nie tam wiele więcej do oglądania: jakieś ekspozycje fotografii artystycznej, sztuki użytkowej itp. Adę zainteresował najbardziej ogródek ziołowy, urządzony na szczycie fortyfikacji, mnie rekonstrukcje zwykłych pomieszczeń mieszkalnych z lat 50-60-tych XX w. Tutaj to już muzeum, a my takie rzeczy dobrze pamiętamy. Ogólnie zwiedzania twierdzy za szczególną atrakcję nie uznaliśmy. Szkoda czasu i atłasu, najlepiej ograniczyć się do przejażdżki kolejką linową i ładnej panoramy ujścia Mozeli do Renu. Punkt obowiązkowy w Koblencji to natomiast tzw. Deutsches Eck, czyli trójkąt ziemi wyznaczony ramionami łączących się Renu i Mozeli. Wzniesiono tam monumentalny pomnik cesarza Wilhelma I (dla nas to żaden bohater, ale co tam), otoczony równie monumentalną kolumnadą z napisami wyliczającymi wszystkie obecne landy Niemiec. Te ostatnie umieszczono pierwotnie przed 1989 r., bo landy wschodnie dodano „zbiorowo” na dwóch skrajnych, najwidoczniej wolnych niegdyś miejscach. Przy okazji stwierdziliśmy, ku naszemu pewnemu jednak zdziwieniu, że przemieszano je z nazwami takich prowincji jak Schlesien, Pommern i Ostpreussen. Pomijając ten przejaw sentymentalizmu, miejsce malownicze i w sam raz na przyjemny spacer, zakończony w jednym z miejscowych ogródków restauracyjno-piwnych. Można jeszcze ewentualnie przespacerować się wzdłuż Renu albo Mozeli, zajść na któryś z mostów, powłóczyć się po uliczkach starówki, zażyć spaceru w ogrodzie pałacu elektorskiego, odwiedzić jeden z kościołów (wybraliśmy posiadający starą metrykę kościół św. Kastora – zburzony jednak podczas II wojny światowej i odbudowany). To już chyba wszystko.
Polecana knajpa: „Konigsbacher Biergarten am Deutschen Eck” (Danziger Freiheit 2). Ogródek piwno-restauracyjny nad brzegiem Mozeli, niedaleko jej ujścia do Renu. Obowiązuje samoobsługa w stylu barowym, ale wybór potraw duży, jedzenie smaczne, porcje obfite, niezłe piwo. Czyli wszystko w stylu czysto niemieckim, do tego umiarkowane ceny.
Kolejka zębata wiodąca do twierdzy Ehrenbreisten w Koblencji.
Jedna z bram fortecznych.

Widok na Deutches Eck, czyli zlewisko Renu i Mozeli.

Z centrum Koblencji do twierdzy można dostać się kolejka linową.
  
Ogólny widok twierdzy  Ehrenbreisten z zachodniego brzegu Renu.

"Niemieckie" landy na pomniku zjednoczenia.

Kościół św. Kastora w Koblencji
(odbudowany po II wojnie światowej).
Opactwo Maria Laach – Ufundowany w końcu XI w. klasztor benedyktyński z dobrze zachowanym, autentycznym kompleksem budowli z XII-XIII w. Pięknie położony nad otoczonymi lasami jeziorem Laach robi duże wrażenie. Przyjemne miejsce na wycieczkę rowerową, dookoła jeziora poprowadzono ścieżkę. Z braku czasu musieliśmy zrezygnować, zajrzeliśmy tylko przejazdem, na godzinkę czy dwie. Warto.
Opinie o knajpach: W kompleksie urządzono również hotel i kilka restauracji, raczej drogich. Skorzystaliśmy natomiast z oferty miejscowego sklepu klasztornego, sprzedającego głównie rośliny z prowadzonej przez mnichów szkółki. Można tam jednak również nabyć lokalne specjały innego rodzaju: nalewki od wszelkich boleści, klasztorne piwo, wino jabłkowe itp. Spróbowaliśmy z ciekawości, ale z miernym rezultatem: nalewki przypominały w smaku lekarstwa, piwo niezłe, ale bez szczególnych rewelacji, wino jabłkowe bez smaku. Dla ciekawych wrażeń.

Opactwo Maria Laach (autentyczna budowla z XII-XIII w.).

Opactwo tonie w kwiatach.
Wirydarz.

Najstarsza część klasztoru, krypta z grobem pierwszego opata.
Akwizgran – W czasach rzymskich było to uzdrowisko dla prowincjonalnych elit, wykorzystujące miejscowe źródła wód termalnych. Właśnie te lecznicze źródła przyczyniły się do wielkiej kariery miasta we wczesnym średniowieczu. Król Franków i władca odnowionego Cesarstwa, Karol Wielki, zamierzając korzystać z gorących, mineralnych kąpieli, ustanowił w Akwizgranie swoją stałą rezydencję i wzniósł okazały pałac (przełom VIII/IX w.). Z pałacu tego zachowała się po dziś dzień monumentalna kaplica, sztandarowy przykład ambitnego budownictwa karolińskiego, starającego się nawiązywać do dawnych osiągnięć architektury rzymskiej. To zarazem najwspanialszy przykład budowli wczesnośredniowiecznej w Europie Zachodniej. Do kaplicy dobudowano w późniejszym średniowieczu kolejne, utrzymane już w stylu gotyckim części (prezbiterium – tzw. „Szklany dom” oraz tzw. westwerk, czyli wejście z dwoma wieżami). Wszystko razem składa się obecnie na katedrę akwizgrańską, sprawiającą od zewnątrz dość dziwne wrażenie kilku przypadkowo zestawionych i nie do końca dopasowanych budowli. Wnętrze prezentuje się jednak monumentalnie i wspaniale. Sama kaplica zachowała się dobrze. Wstęp do katedry jako takiej jest darmowy, trzeba jednak zapłacić 3 Euro za wejście na wieżę oraz wyższy poziom kaplicy. Warto to uczynić. Wprawdzie widok z wieży taki sobie, ale za to kaplica nadal robi duże wrażenie. W dodatku, „na piętrze” można podziwiać autentyczny tron z epoki średniowiecza, tzw. „tron Karola Wielkiego”. To właściwie niewielka budowla, wykonana z kamiennych płyt. Istnieją kontrowersje na temat czasu wykonania tronu, zdaniem części badaczy pochodzi on istotnie z epoki Karola Wielkiego i zasiadał na nim już ten władca (początek IX w.), zdaniem innych stolec ustawiono dopiero w czasach ottońskich, czyli za panowania pierwszej dynastii cesarzy rzymsko-niemieckich (druga połowa X w.). Trudno to dokładnie oszacować, bo same kamienne płyty są i tak starsze, do wzniesienia tronu wykorzystano bowiem budulec pozyskany z dawnych gmachów rzymskich. Ciekawiej jednak pomyśleć, że zasiadał na nim już sam Karol Wielki, odczuwając zapewne niewygodę w schorowanych stawach (pomimo źródeł termalnych), bo siedzisko na komfortowe nie wygląda. W kolejnych wiekach stolec wykorzystywano przy koronacjach wielu średniowiecznych królów Niemiec. I tutaj ciekawostka. Badania przy użyciu ultrafioletu, przeprowadzone już w XX w., ujawniły na płycie służącej jako jedno z bocznych oparć tronu niewidoczny uprzednio rysunek. Przy bliższych oględzinach okazał się on planszą do starorzymskiej, hazardowej gry w kości! Dowodzi to tego, iż płytę wyrwano zapewne z jakiegoś dawnego „budynku zdrojowego”, w którym kuracjusze zabawiali się w wolnych chwilach hazardem. Podobnie i dzisiaj w naszych kurortach spotykamy wyryte w kamieniu plansze do gry np. w szachy. Karol Wielki, średniowieczny Pan Świata (a przynajmniej zachodniego chrześcijaństwa), „Ojciec Europy” itp. zasiadał więc w majestacie na kamieniu, na którym niegdyś grywano na pieniądze w kości. Na szczęście, nic o tym nie wiedział. Obecnie, ujawnione dzięki współczesnej technice ślady powleczono farbą, co pozwala dostrzec je przeciętnemu turyście. Zwiedzając katedrę warto jeszcze zajrzeć do skarbca (osobna opłata 5 Euro). Ekspozycja nie składa się ze zbyt wielu przedmiotów, ale są one bardzo stare i pochodzą w dużej części z czasów Karola Wielkiego. Inne to np. znane relikwiarze z kośćmi dłoni oraz głowy monarchy (w XII w. ogłoszono go świętym, uczynił to jednak na polecenie ówczesnego cesarza i króla Niemiec powołany przezeń antypapież, co uczyniło Karola „świętym z nieprawego łoża” i ograniczyło zasięg kultu). W pobliżu warto jeszcze zajść do ratusza miejskiego. To gotycka budowla wzniesiona na obszarze dawnego pałacu, przy wykorzystaniu fundamentów sali audiencjonalnej. Główna atrakcja to wielka komnata reprezentacyjna, służąca od średniowiecza po dziś dzień jako miejsce uroczystości miejskich. Uchodzi ona za największe, świeckie pomieszczenie zbudowane w średniowieczu w stylu gotyckim. Koszt wizyty to 6 Euro.
Po tych atrakcjach historycznych czas na inne. W specjalnym sklepie firmowym nabyliśmy miejscowe, tradycyjne pierniki (przysmak, z którego słynie Akwizgran), po czym spożyliśmy je ze smakiem w parku, popijając winem oraz piwem. Następnie udaliśmy się do tzw. „term Karola Wielkiego”, czyli współczesnego akwizgrańskiego obiektu geotermalnego, oddalonego od katedry o mniej więcej kilometr. Z Karolem Wielkim nie ma to wszystko poza nazwą wiele wspólnego, ale miejsce przyjemne i ciekawe. Koszt wstępu zróżnicowany, w zależności od czasu pobytu oraz ewentualnego zamiaru skorzystania z odrębnego, rozlokowanego na wolnym powietrzu kompleksu saun. Trzyipółgodzinny pobyt w akwaparku oraz w saunach to 32 Euro od osoby. Sporo, ale warto. Cześć dolna, czyli sam akwapark, niczym szczególnym nie zachwyca i nie warto jej w zasadzie odwiedzać. Nie rożni się od wielu innych, podobnych miejsc. Zanim jednak zacząłem wyrażać takie opinie, dotarliśmy do wspomnianego kompleksu saun. Urządzony częściowo na wolnym powietrzu, oferuje różnorodne formy odpoczynku. Ada, zagorzała miłośniczka sauny, była zachwycona. Ja sam, mniej może zafascynowany dogrzewaniem się w gorących, dusznych pomieszczeniach, odebrałem jednak kompleks jako ciekawie i z pomysłem urządzony. Fotografii zaprezentować nie możemy, obsługa czuwa bowiem, by na teren obiektu nie wnosić aparatów fotograficznych oraz komórek. Wiąże się to z tym, że w Niemczech z sauny korzysta się nago i żadnych zdjęć robić tam nie wolno.
Opinia o knajpach: W Akwizgranie znajdziemy mnóstwo różnego rodzaju restauracji. Niestety, nie dopisało nam szczęście i pomimo konsultacji z internetem trafiliśmy ostatecznie do lokalu raczej przeciętnego, stosunkowo drogiego, z niezbyt obfitym i  niespecjalnie smacznym jedzeniem. Z litości przemilczę nazwę tego ulokowanego w rynku przybytku. Może to właśnie chęć zjedzenia w historycznym centrum miasta ściągnęła na nas wspomnianego pecha? Wnioski postaraliśmy się wyciągnąć w Kolonii.

Reprezentacyjna sala ratusza miejskiego w Akwizgranie.

Kopuła kaplicy pałacowej Karola Wielkiego w Akwizgranie.

Tzw. "Szklany dom", dobudowane w późniejszym średniowieczu prezbiterium katedry w Akwizgranie.

Inne ujęcie "Szklanego domu".
Boczne oparcie trony Karola Wielkiego,
z widocznymi zarysami planszy do gry w kości.
Ogólny widok tronu. Musiał być okropnie niewygodny.



Ratusz w Akwizgranie widziany w wieży katedralnej.


Relikwiarze Karola Wielkiego
w skarbcu katedralnym.
Wejście do współczesnego kompleksu termalnego.



Kolonia – Kolejne miasto rzymskie, założone na zachodnim brzegu Renu przez cesarza Klaudiusza w pierwszej połowie I wieku. Nazwał je na cześć swojej żony Agrypiny „Colonia Agrypina". Z czasem imię cesarzowej „wyparowało” i pozostała sama Kolonia. Może i słusznie, skoro otruła męża-cesarza. W starożytności miasto odgrywało przez jakiś czas rolę faktycznej stolicy prowincji zaalpejskich (w III w.), potem jednak ustąpiło w tej roli miejsca bezpieczniej położonemu Trewirowi. Znaczenie odzyskało w średniowieczu, stając się wielkim centrum handlowym, a zarazem siedzibą jednego z trzech niemieckich arcybiskupów książąt elektorów (obok Trewiru i Moguncji). To któryś z tychże arcybiskupów (chociaż jeszcze nie książę-elektor) dał nowy impuls dla dziejów miasta i jego wielowiekowej chwały. Rainald z Dassel, kanclerz i „zły duch” cesarza Fryderyka Barnbarossy, nakłaniający go do walki z papiestwem i podbojów we Włoszech, w 1162 r. „sprowadził” z Mediolanu relikwie Trzech Króli. To znaczy, w tak eufemistyczny sposób określa się dzisiaj to, że po prostu zrabował je w zdobytym i zburzonym przez wojska cesarskie Mediolanie. Jako przejaw szczególnej sprawiedliwości Bożej lub dziejowej można uznać to, że pięć lat później stał się jedną z ofiar katastrofalnej epidemii malarii, która wyniszczyła w okupowanym Rzymie armię cesarską i walnie przyczyniła się do upadku planów tak Fryderyka, jak i Rainalda. Ale relikwie w Kolonii pozostały, czyniąc miejscowy kościół ważnym ośrodkiem pielgrzymkowym. Dostarczyło to motywacji oraz pieniędzy do podjęcia niezwykle ambitnego projektu wzniesienia nowej, gotyckiej katedry. Okazać się ona miała jedną z największych i najwspanialszych na świecie, ale też i budowano ją przez stulecia. Prace rozpoczęto w 1248 r i r różnym natężeniem kontynuowano do 1520 r. Wzniesiono wówczas prezbiterium, otaczające je kaplice, transept oraz części pięciu głównych naw, położono fundamenty pod wieże. Z chwilą upowszechnienia się reformacji arcybiskupi mieli jednak inne problemy, a i strumień pieniędzy od pielgrzymów wyraźnie osłabł. Budowę zarzucono. Wznowiono ją dopiero w 1840 r. z inicjatywy króla Prus Fryderyka Wilhelma IV (Kolonia znalazła się obrębie państwa pruskiego w wyniku postanowień Kongresu Wiedeńskiego w 1815 r.). Trwały czterdzieści lat, do 1880 r. Jak już wspomniałem, gotycka katedra kolońska zalicza się do największych i najwspanialszych budowli tego rodzaju, robi też naprawdę duże wrażenie. Szczęśliwie przetrwała II wojnę światową, częściowo tylko uszkodzona. Dla turysty polskiego ciekawostkę może stanowić fakt, że w kaplicy św. Jana Chrzciciela (w chórze otaczającym prezbiterium) spoczywają obecnie szczątki pierwszej, znanej nam, koronowanej królowej Polski. Chodzi o Rychezę, żonę Mieszka II (1025-1034). Wywodziła się ona z zachodnioniemieckiej arystokracji i po wygnaniu/ucieczce z Polski przebywała w Niemczech, zachowując tytuł królewski. Początkowo spoczywała w innym kościele, jej szczątki przeniesiono do katedry w drugiej połowie XIX w. W Polsce Rycheza cieszy się na ogół niedobrą sławą, jako klasyczny przykład „złej niemieckiej księżniczki na tronie polskim”. Taką opinię wyrobił jej w swojej kronice mistrz Wincenty Kadłubek. Niekoniecznie słusznie, wykorzystując posiadany majątek i wpływy wspierała bowiem wszechstronnie syna, Kazimierza I Odnowiciela, ułatwiając mu powrót do Polski i odzyskanie władzy oraz przyczyniając się do pomyślnego przeprowadzenia przezeń ważnych fundacji kościelnych. W każdym razie, grób pierwszej królowej warto odwiedzić, oznaczono go tablicą częściowo w języku polskim. Obowiązkowa wycieczka to także wejście na wieżę (6 Euro, ponad 500 stopni). Wspinaczka robi duże wrażenie i uzmysławia ogrom katedry. Osoby o silnym lęku wysokości mogą odczuwać dyskomfort. Nie warto natomiast zachodzić do skarbca katedralnego. O wiele mniej ciekawy niż w Akwizgranie, zawiera przedmioty głównie nowożytne i wykonane z mniej cennych kruszców. Te bardziej kosztowne rozgrabiono przy okazji likwidowania księstwa arcybiskupiego w epoce napoleońskiej.
Po zwiedzeniu katedry, ponieważ dzień był chłodny, z przelotnym deszczem, zdecydowaliśmy się rozgrzać wizytą... Nie, nie w pubie czy w restauracji, ale w kolońskim muzeum czekolady! To atrakcja ufundowana przez koncern Lindta, usytuowana na brzegu Renu, mniej więcej kilometr w górę rzeki od katedry. Muzeum ukazuje historię czekolady, przedstawia sielankowe obrazki, jak to koncern dba o rolników i pracowników w egzotycznych krajach, z których sprowadza kakao itp. Najciekawsza część wizyty to... możliwość obserwowania, w jaki sposób czekoladę się obecnie produkuje i pakuje. A zwłaszcza okazja degustacji! Z dwóch linii pakowniczych automaty (po naciśnięciu zielonego guzika) wydają co jakiś czas (mniej więcej co 30 sekund) czekoladkę w chętne dłonie zwiedzających! Zawsze stoi tam ogonek wielbicieli słodyczy, można ustawiać się do woli. Bez obawy jednak, koncern nie traci. Czekoladki, pozbawione opakowań, można zjeść tylko na miejscu, co zresztą wszyscy z ochotą czynią. A koszt wizyty w muzeum spory: 12 Euro w dniu powszednim, 13 Euro w weekend. Dzieci korzystają z 50% zniżki, muzeum oferuje też korzystne bilety rodzinne. Ogólnie to atrakcja formalnie przeznaczona dla dzieci, ale i my z zwiedzaliśmy z zadowoleniem, a zwłaszcza korzystaliśmy ze wspomnianych podajników. Niech nam bogowie obżarstwa wybaczą! I tutaj drobna porada. Muzeum czynne jest do godz. 18.00, ale ostatnich gości wpuszcza się o 17.00. Warto przyjść na samym końcu, niedługo przed 17.00. Wtedy zwiedzających systematycznie ubywa i kolejki przed podajnikami czekoladek stają się coraz mniejsze! Pod koniec pozostaliśmy już tylko w towarzystwie kilku osób, wszyscy razem racząc się bez umiaru słodkimi smakołykami. Przy wyjściu każdy z gości otrzymuje też pożegnalny upominek, paczuszkę wspomnianych czekoladek. Bardzo miłe miejsce.
Na koniec wizyta na punkcie widokowym, usytuowanym na szczycie wieżowca Köln Triangle. To na prawym już brzegu Renu, dokładnie naprzeciwko katedry (łatwy spacer przeznaczonym dla pieszych przejściem przy moście kolejowym). Koszt wstępu to 3 Euro od osoby. Szczerze mówiąc, widoki zbytnio nas nie zachwyciły. Może sprawiła to pochmurna pogoda i chłód, ale raczej fakt, że panorama Kolonii nie należy do szczególnie atrakcyjnych. Ładny widok na Ren i katedrę, ale nic więcej. Miasto, jak miasto, gęsta zabudowa na równinnym terenie. Horyzont szpeci kilka kompleksów olbrzymich kominów hut albo zakładów energetycznych. Ostatecznie, znajdujemy się na obrzeżach przemysłowego zagłębia Ruhry.
Polecana knajpa: Korzystając z mobilności rowerów i pamiętając o doświadczeniach z Akwizgranu zrezygnowaliśmy z posiłku w jednej z licznych restauracji na nadrzecznym bulwarze, opędzając się od ofert naganiaczy. Chłodny i deszczowy dzień nie zachęcał zresztą do przesiadywania w ogródku, przez co knajpy te traciły jedyny atut. Zamiast tego, kierując się opiniami z neta, trafiliśmy (tym razem dobrze) do położonej na przedmieściach Gaststätte Brückeneck (Deutz-Mülheimerstrasse 326). Miejsce przytulne, głównie dla miejscowych bywalców (z którymi właściciel gawędził popijając piwo), domowa atmosfera. Jedzenie smaczne, porcje obfite, ceny umiarkowane. Nie podają, co prawda, piwa szczególnie wyszukanego. Tym niemniej, tamtejszy Kölsch, to przyzwoity, miejscowy trunek warzony w Kolonii, piwo jasne, górnej fermentacji. Można też zamówić niezłe wino, również pochodzące z okolic miasta.

Kolonia wita nas chmurami i deszczem. Czas chyba wracać do domu.

Detale rzeźbiarskie portalu głównego wejścia do katedry.

Wnętrze katedry kolońskiej.

Grobowiec Rychezy, pierwszej koronowanej królowej Polski.

Muzeum czekolady w Kolonii.

Zbyszko wreszcie się doczekał! :-)

Ada okazuje więcej opanowania.