sobota, 11 sierpnia 2018

Piwa Wienamu


Ha Long Bay. Czyż nie tak zwiedzać najprzyjemniej?
Wietnam to kraj piwoszy (coraz więcej takich :D). Browary zakładali tam jeszcze francuscy kolonizatorzy, komuniści bynajmniej ich nie likwidowali. I obecnie globalne spożycie zbliżone jest do spożycia złotego trunku w Polsce, co prawda, przy ok. 2,5-krotnie większej liczbie ludności w Wietnamie. W całym kraju warzy się kilkanaście gatunków piwa, często zupełnie przyzwoitych lagerów i pilsnerów. Posiadają one zwykle moc oraz smak i bardzo korzystnie wyróżniają się na tle np. piw chińskich. Piwa wietnamskie są po prostu dużo lepsze. Warto wspomnieć o tym miejscowym przy okazji pobytu. Chińczyków i Chin jako tradycyjnego najeźdźcę, okupanta, wroga oraz regionalnego hegemona nikt tam nie lubi, a każda przewaga nad sąsiadem mile widziana. Występuje kilka gatunków ogólnokrajowych, reszta to produkty lokalne. Może i lepiej, bo o dziwo, te browary ogólnowietnamskie prezentują zwykle wyższy poziom.
Oto knajpa, ktorej należy unikać: restauracja Top of Hanoi w hotelu Lotte. Zbyszko popija jedyny dostępny tam produkt lokalny. To najdroższe piwo obrócone w Wietnamie (ok. 20 zł.). Z wyraźnym niesmakiem na twarzy :D
Ceny niewygórowane, przeciętnie ok. 10 k. dongów (1,60 zł.) za puszkę lub butelkę pojemności 0,33 l. oraz ok. 15 k. dongów (2,40 zł.) za pojemność 0,45 lub 0,5 l. Nie ma większych różnic pomiędzy sklepem a knajpą (nie liczę tu drogich restauracji w „europejskim” stylu, które i tak należy omijać szerokim łukiem). Najtańsze piwo na które trafiliśmy kosztowało (w knajpce właśnie, swoją drogą, wegetariańskiej!) 5 k. dongów (80 gr.) za kufelek 0,33 l.
A oto piwo najtańsze.
Knajpka w Hoi An, kufelek 80 gr.
Co za radość na twarzy :D
Trzeba jednak liczyć się z próbami windowania ceny dla Europejczyków, nawet wówczas, gdy podano ją na półce, gdy taką ceną zapłacił przed nami miejscowy oraz gdy w sklepie funkcjonuje kasa fiskalna. Właścicielka takiego przybytku potrafiła twierdzić, że cena jest błędna, w przypadku poprzedniego klienta pomyliłem się, a na kasę nabije towar później, bo ma akurat awarię. I żądała podwójnej kwoty. Do takiej nieprzyjemnej sytuacji doszło konkretnie w sklepie w Sa Pa w Wietnamie północnym. No, ale to znany kurort (lokalne Zakopane) i turystów próbuje się tam doić niczym pod samiuśkimi... Poza takimi miejscami, zwłaszcza w okolicach, gdzie przybysze docierają rzadko, atmosfera zupełnie inna. Co prawda, bywa, że trudno porozumieć się po angielsku, ale właściciele sklepików, pojętni i życzliwi, przy trzecim naszym przejeździe rowerami przez wieś oraz trzeciej wizycie dokładnie już wiedzieli, czego nam trzeba i z miejsca szykowali cztery piwa sajgońskiej marki 333. :D
Ciekawy jest sposób podawania oraz picia piwa na południu kraju, gdzie temperatury przekraczają na ogół 30 stopni. Otóż razem z browarem podają tam kufel wypełniony po brzegi lodem. Początkowo opieraliśmy się takim wynalazkom, piwo z wodą, błeee... Ale okazało się, że miejscowi, przystosowani do klimatu, mają rację! Po prostu, takie piwo o pojemności 0,33 l. wypijamy na tyle szybko, że lód nie zdąży się rozpuścić. Nadaje natomiast złotemu trunkowi przyjemny chłód. A potem może od razu posłużyć do schłodzenia drugiej kolejki (albo i trzeciej). Równie uczynny i rozumny właściciel przydrożnej knajpki spieszy z następnymi puszkami bez konieczności trudzenia się zamawianiem. A ponieważ, gdy my ochładzamy się w cieniu, nasze rowery nagrzewają się w słońcu, okrywa siodełka specjalnie przygotowanymi dla pojazdów klienteli osłonami z kartonu. :D Na północy, gdzie wieczorami, w górach, zdarzają się nawet zimą temperatury ujemne, przydałby się uczciwy grzaniec. Niestety, sztuki przyrządzania takowego pazerni górale z Sa Pa nie opanowali i musieliśmy podzielić się z pewnym niemieckim małżeństwem wątłym płomieniem w kominku, rozpalonym w hallu hotelowym na pięciu (słownie) niewielkich deskach. Tak to grzaliśmy się z zimnym Hanoi Beer w dłoniach.
Piwo "po wietnamsku". Okolice Can Tho w delcie Mekongu. Temperatura powietrza 35 C, wilgotność 100%.

W tym sklepie piwa również nie brakuje.
Bogowie  też wiedzą, co dobre...

Czy aby jednak do końca? Heineken? Obiecałem sobie, że przy najbliższej okazji ofiaruję im puszkę Żywca w rozmiarze XXXL. :D

A oto piwa, które degustowaliśmy:


Hanoi premium
Hanoi Beer – browar Hanoi (założony jeszcze przez Francuzów w 1890 r.), dostępne najczęściej w dwóch wersjach: zwykłej oraz premium. Opakowania bardzo podobne: butelki 0,45 ml. i puszki 0,33 ml. Hanoi Beer premium 4,6%, zwykłe 4,2%. Lekkie, przyjemne w smaku piwo, nieco kwaskowe (zwłaszcza w wersji zwykłej). Dobrze gasi pragnienie. Występuje powszechnie na północy, mniej więcej do wysokości miasta Hue w środkowym Wietnamie. W tej części kraju to najpopularniejszy gatunek. Poniżej, bardziej na południe, trudno już je spotkać. Bardzo miło jest wypić sobie wieczorem to piwo w pubie na rogu ulic Hang Ga oraz Hang Phen na starym mieście w Hanoi. Przybywają tam głównie stali bywalcy, Europejczycy siedzący w stolicy przez dłuższy czas. Atmosfera jest jednak bardzo miła, ceny normalne, a dookoła toczy się ożywione życie uliczne.
Hanoi "zwykłe"
W autobusie sypialnym browar też się przyda.

Pub "europejski" w Hanoi. Sami stali bywalcy. :D
Tric Bach – browar Hanoi, 5,3%. Uwaga, uwaga! Najlepsze piwo w Wietnamie. Uznaliśmy je za takowe jednogłośnie razem z Adą. Wyraźny, przyjemny smak goryczki, czuć pełnię, przyjemnie gasi pragnienie i podkreśla smak potraw. Występuje bardzo rzadko, spotkaliśmy je tylko raz, w sklepie w kurorcie Sa Pa. Stosunkowo drogie, jak na Wietnam: puszka 0,33 kosztowała 14 k. dongów (ok. 2,20 zł.). Później, aż do końca pobytu, nie udało się już na ten browar natrafić.
Najlepsze piwo Wietnamu.

Larue – browar Hanoi, 4,2%. (wersja zwykła, "żółta") oraz 4,6% (wersja special, "zielona"). Niestety, w tym wypadku nazwa mówi sama za siebie :D. Po prostu lura. Dotyczy to obydwu wersji. Początkowo piwo wydaje się bez smaku, ten pojawia się dopiero po przełknięciu kilku łyków, lekko kwaskowy. Jedyna zaleta, to ewentualne ugaszenie pragnienia. Larue jest w tym trochę lepsze od wody. Występuje głównie na północy kraju. 
Larue na tle gór wokół Sa Pa.

Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda... Tak powitano nas w Cat Ba na koszt firmy transportowej. Gdy słoneczko przygrzewa, nawet "lura" staje się tygrysem.

Laure special, czyli "zielony"

Halida – browar Hanoi, 5 %, warzone przez firmę Carlsberg. Niestety, Carlsberg przeniósł do Azji wady swoich produktów dostępnych w Europie, to znaczy jest to piwo bez smaku. To wrażenie braku doznań smakowych utrzymuje się aż do końca degustacji. Obecne na północy kraju.

Bardzo udany obiad w Ninh Binh, popity przeciętnym piwem.

"Żółty słoń"

Hai Phong – browar Hajfong (to zeuropeizowana nazwa portowego miasta Hai Phong na północy kraju). I tu ciekawostka, na opakowaniu nie podano voltażu tego napitku (!). Na „oko” wydaje się jednak słaby. Posiada wyczuwalną z trudem goryczkę, ale smak wodnity, brakuje pełni. Po namyśle, doszliśmy do wniosku, że dopiero razem z ostatnimi łykami pojawiła nutka kwaśnego słodu, nawet przyjemna. Ale by doszukać się tej nuty należy powoli opróżnić butelkę 0,45 l., co dla bardziej niecierpliwych może okazać się zadaniem zbyt trudnym. Występuje na północy kraju, we wspomnianym mieście Hajfong oraz ogólnie na wybrzeżu Zatoki Tonkińskiej.

W stylu wietnamskim.
Huda – browar Hue, 4,7 %. Kolejny produkt wytwarzany przez firmę Carlsberg. Niestety, potwierdza fakt, iż kompanii tej nie należy sprzedawać zacnych, lokalnych marek. Kolejne piwo bez smaku, typowy Carlsberg właśnie. Warzone w środkowowietnamskim mieście Hue, gdzie zdominowało rynek. Miejscowi wypowiadają się o nim pochlebnie (lokalny patriotyzm?), może kiedyś było lepsze. Hue wizytowaliśmy w porze deszczowej, lało praktycznie bez przerwy, toteż trudno docenić ewentualne walory tego piwa przy gaszeniu pragnienia. W porze suchej, latem, pozostawia, być może, korzystniejsze wrażenie.

Browar Huda i sajgonki.

Zorok – browar Ben Cat, 5 %. Smakuje jak woda z dodatkiem kwasku cytrynowego, ogólnie kiepskie. Główna zaleta tego produktu to pojemność, sprzedawane jest w puszkach 0,5 l., co stanowi wyjątek wśród piw wietnamskich, zwykle o pojemności 0,33 l. Nabyliśmy je w Hue w Wietnamie środkowym, nigdzie indziej już na takowe nie trafiliśmy. Zresztą, bez żalu.

Dwa Zoroki na tle deszczowego Hue.
Viet A - browar Hoi An, oprocentowania na opakowaniu nie podano. Może dlatego, że bywa nienormowane i zmienne? To piwo lokalne, natrafiliśmy na nie tylko w samym Hoi An. Co ciekawe, serwowano je w knajpce wegetariańskiej z butelek pet 1,5 ml. Kelner podchodził i nalewał do kufelków (!). O smaku nie ma co mówić, nie doszukaliśmy się żadnego. Ale też Viet A okazało się najtańszym piwem, które popialiśmy w Wietnamie. Widoczne poniżej kufelki kosztowały 5 k. dongów (ok. 80 gr.)


Tak też można.

Sajgon Lager – browar Sajgon, 4,3 %. To jedno z dwóch sztandarowych piw południa kraju, chociaż występuje w całym Wietnamie. Nie przypadło nam do gustu. Posiada słaby, lewie wyczuwalny smak. Brakuje pełni.

Na bezrybiu...

...czyli na łódce... i rak ryba.

Piwo Sajgon Lager zyskuje nieco jako dodatek do kotletów z krokodyla.

A tutaj ratuje życie wędrowcowi na pustyni.

W stylu kolonialnym, na tarasie opuszczonej posiadłości francuskiej.

Sajgon Specjal – browar Sajgon, 4,9 %. Stosunkowo mocne, jak na Azję, ale bez wyrazistego smaku. Da się wypić bez przykrości, chociaż i bez rewelacji. Obecne w całym kraju.

Pierwsze spotkanie.

Sajgon Lager i Sajgon Special pomagają rozprawić się z wężem.
Sajgon Export - browar Sajgon, 4,9 %. Zgodnie z nazwą, to eksportowa wersja piwa Sajgon, wysyłana do wielu krajów azjatyckich. W samym Wietnamie dostępna głównie na południu. Zawiera dodatek papainy (enzym uzyskiwany z melonów), co poprawia jakoby trawienie. Walory smakowe podobne jak wprzypadku pozostałych piw Sajgon, przeciętne. Ale można wypić bez przykrości.

Wersja eksportowa też nie zachwyca, chociaż wspomaga podobno trawienie.

333 – browar Sajgon, 5,3 %. To dawna marka francuska 33, warzona w browarze założonym przez kolonizatorów. Ponieważ cieszyło się zasłużoną popularnością, władze komunistyczne utrzymały produkcję, dla porządku zmieniając nazwę na obecną: 333. Czyżby od pojemności puszki? Cieszy się uznaniem w całym kraju, niedrogie (10 k. dongów, ok. 1,60 zł.), posiada wyraźny smak goryczki. Przyjemne w smaku, dobrze gasi pragnienie – zwłaszcza podawane „po wietnamsku”, czyli w kuflu wypełnionym lodem.

Prawda, że ładniej mi z trzecią trójką?

Na tle panoramy południowej części Ha Long Bay

Tiger – browar Sajgon, 5 %. Wbrew nazwie, tygrysem wśród piw wietnamskich ten produkt nie jest. Słaby, mało wyrazisty smak. Pomimo sporej jak na Azję mocy, browar wydaje się wodnity. To w zasadzie produkt singapurski (koncern Heineken), przecniesiony do Wietnamu oraz innych krajów azjatyckich. W 2017 r. wprowadzono wersję Tiger Crystal (4,5%). Powiela ona wady poprzedniej, dodając własną: zmniejszenie mocy.

Singapurski Tygrys...

...stracił moc.

White Lion – browar Sajgon, 4,8 %. Po chwili degustacji pojawia się lekko słodowy posmak. Ogólnie da się to piwo wypić, ale bez rewelacji. Występuje ten „lew” głównie na południu kraju.

Lew niewiele  lepszy od Tygrysa

Biuina – browar Sajgon, 3,8%. Pomimo słabej mocy całkiem przyzwoite. Posiada wyrazisty, lekko kwaskowy smak. Orzeźwia i dobrze gasi pragnienie. Obecne na południu kraju.

Przyjemna w smaku "oranżada"...

...wypita wśród kanałów delty Mekongu.


niedziela, 5 sierpnia 2018

Sajgon – nieciekawa stolica Południa


Sajgon - ostatni punkt naszej miesięcznej podróży po Wietnamie. "Wujek" Ho Chi Minh, obecny patron miasta.
I oto koniec naszej miesięcznej podróży przez Wietnam. Ostatni dzień przeznaczamy na zwiedzenie Sajgonu, czyli metropolii Południa. W przeciwieństwie do Hanoi, miasto to jest stosunkowo młode, posiada jednak dramatyczną historię. Powstało w 1679 r. gdy władze Kambodży (do której należały wówczas te okolice) pozwoliły osiedlić się w małej, rybackiej wiosce uchodźcom chińskim, zwolennikom obalonej niedawno dynastii Ming. Już dwadzieścia lat później ziemie te zajęli jednak Wietnamczycy, wieńcząc w ten sposób swoją trwającą kilkaset lat ekspansję wzdłuż wybrzeża, na Południe. Pod nowymi rządami, miasto, nazywane po wietnamsku Gia Dinh, szybko stało się ważnym ośrodkiem gospodarczym, do czego przyczyniła się zapewne znana zaradność Chińczyków. Rola osady wzrosła jeszcze po nadejściu Francuzów w drugiej połowie XIX w. To oni zmienili oficjalnie nazwę na Sajgon (po wietnamsku Sai Gon), która wywodziła się z tradycji chińskiej. W latach I wojny indochińskiej (1945-1954) Francuzi czuli się tu pewniej niż na opanowanej przez ruch komunistyczny Północy i ustanowili w Sajgonie stolicę popieranego przez siebie ostatniego cesarza Bao Dai z dynastii Ngyuen. Po klęsce i odejściu Francuzów oraz abdykacji cesarza Sajgon stał się stolicą tzw. demokratycznej Republiki Wietnamu (Wietnam Południowy), czyli państwa utworzonego przez siły antykomunistyczne i wspieranego przez USA. Podczas rozpoczętej wkrótce później II wojny indochińskiej (tzw. wojna wietnamska 1957-1975) miasto było widownią wielu zamachów oraz kilkakrotnych, toczonych na dużą skalę walk zbrojnych z komunistyczną partyzantką i siłami północnej, Wietnamskiej Armii Ludowej. Upadek Sajgonu w kwietniu 1975 r. (już po wycofaniu się wojsk amerykańskich oraz złamaniu zawartych uprzednio traktatów pokojowych) stał się symbolicznym końcem wojny wietnamskiej. Dramatyczne sceny wkraczania sił Północy do stolicy Południa oraz chaosu towarzyszącego powietrznej ewakuacji ambasady USA (tysiące Wietnamczyków usiłowały rozpaczliwie wydostać się w ostatniej chwili z powstającego, komunistycznego raju) obiegły świat, stając się symbolem zwycięstwa komunistów oraz klęski Stanów Zjednoczonych. Zwycięzcy zmienili oficjalną nazwę miasta na Ho Chi Minh, na cześć swego zmarłego w 1969 r. przywódcy. W powszechnym użyciu pozostaje jednak również nazwa tradycyjna.
Obecnie Sajgon to tętniąca życiem metropolia, licząca ponad 8 mln. mieszkańców i nieco większa od Hanoi, stolicy Północy oraz całego państwa. Miasto, chociaż ma za sobą dramatyczną historię, nie posiada jednak duszy. Brakuje charakterystycznych, urokliwych zakątków, które można odnaleźć choćby w Hanoi. Dominujące wrażenia to upał, duża wilgotność powietrza, olbrzymi ruch uliczny, głównie skuterów, chociaż więcej tu samochodów niż na Północy. Tworzą one olbrzymie korki (tak, korki skuterowe!), a wydzielane przez nie spaliny są źródłem wiszącego nad miastem smogu.
Korki uliczne w Sajgonie (ten stosunkowo łagodny :D)
O Wietnamczykach z Południa mówi się, że wydają dwa razy więcej, niż (oficjalnie) zarabiają. Skąd my to znamy? Mieszkańcy metropolii są zwykle przyjaźni i pomocni, o ile nie mają wiele wspólnego z przemysłem turystycznym. W tym drugim przypadku potrafią (nie wszyscy, ale jednak) posuwać się do najbardziej bezczelnych oszustw, byle przybysza z „Zachodu” naciągnąć, na ile tylko się da. Rzuca się to w oczy bardziej niż w innych częściach kraju i stanowi przykry kontrast chociażby z mało turystycznym miastem Can Tho w delcie Mekongu, w którym spędziliśmy kilka poprzednich dni. Wielu bywalców radzi wręcz omijać Sajgon i nie tracić czasu na zwiedzanie jego wątpliwych uroków. Może i poszlibyśmy za ich radą, ale – pomijając już ciekawość – właśnie z Sajgonu mieliśmy wieczorny samolot do Zjednoczonych Emiratów i następnie do Polski. W tej sytuacji przeznaczenie ostatniego dnia na zapoznanie się ze stolicą Południa wydawało się posunięciem rozsądnym.
Jak już wspomniałem, w samym Sajgonie nie ma zbyt wiele do oglądania. Warto wybrać się na całodzienną wycieczkę (własnym „przemysłem”) do odległych o kilkadziesiąt km. tuneli Cu Chi z okresu wojny (zob poprzedni post), cóż jednak zwiedzać w mieście?

Studium przewodnika przed pagodą Tien Hau, a nuż uda się znaleźć jakąś informację :D

Bogini Tien Hau, patronka rybaków.

Charakterystyczne dla Wietnamu,  zwisające z sufitu kadzidła.

Pagoda Nefrytowego Cesarza, wejście.

Złośliwy cesarz chichocze na widok wyczerpanego upałem pielgrzyma :D

A gdzieś w bocznej kaplicy odpoczywa Budda ze znakiem słońca na piersi.
Zaczynamy od kilku „starożytnych” świątyń: pagody Tien Hau, wzniesionej w XIX w. na cześć patronki rybaków oraz tzw. Pagody Nefrytowego Cesarza (Chua Ngoc Hoang) – to świątynia taoistyczna z XVIII w. Obydwie raczej niepozorne, ukryte w kwartałach zabudowy i niełatwe do odnalezienia, szczególnego wrażenia nie robią. Do Nefrytowego Cesarza trafiają wycieczki pakietowe i ruch spory, u Tien Hau raczej cisza i spokój (nie rzucającą się zbytnio w oczy świątynię pomogli odszukać miejscowi). W sumie, zawędrowaliśmy do obydwu tych miejsc raczej z obowiązku i braku alternatywy (położone są zresztą w różnych częściach miasta).
Główny plac miasta.
Francuski ratusz.
Poczta Główna z zewnątrz...
...i  wnętrze budynku.

Opera w Sajgonie.


Notre Dame w Sajgonie.

Czas na Wietnam francuski, kolonialny. Zachodzimy na centralny plac dawnego Sajgonu. Króluje na nim oczywiście kolejny, olbrzymi pomnik Ho Chi Minha. Ustawiony przed dawnym, kolonialnym ratuszem. W pobliżu polecane jako godne obejrzenia budynki: opery, poczty głównej i wreszcie katedry Matki Bożej (Notre Dame – prawda, prawie jak w Paryżu :D). Paryż to jednak nie jest i budowle prezentują przyjemny wprawdzie dla oka, ale prowincjonalny styl kolonialny. W pobliżu wysokościowiec Bitexa Financial Tower, tzw. Saigon Skydeck, z charakterystycznym, wysuniętym lądowiskiem dla helikopterów. Za 200 k. dongów (ok. 10 USD – jak na Wietnam to dużo) można wjechać na platformę widokową usytuowaną na 50 piętrze. Można też „za darmo” wybrać się innym wejściem oraz innymi windami do restauracji. Uprzedzająco grzeczna obsługa doprowadzi w to miejsce nawet najmniej rozgarniętego osiołka. Ale żeby tam posiedzieć dłużej należy coś zamówić, menu europejskie, a ceny niebotyczne. Najlepiej więc obejść salę dookoła i wrócić do windy. Widoki zresztą nie porażają, głównie place budowy.


Widok ze Saigon Skydeck.
I widok na wieżowiec Saigon Skydeck.
I wreszcie pozostałości historii „współczesnej”, czyli Pałac Ponownego Zjednoczenia oraz Muzeum Wojny Wietnamskiej. Pałac Jedności to dawna siedziba kolonialnego rządu francuskiego, potem rezydencja prezydenta Wietnamu Południowego. Doznał on poważnych uszkodzeń w 1962 r. w wyniku zamachu podjętego przez jednego z pilotów lotnictwa południowowietnamskiego, który zbombardował budynek w nadziei zabicia znienawidzonego powszechnie prezydenta. Gmach odbudowano w stylu zachodnim (tzw. Wietnamski Biały Dom). W 1975 r., po zajęciu Sajgonu przez wojska komunistyczne, podpisano tam porozumienie z marionetkowym, nowym pseudorządem Republiki Wietnamu, dotyczące zjednoczenia kraju (oczywiście, na warunkach komunistycznej północy). Stąd obecna nazwa. O wydarzeniu tym przypomina urządzona w gmachu wystawa, w parku wyeksponowano kilka czołgów, co upamiętnia fakt wzięcia pałacu szturmem przez jednostki pancerne WAL. Wstęp 20 k. dongów (niecały 1 USD). Muzeum Wojny Wietnamskiej usytuowano w rozległym budynku w zasięgu przyjemnego spaceru od Pałacu Zjednoczenia. Wśród zwiedzających krąży złośliwa nazwa tego obiektu: Muzeum Propagandy Antyamerykańskiej. I rzeczywiście, dla wszystkich wrogów aktualnego supermocarstwa to miejsce do obowiązkowego zaliczenia. Eksponuje się tam głównie zdjęcia (często w dużych rozmiarach) oraz wyświetla filmy obrazujące wszelkiego rodzaju okrucieństwa popełnione przez wojska Stanów Zjednoczonych podczas wojny: bombardowania napalmem cywilnych wiosek i ich następstwa, brutalne przesłuchiwanie oraz mordowanie jeńców, krwawe pacyfikacje. Robi to istotnie wrażenie, ale trzeba pamiętać, że okrucieństwem splamiła się w tej wojnie również i druga strona, np. zabijając masowo tych, których uznawała za potencjalnych przeciwników nowej władzy: inteligencję, urzędników, duchowieństwo, ludzi bardziej zamożnych itp. O tym, rzecz jasna, ani słowa (tzn. ani zdjęcia). Nadto, w naszej własnej, polskiej tradycji, Amerykanie to uosobienie wszelkiej prawości oraz wyczekiwani z utęsknieniem wyzwoliciele i obrońcy (przed komunistami właśnie). To oczywiście również wyobrażenie fałszywe, kłóci się jednak z wymową tego szczególnego „muzeum”. Sale są bardzo silnie klimatyzowane, panuje w nich nieprzyjemny, dojmujący wręcz chłód. Najciekawsza część to wystawione na zewnętrznym dziedzińcu różne elementy uzbrojenia armii USA (czołgi, samoloty, pojazdy, artyleria itp.). Trochę tego wszystkiego dzielni wojacy musieli porzucić, jak widać.

Pałac Zjednoczenia czyli sajgoński Biały Dom.

Wnętrza Pałacu...

Symbole przyjaźni wietnamsko-radzieckiej.

Czołgi zwycięskiej WAL zdobyły Pałac 30.IV.1975.
W "Muzeum Propagandy Antyamerykańskiej"
Żelastwo porzucone przez pokonaną US Army.
Ten samolot też nie zdążył już odlecieć.
Na koniec kilka słów o praktykach sajgońskich hotelarzy. Zatrzymaliśmy się na dwie noce w Mobylette Sajgon Hostel w pobliżu ulicy Pham Ngu Lao (tzw. Bakcpacker Street), mającym zresztą na ogół dobre opinie i popularnym wśród podróżujących na własną rękę turystów. Recepcjonista zaoferował dwuosobowy pokój z WC oraz sauną (na co ona komu, gdy mają 35 stopni i 100% wilgotności na zewnątrz – widocznie wzorują się na Europie, pokój „luksusowy”, to powinien mieć saunę) w cenie 17 USD za dwie doby. Wydało nam się to kosztem trochę niskim (10 USD za dobę to norma, ale raczej na prowincji). Odparł, że to specjalna oferta, bo pora już późna, a pokój stoi pusty. Na wszelki wypadek, zarówno ja, jak i Ada pytaliśmy kilka razy, bardzo wyraźnie akcentując słowa i każąc rozmówcy wybierać pomiędzy kwotą 17, a 70 USD. Za każdym razem potwierdzał cenę 17 dolarów. To w końcu wzięliśmy ten pokój. I oto, po dwóch dniach, przy porannym wymeldowywaniu się zażądali 70 USD! Wezwany recepcjonista w żywe oczy twierdził, że podał taką właśnie cenę, a bardzo niemiła panienka pełniąca tam rolę szefowej oświadczyła, że widocznie źle mówimy po angielsku i pomyliśmy się! Po dłuższej dyskusji, „zagroziła”, że możemy odsłuchać nagranie rzeczonej rozmowy z monitoringu, na co z ochotą przystaliśmy. Ostatecznie, odsłuchała je sama na zapleczu i potem już do tego nagrania nie wracała. Mogliśmy wykłócać się dalej, upierać się przy przedstawieniu tego dowodu, może wzywać policję (wątpię, by cokolwiek to dało), ale był to ostatni dzień w Wietnamie, a w recepcji pozostawały nasze paszporty. I szkoda nam było czasu na podobne awantury. Ostatecznie zaproponowaliśmy zapłatę 35 USD – 17,5 USD na dobę to w miarę normalna cena za dwuosobowy pokój w Sajgonie o niezłym standardzie. Na tym się skończyło. Aha, jeszcze na niegrzecznym stwierdzeniu, że mają nadzieję widzieć nas po raz ostatni i bagaży do wieczora nam nie przechowają. I tak nie mieliśmy już zresztą zamiaru niczego tam zostawiać. Ostrzegamy więc przed tym hostelem i stosowanymi tam praktykami. Honor hotelarzy sajgońskich uratował właściciel sąsiedniego hotelu, na oko lepszej zresztą klasy i droższego, który te dwie plecako-walizki uprzejmie przechował, nie chciał za to ani donga (daliśmy zwyczajowy napiwek 20 k. dongów) i jeszcze z własnej inicjatywy poinformował nas o sposobach dojazdu na lotnisko. Już je znaliśmy, ale zawsze to miło.
Jak więc dojechać z Sajgonu na lotnisko albo odwrotnie? Bardzo prosto, autobusem linii 109, odjeżdżającym z dworca usytuowanego na końcu wspomnianej Pham Ngu Lao (Backpacker Street). Przejazd kosztuje 20 k. dongów (niecały 1 USD) od osoby. W normalnych warunkach to ok. godzina jazdy. W okresie szczytu przejazd może się jednak znacznie wydłużyć. Zachowaliśmy więc 40 k. dongów, za resztę pozostałej waluty wietnamskiej kupiliśmy drobne pamiątki (głównie piwo i kawę), po czym pożegnaliśmy stolicę Południa oraz sam Wietnam.
Wreszcie w deszczowej Ojczyźnie :D