|
Żołnierz w tunelach Vietcongu. |
Jedną
z największych atrakcji turystycznych Wietnamu stanowią obecnie
tunele wykopane i wykorzystywane przez ludność cywilną oraz
partyzantów Vietcongu podczas wojny wietnamskiej (1957-1975).
Zyskały one sławę głównie za sprawą amerykańskich filmów i
przyciągają wielu zwiedzających, świadcząc zarazem o
determinacji oraz niezwykłej odporności Wietnamczyków, zdolnych
żyć i walczyć w takich warunkach, całymi miesiącami, a nawet
latami.
Obecnie
udostępnia się turystom fragmenty dwóch kompleksów: Vinh Moc w
Wietnamie środkowym oraz Cu Chi w Wietnamie południowym, w pobliżu
Sajgonu. Moim zdaniem, większe wrażenie robią tunele Cu Chi. Warto
jednak w miarę możliwości odwiedzić obydwa te miejsca, kompleksy
różnią się bowiem między sobą, wydrążono je w innym celu,
spełniały też podczas wojny różne zadania. Trzeba od razu
zaznaczyć, że przy ich „budowie” korzystano wyłącznie z pracy
ręcznej i najprostszych narzędzi, czynnikiem sprzyjającym okazało
się natomiast podłoże, piaskowiec i glina, umożliwiające tego
rodzaju przedsięwzięcie.
Tunele
Vinh Moc
Odwiedziliśmy
je jako pierwsze, może i dobrze, wydają się bowiem mniej
spektakularne. Były używane w latach 1967-1973, a powstały w tzw.
Strefie Zdemilitaryzowanej (powszechnie używa się angielskiego
skrótu: DMZ), po północnej stronie granicy, pomiędzy dwoma
ówczesnymi państwami: Wietnamem Północnym (komunistycznym) i
Wietnamem Południowym (tzw. demokratycznym). Ustanowiona przez
czynniki międzynarodowe, wspomniana strefa zdemilitaryzowana miała
rozdzielać wrogie państwa oraz ich siły zbrojne. Obydwie strony, a
później również Amerykanie, niekoniecznie stosowały się do tych
zaleceń, stąd przydatność wspomnianych tuneli. Wydrążyli je w
pobliżu brzegu morza miejscowi rybacy. Sprzyjali oni siłom Wietnamu
Północnego oraz partyzantom Vietcongu (prokomunistyczna organizacja
zbrojna na Południu), uczestnicząc w przerzucie broni i
zaopatrzenia dla tych ostatnich. Z tego powodu ich osady stały się
celem częstych bombardowań amerykańskich z powietrza. W odpowiedzi
wydrążono tunele. Tworzą one bardzo rozległy kompleks, sięgają
w głąb na 23 m. i posiadają trzy poziomy. Urządzono tam m. in.
sale przeznaczone na szpital, miejsca zebrań, pomieszczenia odpraw,
magazyny itp. Żyli tam również zwykli ludzie, rodzina otrzymywała
na swój użytek komorę o powierzchni ok. 1 m. kw. (!) Wszystko to
połączono wąskimi, tworzącymi prawdziwy labirynt korytarzami.
Wyjścia niektórych prowadziły prosto na plażę, co umożliwiało
nocne połowy, a zwłaszcza wspomniany przerzut zaopatrzenia.
Amerykanie używali ciężkich, kilkutonowych bomb, które jednak na
ogół nie były w stanie zburzyć podziemnych konstrukcji. W takich
warunkach miejscowi przetrwali siedem lat.
Dojazd
do tuneli Vinh Moc jest stosunkowo trudny. Znajdują się one nad
brzegiem morza, kilkanaście km. od głównej drogi z północy na
południe. Komunikacji publicznej brak, pozostają autobusy
turystyczne, zorganizowane wycieczki albo taksówki. To jednak
zabiera sporo czasu, gdy np. wyruszać specjalnie w tym celu z Hue. Z
tego powodu byliśmy już zdecydowani zrezygnować i zadowolić się
zwiedzeniem w przyszłości tuneli Cu Chi pod Sajgonem, uchodzących
zresztą za ciekawsze. Przedsiębiorczy Wietnamczycy wychodzą jednak
naprzeciw pragnieniom turystów i wiele przejazdów z kompleksu
jaskiń Phong Nha albo z miasta Dong Hoi do położonego dalej na
południu Hue (dla obcokrajowców, oczywiście) uwzględnia
zwiedzanie tuneli. Ostatecznie, oznacza to tylko dodatkowe 20-30 km.
w obydwie strony. Skorzystaliśmy z tej oferty i udało się zaliczyć
Vinh Moc bez większych komplikacji. Minusem okazała się pora roku.
Ponieważ podróżowaliśmy zimą, w samym środku pory deszczowej,
najniższy poziom tuneli zalała woda i okazał się niedostępny. Z
takimi trudnościami mieszkańcy tej podziemnej wioski też musieli
sobie w swoim czasie radzić. Zwiedzanie trwa ok. 1 h., w grupach
zorganizowanych. Turystów ostrzega się przed ciasnotą, ciemnością,
możliwością zabłądzenia. Odradza się wstęp osobom cierpiącym
na klaustrofobię, duszności, problemy z sercem, astmę itp. Moim
zdaniem, wszystko to trochę na wyrost. Ot, należy się czasami
mocno pochylić, czasami wciągnąć brzuch, zabłądzenie też
raczej nie grozi, wszędzie znaki wskazujące kierunek, przewodnicy
też czuwają. W sumie miejsce niewarte raczej całodziennego,
specjalnego wypadu z Hue czy Dong Hoi, ale przy okazji przejazdu jak
najbardziej można o nie zahaczyć. Szczególnie zadowoleni powinni
być miłośnicy militariów.
W
trakcie tej podróży turyści wizytują też zazwyczaj most Hien
Luong na granicznej niegdyś rzecze Ben Hai, rozdzielającej do 1975
r. Wietnam Północny od Południowego. Obok urządzono muzeum DMZ.
To klasyczny przykład propagandy, mającej ukazywać wytrwałość i
odwagę Wietnamczyków (tej odmówić im nie sposób), klęskę
amerykańskich imperialistów (poniesioną zresztą w dużym stopniu
na własne życzenie), a nade wszystko wszechogarniającą radość
narodu z powodu zjednoczenia pod komunistycznym przywództwem (setki
tysięcy emigrantów miały na ten temat inne zdanie, dopiero od
pewnego czasu kraj odrabia straty, ale też komunistyczny jest już
obecnie tylko z nazwy). Na koniec, spacer historycznym mostem Hien
Luong, po którym przy pochmurnej, ale akurat nie nękającej
deszczem pogodzie, wkroczyliśmy do Wietnamu Południowego. Autobus
przejeżdża obok, po nowym moście. To też znak czasu. Obowiązkowe
zdjęcie przy pomniku zjednoczenia i ruszamy do Hue.
|
Wejście do tuneli Vinh Moc. |
|
Amerykańskie bomby i pociski pracowicie wygrzebane z ziemi. |
|
W tunelach... |
|
...pokłon przed obniżeniem stropu. |
|
Rekonstrukcja wietnamskiego M-1 (1 m. kw.). |
|
Jak widać, w Wietnamie środkowym sam środek pory deszczowej. |
|
U stóp ojca narodu (muzeum DMZ) |
|
Most Hien Luong na dawnej granicy dwóch światów. |
|
Ostatni kadr Wietnamu Północnego... |
|
...i zaczynamy zwiedzanie Wietnamu Południowego. Na zdjęciu pomnik zjednoczenia. |
Tunele
Cu Chi
To
drugi, udostępniany turystom kompleks tuneli. Moim zdaniem,
ciekawszy od tych z Vinh Moc. Usytuowany jest kilkadziesiąt km. na
północ od Sajgonu. Tunele te służyły innym celom niż poprzednio
opisane. Wydrążono je na terytorium przynajmniej okresowo
kontrolowanym przez wroga i stanowiły oparcie dla sił Vietcongu –
prokomunistycznej partyzantki, walczącej najpierw przeciwko
Francuzom, a potem siłom Wietnamu Południowego i Amerykanom.
Drążenie ich rozpoczęto już w latach 1945-1954 (w dobie wojny z
Francuzami), rozbudowano w trakcie drugiej wojny indochińskiej
(1957-1975, tzw. wojna wietnamska). Kompleks liczył ok. 250 km.
długości, z tego do dziś zachowała mniej więcej połowa.
Turystom udostępnia się drobne fragmenty. Ponieważ inne było
przeznaczenie tuneli Cu Chi, prezentują się one odmiennie. Przede
wszystkim, zostały starannie zamaskowane, wejścia ukrywano w
najbardziej zaskakujący i przemyślny sposób, strzegły ich
rozliczne, proste zazwyczaj, ale groźne pułapki, korytarze w celowy
sposób wydrążono kręte i bardzo wąskie, by utrudnić poruszanie
się wrogom, którzy mogliby wtargnąć do środka. Tam również nie
brakowało pułapek. Kwaterowała tu nie tyle ludność cywilna, co
partyzanci Vietcongu oraz przerzucani z Północy, regularni
żołnierze WAL. Amerykanie kilkakrotnie podejmowali próby
likwidacji kompleksu. Bez większych problemów opanowywali
powierzchnię, ale nie udało im się zdobyć lub zniszczyć
podziemnego miasta. W tunelach dochodziło do krwawych starć, które
zyskały sobie ponurą sławę. Po stronie „zachodniej”
wyróżniali się w nich zwłaszcza ochotnicy o drobnej budowie ciała spośród żołnierzy
australijskich.
Dojazd
do kompleksu Cu Chi jest, o dziwo, bardzo łatwy. Można, jak zwykle,
wykupić jednodniową wycieczkę w którymś z biur turystycznych w
Sajgonie, w tym wypadku to jednak najzupełniej zbędne. Daje się
bowiem, wyjątkowo, skorzystać z komunikacji publicznej. Dodajmy
przy tym, że biura turystyczne wożą często swoich klientów do
tuneli Ben Dinh, przerobionych i częściowo wykopanych na nowo na
użytek zwiedzających. Opisana poniżej trasa wiedzie natomiast do
tuneli Ben Duoc, które posiadają walor oryginalności (poza
poszerzonymi dla turystów wejściami). W Sajgonie, na dworcu
autobusowym usytuowanym przy rondzie na zachodnim krańcu Pham Ngu
Lao (tzw. Backpapers Street) wsiadamy do autobusu linii nr 13 do
miasteczka Cu Chi (odjazdy o pełnych godzinach). Tam przesiadamy się
do autobusu nr 79. Połączenia są dobrze skomunikowane, obsługa na
dworcu w Cu Chi z własnej inicjatywy pokazuje cudzoziemcom, w który
pojazd się załadować. Oczekiwanie nie trwa długo i jedziemy
dalej. Po mniej więcej 40 min. docieramy do przystanku przy wejściu
na teren ekspozycji. Z daleka widać informacje i plakaty, ale trzeba
uważać, bo to przystanek przelotowy. Ponieważ w Sajgonie panują
nieprawdopodobne korki, dojazd może zabrać łącznie do 3 h. Ale
każdy pojazd miałby podobny czas, a przejazd autobusem jest bardzo
tani (pojedynczy bilet to 7 k. dongów, czyli trochę ponad 1 zł.).
Z przystanku odbywamy ok. półkilometrowy spacer, w większości już
po terenie muzealnym. Warto pokrzepić się po trudach podróży
zimnym piwem marki 333 w malowniczo usytuowanej, cienistej knajpce
nad brzegiem rzeki Sajgon. W sezonie docierają tutaj promy z miasta,
z których również można skorzystać. Trafiliśmy jednak na porę
zimową i ten środek lokomocji okazał się niedostępny.
Pocałowaliśmy jedynie klamkę budki z biletami na przystani. To, że
panowała zima, nie oznaczało zresztą niskich temperatur,
przeciwnie, upał ok. 30 stopni i duża wilgotność. Piwo przydało
się tym bardziej!
Ze
zwiedzaniem nie należy się ociągać, ostatni autobus linii 13 z Cu
Chi do Sajgonu odjeżdża bowiem o 17.00 (a do miasteczka trzeba
jeszcze wrócić autobusem nr 79). Jeżeli jednak wyjedziemy
stosunkowo wcześnie, np. o 8.00, po czym na piwo poświęcimy ok. 20
min., to wszędzie da się bez problemu zdążyć. Cena biletu do
kompleksu to 90 k. dongów (ok. 4 USD), w tym wliczony przewodnik.
Zwiedzanie odbywa się bowiem w grupach zorganizowanych. Nie może to
dziwić wobec specyfiki obiektu. Przewodnicy bardzo się zresztą
starają, opowiadając o przeznaczeniu i historii tuneli, a także
demonstrując obrazowo działanie różnych mechanizmów i pułapek
na imperialistycznych sługusów. Te robią istotnie wrażenie
(poświęcono im osobną ekspozycję). Proste, wykonane z tego, co
oferowała dżungla, ale skuteczne. Pocieszającym mógł się okazać
do pewnego stopnia jedynie fakt, że z założenia miały nie tyle
zabijać, co zadawać rany. Chodziło o to, by koledzy żołnierza
musieli poświecić czas i ludzi na wyniesienie go ze strefy walk.
Bardzo interesujące są również sposoby maskowania wejść do
tuneli. Wykorzystywano w tym celu np. kopce termitów. I wreszcie
samo wejście. Chyba każdy turysta musi zrobić sobie zdjęcie w
chwili, gdy wsuwa się do niewielkiego, kwadratowego otworu,
prowadzącego pod ziemię i zamykanego maskującą klapą. Trzeba
solidnie wciągnąć brzuch (jeżeli ktoś takowy posiada :D) i
wyciągnąć ręce w górę, inaczej nie przejdą. Na pierwszy rzut
oka wydaje się niemożliwe, żeby ktokolwiek z Europejczyków
potrafił tego dokonać. Potem przecisnęli się jednak prawie
wszyscy. Ja również zdołałem, pomimo wyrażanych od kilku dni
wątpliwości mojej Pani, postulującej przejście zawczasu na dietę.
Już na dole mamy do wyboru trasę krótszą (kilkanaście metrów) i
dłuższą (ok. 100 m.), trzeba się dobrze pochylić, miejscami
pełzać na kolanach. Oczywiście, daliśmy radę z tą dłuższą.
Po drodze kilka sal, pomieszczenie odpraw, szpital itp. Wreszcie
zbawcza klapa wyjściowa. Uff, udało się. Zadowolenie zmniejsza
wiadomość, że wejście zostało specjalnie poszerzone na potrzeby
turystów. Oryginalnego pewnie nie dałoby się pokonać. Zapoznajemy
się jeszcze ze sposobem produkcji praktycznych i wytrzymałych
sandałów z opon (używanych przez partyzantów Vietcongu, podobno
nie zostawiały śladów w dżungli, można nabyć na własne
potrzeby, poszerzyli numerację :D), kosztujemy specjałów
partyzanckiej kuchni (bataty). Oglądamy potężne leje po bombach
zrzucanych przez amerykańskie B 52, bo i w taki sposób imperialiści
próbowali zniszczyć tunele. Dla bardzo zainteresowanych militariami
specjalna okazja, możliwość postrzelania na miejscowej strzelnicy
z oryginalnej broni Vietcongu, czyli legendarnego AK 47 (słynnego
„kałacha”). Niestety, to droga przyjemność. Cenę obliczają
od pojedynczego naboju, 60 k. dongów (ok. 3 USD), ale nabyć trzeba
cały magazynek z minimum 10 pociskami (dotyczy to konkretnie AK 47). Daje to kwotę ponad 30 USD,
nikt z obecnych nie skorzystał.
Na
koniec coś zupełnie surrealistycznego. Buddyjska w stylu i oprawie
świątynia, w której rolę bóstwa pełni... a jakże, sam Ho Chi
Minh! Jest tam wszystko, co trzeba: posągi, kadzidło, ofiary.
Teoretycznie przybytek wzniesiono celem upamiętnienia 50 tys.
poległych w walkach tunelowych Wietnamczyków (ponad połowa zmarła
na malarię) i to cel jak najbardziej wzniosły. W końcu wierzyli,
że walczą o swoją ojczyznę. Pozostaje jednak przykre wrażenie
apoteozy i deifikacji komunistycznego wodza. Dla przybyszów z
Polski, pamiętających życie „za komuny”, to akcent śmieszny i
niemiły zarazem. Nie wolno tam robić zdjęć, ale Ada coś
strzeliła.
W
sumie wypad do Cu Chi jak najbardziej godny polecenia. Tym bardziej,
że to ciekawy cel jednodniowego wyjazdu z Sajgonu, pozwalającego
odetchnąć od zaduchu (dosłownego) tego miasta, obserwować
codzienne życie przedmieść metropolii oraz prowincji, odpocząć
na łonie przyrody. A wszystko to za tanie pieniądze, z wyjątkiem
strzelania z kałacha, rzecz jasna. Ale wojna zawsze kosztuje, nawet
wygrana.
|
U wejścia do tuneli Cu Chi. |
|
Przyjemna sceneria do opróżnienia kufelka zimnego piwa. Prawda? |
|
Pierwsze wojskowe eksponaty. |
|
I znów amerykańskie bomby... |
|
A to jedna z wielu pułapek na imperialistów. |
|
Zamaskowane kopcem termitów wejście do tunelu. |
|
Czas zanurzyć się w tunele. |
|
A tam: podziemny szpital. |
|
Wyjście boczne (skrót) ale idziemy dalej... |
|
Jest coraz ciaśniej, bardziej duszno, wilgotność wysoka, a temperatura w okolicach 40 st. |
|
Uff udało się, ale koszulka do prania :D |
|
Partyzanckie pataty chyba Zbyszkowi nie smakują :D |
|
Cennik na strzelnicy. |
|
Pierwsze arkady przed "świątynią Ho Chi Minha". |
|
I główna bryła świątyni, wzorowana...oczywiście... |
|
...na chińskich pierwowzorach, Nawet smoki na chińską modłę przy schodach :D |
|
Budda czy Ho Chi Minh? Kto zgadnie? Przyjmijmy, że to kolejne wcielenie Buddy :D |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz