czwartek, 26 września 2019

Mount Popa czyli małpi cyrk


Klasztor Mount Popa najlepiej wygląda z daleka.
Mount Popa to pozostałość wygasłego wulkanu, obecnie stroma, skalista góra, wznosząca się na wysokość 1518 m. ponad poziom morza oraz ok. 1 tys. m. ponad okoliczne równiny. Leży w centralnej Birmie, ok. 40 km. na południowy-wschód od Bagan. W XI w. założono tam buddyjski klasztor, jedno z głównych centrów pielgrzymkowych w kraju, bardzo popularne również obecnie. Oczywiście, to także cel wielu spośród przybywających do Bagan turystów. Przyciąga ich (nas również przyciągnęło) niezwykłe położenie klasztoru oraz roztaczające się stamtąd widoki. O dziwo, wycieczka z Bagan do Mount Popa nie nastręcza większych problemów logistycznych. Można wynająć taksówkę za ok. 50 tys. kiatów (ok. 35 USD), ale to zbędny wydatek. Miejscowi ludzie interesu docenili wreszcie okazję zrobienia pieniędzy na turystach i oferują tzw. shared taxi czyli wspólny przejazd dla kilku osób. W praktyce podstawiają busa, zabierając ok. 8-10 chętnych. Wycieczka taka kosztuje 10 tys. kiatów od osoby (ok. 6-7 USD) i zajmuje pół dnia. Przejazd można zamówić w każdym z wielu działających w Bagan ulicznych „biur podróży”, pojazd zabiera chętnych spod wskazanego hotelu o przyzwoitej godzinie, zwykle po śniadaniu.
Podróż w jedną stronę zajmuje ok. 2 h., gdyż bus zbiera pasażerów z różnych hoteli, a w połowie drogi przewidziano ok. półgodzinny postój na plantacji palm kokosowych. Można tam zapoznać się z tajnikami uprawy, a także wyrobu z pozyskiwanych z drzew surowców różnych przedmiotów oraz potraw. Oczywiście, nas samych zainteresowało przede wszystkim wytwarzane na miejscu wino palmowe. Po prawdzie, nic specjalnego, jak się okazało.
Plantacja palm kokosowych (tu "wytłoczki")


Trzeba się napracować, by...

...coś uwarzyć a potem...

...zdegustować. Jak widać na załączonym obrazku na wegańskim jedzeniu też można się utuczyć :D
Mount Popa, powiedzmy to sobie szczerze, największe wrażenie wywiera z pewnej odległości. Potem im bliżej, tym gorzej. Tak to często z obiektami turystycznymi, zwłaszcza w Azji, bywa. Przede wszystkim, już w położonej u podnóża góry wiosce napotykamy tłumy pielgrzymów oraz setki straganów, knajpek, sklepów itp., itd. Trudno znaleźć miejsce, w którym dałoby się zrobić zdjęcie z ładnym widokiem góry. Gdy już dojdziemy do jej podnóża, gęstość tłumu zdecydowanie rośnie. Do usytuowanego na szczycie klasztoru prowadzi 777 stopni (sama wioska położona jest wyżej niż otaczające równiny i nie trzeba pokonywać wspomnianego tysiąca metrów przewyższenia w całości). Spacer nie stanowi wprawdzie jakiegoś wielkiego wyzwania pod względem kondycyjnym, pojawiają się natomiast inne kłopoty. Stragany i tłumy ludzi towarzyszą nam nadal, praktycznie do samego szczytu. Nie to jednak okazuje się najgorsze. Największe przekleństwo Mount Popa to obecne tam licznie małpy. Podczas podróży po różnych krajach świata spotykaliśmy te śmiałe i zepsute często przez ludzi zwierzęta wiele razy. Nigdy jednak nie widzieliśmy małp równie złośliwych i agresywnych jak te z Mount Popa. Trzeba na nie naprawdę uważać, zwłaszcza przy próbie karmienia. W wielu straganach sprzedaje się gazetowe zwitki z przeznaczonym dla zwierzaków ziarnem. Bywa, że wyrywają je ludziom z rąk, najczęściej okazują jednak umiarkowane zainteresowanie tego rodzaju pokarmem. Natomiast banany wzbudzają prawdziwe emocje. Gdy ktoś ma przy sobie ten specjał, albo zwłaszcza gdy próbuje wręczyć go którejś z małp, natychmiast zbiega się ich kilka lub nawet kilkanaście i na początek wyrywają owoc z rąk darczyńcy, a następnie sobie nawzajem. Potrafią przy tym zaatakować i podrapać ofiarodawcę, co widzieliśmy na własne oczy w przypadku pewnej młodej Chinki. Agresywne złodziejki wcale nie boją się ludzi.
To pierwszy problem z małpami, w sumie jednak mniej istotny. Ostatecznie, nie musimy akurat na Mount Popa zajadać bananów czy dokarmiać złośliwych zwierząt. Gorzej, że wielu ludzi jednak to robi, a spożyte ziarno czy banany naturalną koleją rzeczy trafiają z małpiego żołądka do małpich czterech liter. A stamtąd to już prosto na schody i chodniki zatłoczonych przejść oraz galeryjek. Bo przecież żadna małpa nie pofatyguje się w tym celu w krzaki, po prostu srają (wybaczcie dosadność) gdzie popadnie. I tu pojawia się problem najgorszy. Jak w każdej świątyni buddyjskiej, do klasztoru Mount Popa wchodzi się boso. Przy czym za strefę świętą uznaje się tutaj już wspomniane schody. W rezultacie, maszerujemy tymi zatłoczonymi przejściami dosłownie stąpając bosymi stopami po świeżych albo już rozdeptanych małpich gównach. Doprawdy, zadziwiający sposób okazywania szacunku świętości.
Sytuację starają się ratować przedstawiciele lokalnej inicjatywy. Spora liczba ochotników krąży z miotłami, ścierkami oraz wiadrami z wodą, usiłując z poświęceniem (ale zwykle bezskutecznie) utrzymać porządek i sprzątać te małpie odchody. Często polega to, niestety, na tym, że tylko je na większej przestrzeni rozmazują. Tym niemniej, chwała im nawet za te próby. Warto przygotować drobne banknoty, bo przecież panowie nie robią tego za darmo i dość natarczywie dopominają się napiwków, zwłaszcza od cudzoziemców. Gdy w końcu zabraknie drobnych, sytuacja staje się niezręczna. W swojej natarczywości sprzątacze zaczynają bowiem przypominać... Kogo? Sami sobie dopowiedzcie. :-)
Wreszcie na górze. Widok istotnie bardzo rozległy, w jego kontemplacji przeszkadzają jednak wszechobecne tłumy wiernych oraz turystów. Małpy również nie odpuszczają. Kilka kapliczek, raczej przeciętnych i nie robiących większego wrażenia. Czas ruszać w dół, po raz kolejny wśród tłoku i małpich odchodów. Oto wątpliwe uroki Mount Popa. Gdy wieczorem, przy obiedzie „U Królowej” („Queen” - wspomniana w poprzednim poście najlepsza restauracja w Bagan) dzieliliśmy się wrażeniami ze „stałymi” towarzyszami wieczornych posiłków, poznana kilka dni wcześniej młoda Chinka w pełni podzieliła opinię Ady o Mount Popa: „Nie lubię tłoku i małpich gówien!” Nic dodać, nic ująć. Oczywiście, każdy kto trafi w te okolice, zechce zapewne przekonać się o tym sam.
I jeszcze jeden drobiazg. U podnóża Mount Popa nie sprzedaje się piwa ani żadnego innego alkoholu, także w restauracjach. A upał robi swoje. Na szczęście, zabraliśmy po butelce na głowę z hotelowej lodówki. Odpowiednio zabezpieczony, złocisty trunek zachował chłód. Nie wypadało wprawdzie raczyć się tym darem bogów w świętym miejscu na samej górze, ale bardziej dyskretnie, w wiosce, przy oczekującym powrotu zwiedzających busie, to już inna sprawa. Przy okazji, wzbudziliśmy pewną zawiść znajomej pary z Włoch (koleni współbiesiadnicy przy stole „U Królowej”), którzy nie wykazali się podobną przezornością. Cóż, rozpieszczeni dobrobytem obywatele „starej Unii” niektórych sytuacji przewidzieć nie potrafią.
Zbliżamy się do Mount Popa.


Witają nas małpy, ta w tle to... czarownica  na miotle :D

Taki słodziak, a wyrośnie na taką zołzę...

Ogólna panorama małpich schodów.

Może jedzonko?
No daj jak już masz...

...strzelę sobie lufkę :D

A jak się wkurzę to przegnam stąd ten ludzki ród :D

Na schodach tłumy pielgrzymów.

Zadaszenia schodów z góry.

Jeden z kiczowatych ołtarzy na szczycie.

Widoki ze szczytu na wioski też szczególnie nie zachwycają.

Trochę lepiej w drugą stronę.

Powoli ruszamy w dół...

Bagan – lot ponad miastem tysiąca świątyń


Bagan, miasto czterech tysięcy świątyń
Bagan (Pagan) to obecnie niewielka miejscowość w środkowej Birmie, ok. 100 km. od Mandalay w dół Irawadi. W XI-XIV w. stanowiła stolicę państwa birmańskiego, którego kolejni władcy oraz inni fundatorzy ozdobili ją tysiącami stup, świątyń, klasztorów i innych obiektów kultu religii buddyjskiej. Obecnie w okolicy doliczyć się można ponad 4,5 tys. tego rodzaju obiektów, przeważnie dobrze zachowanych, rozrzuconych szeroko wśród okolicznych pól i zarośli. Większość z nich pochodzi ze wspomnianego okresu stołeczności Bagan, niektóre odnowiono w typowo birmańskim stylu, tzn. nie szczędząc złotej, białej i czerwonej farby. Zdecydowanie lepiej prezentują się stupy i świątynie w stanie sprzed renowacji, zachwycając egzotycznym, surowym pięknem. Jako przyczynę upadku Bagan podaje się zwykle serię najazdów wojsk mongolskich, które dotarły tutaj w latach osiemdziesiątych XIII w. z rozkazu wielkiego chana Kubiłaja, będącego również cesarzem podbitych przez Mongołów Chin. Wskazuje się nawet świątynie, w których nadejście wroga przerwało jakoby pracę artystów i rzemieślników, pozostawiając niedokończone freski. Swoją drogą, rozmach imperium mongolskiego w tej epoce budzi respekt. Przecież dokładnie w tym samym czasie Mongołowie podchodzili pod Sandomierz i Kraków! Wydawało się nam, że lecąc do Birmy przybyliśmy na drugi koniec świata, a tu proszę, ten świat okazał się nagle taki mały i to już sześćset lat temu! Powyższą, dramatyczną wersję tonują badania naukowe, obecnie uważa się raczej, że to przeniesienie stolicy w inne miejsce zadecydowało o porzuceniu Bagan w XIV w. Potem jeszcze, w marcu 1945 r., podczas II wojny światowej, wojska brytyjskie forsowały w pobliżu rzekę Irawadi, wypierając japońskich okupantów. Japończycy wykorzystywali zabytkowe obiekty jako umocnione punkty oporu, szczęśliwie w samym Bagan do większych walk nie doszło, dzięki czemu budowle ocalały. Współcześnie dawne świątynie, stupy i klasztory stoją po prostu wśród wiejskiej zabudowy, pól uprawnych, łąk i zarośli. To zresztą w Birmie dość częste (nawet w założonej niedawno nowej stolicy, Naypiydaw).
Budowli jest tak wiele i posiadają zwykle tak bezlitośnie łamiące język nazwy, że ich opisywanie, a choćby i odszukiwanie najważniejszych, najpiękniejszych, czy największych w zasadzie mija się z celem. Najlepszy sposób zwiedzania Bagan polega, naszym zdaniem, na zagubieniu się wśród polnych dróżek oraz obecnych wszędzie zabytków. Rozciągają się one na sporym obszarze, dlatego zwiedzanie pieszo raczej odpada. Lepiej wynająć rower albo skuter, wypożyczalni nie brakuje, ceny przystępne, na kieszeń przeciętnego turysty. Jakość sprzętu pozostawia trochę do życzenia, ale i tak nasze rowery spisywały się o wiele lepiej niż te znad jeziora Inle. Na początek można też wynająć dorożkę, która za ok. 10 tys. kiatów (ok. 6 USD) obwiezie w ciągu dnia po najważniejszych i najciekawszych (zdaniem Birmańczyków) obiektach. Skorzystaliśmy z tej oferty pierwszego dnia pobytu. Czy warto? Kwestia dyskusyjna. Jeżeli ktoś zamierza z mapą w ręku szukać kolejnych świątyń, to dorożka ułatwi sprawę. Ale, prawdę mówiąc, wszystkie te stupy czy klasztory są do siebie bardzo podobne i po pewnym czasie doznajemy przesytu. Największa atrakcja to zwiedzanie na własną rękę, gdzie oczy i rowery poniosą. Wrażenie robi przede wszystkim liczba świątyń oraz ich naturalna dzikość.
Jeden ze sposobów zwiedzania dawnego miasta Bagan.

Czy koń zdoła pociągnąć słonia? :D

Na każdym kroku wyrastają stupy...

...i pagody.

Jedna z naj...pagód.

a przez okienko widać też pagody :D

Inne sposoby zwiedzania to skuter lub... rower.
Oczywiście, Bagan to najważniejsza atrakcja turystyczna Birmy, uznawana przez niektórych za kolejny, „ósmy cud świata” (naszym zdaniem przesadnie), przyciąga więc licznych zwiedzających. Naczytaliśmy się na wielu blogach o problemach z noclegiem i dojazdem, konieczności rezerwowania miejsc z dużym wyprzedzeniem itp., itd. Dotyczyć to miało zwłaszcza okresu zimowego, kiedy przypada szczyt sezonu (pora sucha: grudzień-luty). Jeśli chodzi o komunikację, to bilety istotnie warto zamówić kilka dni wcześniej, jak to zwykle w Birmie. Autobusy dojeżdżają do bezpośrednio sąsiadującego z Bagan miasteczka Nyaung-U (kolej podobno też, ale w Birmie pociągi generalnie odradzamy). Potem można bez problemu złapać tuk-tuka do konkretnego hotelu (oczywiście, należy się targować, bo to miejsce turystyczne). Znalezienie przyzwoitego i niekoniecznie drogiego pokoju nie nastręczyło żadnych problemów (duże, dwuosobowe lokum z łazienką, do tego śniadanie - ok. 20 USD za dobę). Cały rejon świątyń uznawany jest za rezerwat archeologiczny, co oznacza płatny wstęp (dla zagranicznych turystów, rzecz jasna, Birmańczycy - wejście wolne). Nie ma tam, co prawda, żadnych ogrodzeń czy bramek z kasami (obszar jest zbyt duży i zamieszkały), ale w najważniejszych świątyniach czuwają porządkowi, którzy w każdej chwili mogą poprosić o okazanie stosownego biletu. Jeżeli takowego nie posiadamy, żaden problem. Sprzedadzą od ręki, koszt w 2019 r. to 50 tys. kiatów (ok. 20 USD) - cena z roku na rok rośnie. Nas „upolowano” już pierwszego przedpołudnia. Nic dziwnego, skoro objeżdżaliśmy dorożką główne świątynie. Ostatecznie jednak i tak prędzej czy później należałoby zapłacić, zresztą Bagan jest w sumie warte tych 20 dolarów. Bilet uprawnia do pięciodniowego zwiedzania okolicy, wyjątek to odbudowany pałac królewski, gdzie turyści opłacają wstęp osobno (10 tys. kiatów). Pałac to swego rodzaju powtórka z Mandala: przewiewne, drewniane pawilony, pokryte złotą i czerwoną farbą. Miły akcent stanowiło natomiast zainteresowanie się naszą parą przez birmańską wycieczkę szkolną. Uczniowie dosłownie oblegali nas przez ponad kwadrans, wszyscy z zamiarem zrobienia indywidualnego albo grupowego zdjęcia z „białymi małpami” (niezbyt często zaglądającymi do pałacu, chociaż bardzo licznymi w samym Bagan).
Zbyszko witany przez młodzież w pałacu królewskim.

Ada przeobraziła się w królową...
...a Zbyszko tymczasem znalazł nową księżniczkę :D

Sala tronowa z zewnątrz.

Królewski powóz.

 Nat Taung Kyaung Monastery w Bagan.

Ananda Temple

Brama miejska w murach Starego Bagan.

Kolejna świątynia naj... :D

i jeszcze jedna :D

Stupy i...

...kolejne stupy.

Shwezigon Pagoda o wschodzie słońca, przykład niezbyt udanej renowacji.

Takie widoki też można ujrzeć na tle świątyń.

Cóż to takiego, że ludzie tłoczą się w kolejce do garnka?

Zbyszko poszedł na zwiady i...

...oto wszystko jasne. Wpłatomat :D
Opisywanie odwiedzonych przez nas świątyń i klasztorów nie ma sensu, jest ich zbyt wiele, pojawiają się w Bagan dosłownie na każdym kroku. Część to nadal wykorzystywane obiekty kultu religii buddyjskiej, większość to budowle porzucone, niekiedy tknięte zębem czasu. Warto natomiast wspomnieć o głównym zajęciu wszystkich turystów, czyli wyszukiwaniu odpowiedniego miejsca na obejrzenie zachodu słońca. Robi on istotnie duże wrażenie, gdy przy pięknej zazwyczaj pogodzie słoneczna kula zniża się ku widocznym za Irawadi wzgórzom, oświetlając czerwonym blaskiem setki rozrzuconych wszędzie dookoła świątyń. Te rzucają z kolei wydłużające się cienie. Ambicją każdego szanującego się podróżnika jest spędzenie pory zachodu na tarasie którejś z „dzikich” budowli. To zadanie coraz trudniejsze. Po pierwsze dlatego, że chętnych na taką atrakcję zawsze bardzo wielu i dobre miejsce należy znaleźć i zająć ze sporym wyprzedzeniem. Po drugie, tych miejsc ubywa. Władze zamykają bowiem dostęp do kolejnych, wykorzystywanych w tym celu obiektów. W sumie nic dziwnego, aby dostać się na tarasy tej czy innej budowli należy często podjąć prawdziwą wspinaczkę po stromych, osypujących się murach. To może okazać się niebezpieczne i wypadki z pewnością się zdarzają, tym bardziej, że turyści podejmują niejednokrotnie spore ryzyko. Istnieją podobno plany wprowadzenia całkowitego zakazu tego rodzaju climbingu, co ma jakoby nastąpić lada chwila. Warto się więc pospieszyć. My jeszcze zdążyliśmy, o czym za chwilę.
Pierwsze podejście okazało się zupełnie nieudane. Wynajęta dorożka zawiozła nas późnym popołudniem na „oficjalny”, przygotowany dla zwiedzających punkt widokowy. To po prostu podłużne, usypane sztucznie wzgórze z barierkami. Prawdziwa tragedia. Zjeżdżają tam również autobusy wycieczkowe, tuk-tuki i taksówki. Dookoła tłumy, hałas, sprzedawcy napojów i pamiątek, a co najgorsze, wszędzie tumany wznoszonego przez pojazdy i psującego widok kurzu. Do tego porządkowi często sprawdzają tam bilety. Na wypadek, gdyby ktoś zamierzał zwiedzać zupełnie „na dziko”, powinien omijać to miejsce z daleka. Wszyscy zresztą powinni, zdecydowanie odradzamy taką panoramę zachodu słońca!
Oficjalny punkt widokowy, tłumnie odwiedzany przez autokary, motory, powozy, taksówki turystyczne, jednak nie godny polecenia.

Kolejni turyści nadciągają w tumanach kurzu.

Wieczorna panorama z punktu widokowego dla turystów.

Wieża Nant Myint, to kolejny turystyczny punkt widokowy.
Inna opcja to wizyta w Nant Myint Tower. To specjalna wieża widokowa (bardzo charakterystyczna i widoczna z daleka), wzniesiona na terenie hotelu Aureum Palace (w pobliżu pól golfowych). Można tam wejść nie będąc gościem, koszt biletu to 5 USD. Bilet ważny jest przez cały dzień i uprawnia do dowolnej liczby wejść, również o zachodzie słońca. W cenę wliczono piwo albo inny napój (podają tylko raz). Zajechaliśmy tam około południa i kupiliśmy wejściówki z myślą o ewentualnym powrocie wieczorem. Tymczasem przeprowadziliśmy zwiad i skorzystaliśmy ze wspomnianego piwa. Rozpoznanie przyniosło niezbyt optymistyczne rezultaty. Okazało się, że wieża usytuowana jest w zbyt dużej odległości od głównych skupisk świątyń i widoki z niej raczej marne. Zrezygnowaliśmy więc z kolejnej, wieczornej wizyty.
Zamiast tego wypuściliśmy się na poszukiwanie jakiejś „dzikiej” budowli bliżej Irawadi, w okolicach tzw. Nowego Bagan (osada leżąca na południe od otoczonego murami Starego Bagan). Krążąc rowerami wśród zarośli na wschód od wspomnianej wsi, natknęliśmy się najpierw na miejscowego motocyklistę, który zaoferował się wskazać drogę na ciekawy punkt widokowy. Obawiając się, że zażąda za to zapłaty, odprawiliśmy „natręta” (niesłusznie, jak się potem okazało). Tymczasem sami wypatrzyliśmy z daleka budynek obwieszony turystami niczym słoik miodu muchami. Okazało się później, że to klasztor Brick Monastery Ruszyliśmy w tamtą stronę, ale dróżka zagubiła się gdzieś wśród zarośli, a czas naglił. Niespodziewanie trafiła się inna stupa czy też pagoda, zdecydowanie wyższa od wspomnianego klasztoru i też obsadzona przez mniej już licznych amatorów zachodu słońca. - „Dobra nasza.” - Pomyśleliśmy i zaparkowaliśmy rowery. Tylko jak oni tam wleźli? Okazało się, że czeka nas dość karkołomna wspinaczka dookoła stupy na ścianę o wysokości kilkunastu metrów. Początek jeszcze nie taki najgorszy, potem jednak należało skorzystać z „drogi” utworzonej przez zrujnowaną wieżyczkę. Pewnie bym odstąpił, ale Ada nalegała na ten zachód słońca. Nie pozwalał też honor, skoro już ruszyliśmy i byłoby widać, że się wycofujemy. A na górze praktycznie sami młodzi Niemcy, w liczbie około dwudziestu. Musiałem więc zdobyć tę cholerną pagodę czy też stupę. No i zdobyliśmy obydwoje. Zachód słońca piękny, ale zejście okazało się, jak zawsze, o wiele gorsze od wejścia. Jakimś cudem obyło się na szczęście bez upadku, który musiałby skończyć się poważną kontuzją. Ot, głupota ludzka nie zna granic. Nic dziwnego, że za skretyniałych przyjezdnych muszą myśleć birmańskie władze.
I na koniec trzecie podejście do zachodu słońca w Bagan. Tym razem przybyliśmy w okolice Nowego Bagan z odpowiednim zapasem czasowym i odnaleźliśmy wspomnianą wyżej budowlę z turystami licznymi niczym muchy, czyli Brick Monastery. Po przygodach z poprzedniego dnia zapowiedziałem, że na podobny climbing to ja już się nie piszę. Za stary jestem i wyczerpałem zapas szczęścia (swoją drogą, tego szczęścia sporo jeszcze zostało, co okaże się cztery miesiące później na Filipinach). Ada zauważyła bardzo rozsądnie, że tym razem nie może być tak źle, skoro widzieliśmy tam na szczycie mnóstwo ludzi. I rzeczywiście, okazało się, że na taras klasztoru prowadzą wąskie co prawda i niskie, ale jednak zupełnie zdatne do użytku schody! Oświetlone nawet gęsto rozstawionymi świeczkami (potem dowiedzieliśmy się, że mają one odstraszać kobry, które jakoby upodobały sobie to miejsce). Ponieważ pojawiliśmy się jako jedni z pierwszych, zajęliśmy luksusowe siedzenia na krawędzi tarasu, sadowiąc cztery litery na murze i zwieszając nogi poza krawędź niższej niż poprzedniego dnia przepaści. Dzieliliśmy czas pomiędzy popijanie przygotowanych zapobiegliwie drinków oraz obserwowanie okolicy. Nie tylko obniżającego się powoli słońca, ale również nadciągających coraz liczniej turystów. Wkrótce miejsc siedzących w pierwszym rzędzie zabrakło, kolejni chętni musieli zadowalać się stojącymi w drugim, trzecim i kolejnych szeregach. Warto więc zajechać zawczasu. Okazało się też, że wspomniany wyżej motocyklista to istotnie jeden z „naganiaczy” miejscowego businessu, tyle, że nie domagają się oni napiwków, sprowadzają gości w nadziei, że ktoś kupi oferowane na miejscu pamiątki, wyroby lokalnego rękodzieła. Czyli można było skorzystać z przewodnika i oszczędziłbym sobie karkołomnej wspinaczki. Napiwku domagali się natomiast Birmańczycy „od świeczek”, opowiadając o rzeczonych kobrach. Warto dać im parę(set) kiatów, węże nie węże, przynajmniej widać coś na tych schodach. Z drugiej strony, każdy ma teraz latarkę w komórce, ale co tam.
Dziki punkt widokowy, okupujemy jedną z identycznych stóp.

Uff...tylko jak stąd zejść? W tle Brick Monastery.

Kolejni turyści szukają miejsca na bajkowy zachód słońca w Bagan.

Trzeba się postarać by wejść na tę stupę :D
Dla odróżnienia wygodne schody Brick Monastery...
...dlatego turyści obsiadają jego tarasy niczym pszczoły plaster miodu.

Widok z Brick Monastery na dzikie stupy.

Tego dnia przyszliśmy jako jedni z pierwszych i dzięki temu mamy czas by obejrzeć ofertę handlarzy i zająć wygodne miejsca.

Zachód słońca nad Bagan
Największa, naszym zdaniem, atrakcja Bagan to lot balonem o wschodzie słońca ponad osadą oraz wszystkimi jej stupami i pagodami. Kosztuje to ok. 320 USD od osoby w sezonie (czyli w okresie grudzień-styczneń), poza tym szczytem ok. 280 USD. To nie tak znowu wiele, zwłaszcza jeśli porównamy z cenami podobnych ewentów w takich miejscach jak Kapadocja czy Luxor, o parku narodowym Masaj Mara w Kenii już nie wspominając. To wariant standardowy, przewidujący dwunastu pasażerów w gondoli, przywóz i odbiór z hotelu, bardzo wczesne śniadanie przed startem oraz końcowy lunch z szampanem po lądowaniu. Droższa wersja de luxe to osiem osób w gondoli oraz, być może, lepszy posiłek. Loty organizują obecnie w Bagan cztery firmy, sprzęt europejski, licencjonowani piloci oraz kierownictwo techniczne to również Europejczycy. Nasz „kapitan” był Anglikiem. Nie należy więc obawiać się azjatyckiej „bylejakości”, wszystko odbyło się spokojnie i bezpiecznie. Wspomniane firmy to: Golden Eagle Ballooning, Balloons over Bagan, Oriental Ballooning oraz najmłodsza z nich: STT Ballooning. Tę ostatnią odradzamy. Nie dlatego, by jej loty miały okazać się niebezpieczne. Po prostu zaobserwowaliśmy w ciągu kilku kolejnych dni, że jej dwa balony startowały zawsze jako ostatnie, dopiero ok. godziny 7.00, a więc już po wschodzie słońca. Podniebnego „podróżnika” omijała więc największa atrakcja. Balony firmy STT Ballooning lądowały też jako pierwsze, co oznaczało lot wyraźnie krótszy niż w przypadku konkurencji. Ceny we wszystkich firmach bardzo podobne. Wspomniane firmy posiadają swoje strony internetowe, można tam rezerwować i opłacać bilety, podawane są też adresy biur w różnych miastach Birmy. Chętnych na podniebną przygodę zawsze sporo, warto więc dokonać rezerwacji z wyprzedzeniem. Inna sprawa, że przez internet targować się nie da. Dlatego postanowiliśmy wykorzystać fakt kilkudniowego pobytu w Rangunie na początku naszej podróży i osobiście odwiedzić wspomniane biura. Już w pierwszym z nich, Golden Eagle Ballooning, uzyskaliśmy zniżkę: 600 USD za dwie osoby w sezonie, płatne gotówką na miejscu. Dalej nie chciało nam się już szukać, z miejsca zarezerwowaliśmy więc dogodny dla nas termin. Uprzedzono nas tylko, że w przeddzień lotu należy jeszcze potwierdzić udział w biurze firmy w Bagan (to samo dotyczy też rezerwacji przez internet). Okazało się, że biuro ulokowano w budynku sąsiadującym bezpośrednio z naszym hotelem, przez co zyskaliśmy dodatkowy bonus. Sam lot to najbardziej chyba ekscytujące przeżycie podczas naszego pobytu w Birmie. Prawda, lecieliśmy po raz pierwszy w życiu, co podnosiło atrakcyjność wyprawy. Widoki oświetlonych wschodzącym słońcem świątyń robią jednak naprawdę duże wrażenie. Podróż trwała ok. 1,5 h, balon wznosił się na dużą wysokość albo opadał w dół, można więc było podziwiać widoki z różnego poziomu i robić zdjęcia z różnych ujęć. Niech lepiej to one ukażą urok lotu. Tego dnia wystartowało łącznie 26 balonów, niosących ok. 300 pasażerów. One również tworzyły niezapomniany widok. Polecamy tę przygodę każdemu, kto trafi do Bagan. Tym bardziej, że powtórzę, ceny tutaj stosunkowo umiarkowane.
Wspomnę jeszcze dodatkowo o dwóch zabawnych kwestiach. Otóż podczas lotu balonem po raz pierwszy w Birmie odnieśliśmy korzyść z tego, że jesteśmy Europejczykami o słusznej (zwłaszcza moja skromna osoba) budowie. Miejsca w gondoli przed startem wyznacza pasażerom pilot i nie wolno ich zmieniać w powietrzu. Wymaga tego zachowanie równowagi statku. Ponieważ większość naszych współpasażerów stanowili Chińczycy o raczej drobnej budowie, a kapitan (sam niczego sobie postury) zajmował miejsce w jednym z krańców kosza i do tego ulokowano tam również aparaturę (palniki ogrzewające powietrze oraz ich oprzyrządowanie) przeciwwagę stworzyć mogliśmy tylko my dwoje (a zwłaszcza ja). W ten sposób przypadło nam najlepsze miejsce na skraju gondoli, dające w każdej chwili dobry widok w dowolną stronę, bez ścisku i tłoku. :-).
Druga sprawa to lądowanie. Balony przelatują ponad całą strefą archeologiczną, niesione wiatrem (zazwyczaj o tej porze roku wieje on w tym samym kierunku). Dołem podąża „kontyngent naziemny”, czyli ciężarówki z ekipami technicznymi. Piloci starają się lądować na wolnych od zarośli łąkach z dobrym dojazdem. Mają, oczywiście, upatrzone, stałe miejsca. Ale nie zawsze jest to możliwe, decyduje wiatr. Toteż bywa, że osiadają na prywatnych polach uprawnych. Jak opowiadał nam pilot, zwyczajowo rolnik dostaje za takie lądowanie 20 tys. kiatów (ok. 14 USD). Ponieważ w Birmie to konkretna sumka, właściciele gruntów skwapliwie oczekują rankiem na swojej ziemi, przyciągając balony wzrokiem, w nadziei na skasowanie wspomnianych pieniędzy. Taka gratka trafiła się jednemu z nich i tym razem, bo lądowaliśmy ostatecznie na polu. - O, ten tutaj, to nigdy nie zapomina wstać po swoje 20 tys. kiatów – skwitował z humorem nasz pilot. :-).
Pierwsze śniadanie (jeszcze w ciemnościach) przed lotem balonem.


Nasz balon już dmuchają :D

Gotowi do startu :D

Mina nietęga, czyżby ktoś miał lęk wysokości?

Palniki gazu !

Lecimy!

Naszym oczom ukazują się pierwsze świątynie.

Wkrótce niebo roi się od balonów.

Na ziemi kolejne szykują się do startu.

Świątynie w promieniach wschodzącego słońca.

A my wciąż wyżej i...wyżej.

Pagoda .Dhammayazaka(Dhammayazika) z lotu ptaka.

Powoli podchodzimy do lądowania.

Znak batmana na  czaszy, nieodzownie zapowiada koniec lotu.

Znów na ziemi :D

Było pięknie :D

Po zapłaceniu właścicielowi 20 000 kiatów ekipa opuszcza pole lądowania.

Drugie śniadanie ze zwyczajowym szampanem :D

Na zdrowie!
Kolejną atrakcją Bagan okazały się wyjazd do klasztoru Mount Popa (o czym w osobnym poście) oraz powrotny rejs do Mandalay. Z Mandalay do Bagan (albo odwrotnie) można też bowiem podróżować drogą wodną. Zajmuje to ok. 5-10 h, cena 10-30 USD (w zależności od rodzaju statku, umiejętności negocjacyjnych w biurze podróży oraz wielkości pakietu innych, wykupowanych równocześnie usług). Rejs bardzo przyjemny, sporo miejsca, leżaki, śniadanie i lunch, możliwość obserwowania dzikiej, azjatyckiej rzeki. Jedyne minusy to mordercza pora wypłynięcia (z Bagan o 5.30 rano, tańszy i wolniejszy rejs) oraz przystań w tym mieście. Właściwie, to takowa nie istnieje. Na statek wchodzi się po czymś w rodzaju kilkumetrowej równoważni zawieszonej nad brudnymi wodami i mułem Irawadi. Z walizką czy plecakiem przejść suchą nogą nie sposób, a upadek w bagno mało przyjemny. Może zresztą zaplanowano to celowo, bo na miejscu oczekują tragarze. Przeniosą bagaże za dolara lub dwa od sztuki. Cóż, to jednak Azja.
Rozlewiska Irawadi w Bagan. Przy okazji stateczek z trapem, po którym mieliśmy kilka dni później wnieść walizki.


Przystań w Bagan.

Wschód słońca podczas rejsu po Irawadi z Bagan do Mandalay.

Kąpiel motocykla :D

Jaki zachłanny typ...dla piwa porwał na raz.

Na horyzoncie Mandalay.
I na koniec kulinaria. Wspominałem wielokrotnie, ze Birma to kraj, w którym można zjeść tanio, ale nie zawsze dobrze. Rodzime potrawy najczęściej nie odpowiadają gustom europejskim. Przyczyna to zwykle po prostu bieda. W daniach birmańskich zazwyczaj doszukać się można tylko śladowych ilości mięsa, a gdy już się trafia (najczęściej drób), to jest to mięso kiepskiej jakości, tłuste, posiekane razem z kośćmi, tłuszczem czy skórą. Całość mało apetyczna. W Bagan trafiliśmy jednak na duży przekrój restauracji. Nie brakuje tanich jadłodajni, w których można zjeść za 1-2 USD. Szybko odkryliśmy jednak najlepszą knajpę w mieście (zresztą niedaleko naszego hotelu). To restauracja o mówiącej wszystko nazwie „Queen” przy ulicy Lanmadaw 3 Road. Istotnie, podają tam jedzenie godne królowej. Oferują tradycyjne dania kuchni birmańskiej, ale wysokiej jakości (jedyne tego rodzaju, które w Birmie mi smakowały), a także potrawy w stylu chińskim oraz tajskim (również bardzo dobre). Przyjemny wystrój, miła obsługa, gratisy dla klientów (próbki napojów, słodycze) sprawiają, że to lokal ze wszech miar godny polecenia. I ceny wcale nie powalają. Główne danie to 5-6 tys. kiatów, czyli ok. 4 USD! Czy można się więc dziwić, że z miejsca pokochaliśmy naszą „Królową” i bywaliśmy w jej pałacu codziennie? Jedynym problemem okazywał się niekiedy brak wolnych stolików, bo goście ściągali tam z różnych stron miasta. Na szczęście, stoły u „Królowej” duże, z łatwością pomieszczą dwie albo nawet trzy pary. Spóźnieni turyści zwyczajowo przysiadają się więc do już biesiadujących, co pozwala zresztą zawierać znajomości i dzielić się wrażeniami. W ten sposób szybko zaznajomiliśmy się z sympatyczną parą niemiecko-chińską oraz pewnym włoskim małżeństwem. Wszyscy podróżowali na własną rękę. Wpadaliśmy później na siebie regularnie w różnych zakątkach Bagan oraz podczas wyprawy do Mount Popa (o czym w osobnym poście), a wieczorami trafialiśmy do „Królowej”. Niemiec i Chinka mieszkali niedaleko, ale Włosi zajeżdżali taksówką z odległości ok. 10 km. A przecież to najwięksi smakosze świata, więc nieprzypadkowo zadawali sobie tyle trudu.
Obiad u królowej :D Queen Restaurant.
I jeszcze świeże soki z owoców. Zawsze spijamy je w dużych ilościach podczas wyjazdów do krajów azjatyckich (wzmacniane „Duchem Świętym” - dla odkażenia, rzecz jasna :-) ). W Azji o wiele tańsze niż w Polsce, a smak nieporównywalny. W końcu to owoce rzeczywiście świeże, a nie zerwane jako zielone, dowiezione do Europy i trzymane później w dojrzewalniach. Jedyny problem, to dogadać się i dopilnować, żeby miejscowi sprzedawcy nie dodali cukru, soku z trzciny cukrowej albo innego słodzika. W końcu
sugar baby luck, im bardziej słodko, tym lepiej. I nie wystarczy wytłumaczyć sto razy, że cukru nie chcemy. Kiwają głową, a potem robią swoje. Albo nie zrozumieli, o co „białej małpie chodzi”, albo nie potrafią pojąć, jak ktoś może pić sok inaczej, niż na bardzo słodko. Podczas przygotowywania napojów należy patrzeć sprzedawcy na ręce. I proszę, niejeden raz Ada zauważyła, że coś tam dodatkowo dolewają. - Przecież miało być bez cukru! - protestuje. - Ale to nie cukier, tylko sok z trzciny cukrowej! - odpowiada rozbrajająco sprzedawczyni. I co z takimi zrobić? Dlatego pojętny i nie pragnący koniecznie zasłodzić turysty sprzedawca soku to istny skarb. I trafiliśmy na takowego w Bagan, w obwoźnym punkcie firmy, parkującym zawsze przed pagodą Gawdawpalin w pobliżu południowej bramy Starego Miasta. Wracaliśmy tam wielokrotnie podczas naszych rowerowych wojaży.
Najlepszy świeży sok w Birmie.