sobota, 29 lipca 2017

Nordkapp – turystyczny i prawdziwy Przylądek Północny

Współrzędne Nordkapp
Nasz pierwszy cel...globus :P
Pierwsze koty za płoty
Widok z Nordkappu turystycznego na dziki północny kraniec Europy
Atrakcje na cyplu turystycznym: widok na Morze Arktyczne i zupełnie niezabezpieczone urwisko (w Norwegii jednak wymagają odrobiny rozsądku od turysty)

Rzeźba wykonana przez dzieci z siedmiu zakątków świata w 1986 roku. 
Dzieci wykonały te rzeźby na Nordkapp w  ciągu tygodnia, miały one być symbolem współpracy, przyjaźni, nadziei i zabawy.
Inne rzeźby Przylądka Północnego
Przylądek Północny, Nordkapp, uważany jest powszechnie za najdalej na północ wysunięty kraniec Europy i z tego powodu stanowi żelazny punkt wszystkich podróżników kierujących się w te odległe rejony Norwegii. Nie negując chęci dotarcia na krańce kontynentu, trzeba jednak pamiętać o kilku zastrzeżeniach. Po pierwsze, Przylądek Północny tak naprawdę położony jest nie na lądzie stałym Europy lecz na przybrzeżnej wysepce Magerøya. Została ona wprawdzie połączona z kontynentem podmorskim tunelem, ale z geograficznego punktu widzenia częścią kontynentalnej Europy nie jest.Tym samym cypel nie może być uznawany za jej najdalej wysunięty na północ punkt. Po drugie, Przylądek Północny ma sąsiada na tejże wysepce, w postaci położonego ok. 3 km. na zachód innego cypla - Knivskjellodden. Ten sięga na północ ok. 1,2 km. dalej niż Nordkapp i to jemu, jeśli już, powinno przypaść miano krańca Europy. Knivskjellodden widać dobrze z Przylądka Północnego (o ile nie ma mgły albo chmur). Wrażenia wielkiego nie robi, brzegi są niższe i mniej strome od urwisk Nordkappu. To pewnie zadecydowało o niezasłużonym pierwszeństwie tego ostatniego. Po trzecie, na samym Nordkappie nic właściwie nie ma, poza symbolicznym globusem, kilkoma pamiątkowymi kamieniami i rzeźbami oraz mało ciekawym budynkiem restauracji/kawiarni/muzeum. Tym niemniej, każdy turysta i taka pała ochotą, aby postawić tam stopę. Najłatwiej dojechać własnym samochodem. Parę słów zatem o kosztach. Już przejazd podmorskim tunelem na wyspę jest płatny (ok. 130 koron). Opłatę uiszczają pojazdy zmotoryzowane, rowery są od niej zwolnione. Ruch pieszy jest zakazany. Następnie jedziemy ok. 30 km. drogą nr E 69, prowadzącą prosto na „turystyczny” Nordkapp. Tutaj kolejna, przykra niespodzianka. Wjazd na teren przylądka też jest osobno płatny dla samochodów i motocykli. Następne ok. 170 koron za pojazd i 270 za osobę. To tzw. wejście pełne. Jest też dostępne wejście ograniczone. Kosztuje 180 koron. O taki bilet „ulgowy” należy jednak specjalnie poprosić. Standardowo sprzedadzą normalny. Bilet normalny uprawnia wprawdzie do zwiedzenia wystawy we wspomnianym budynku (na temat jej walorów opinie są różne) oraz do 48-godzinnego przebywania na przylądku. Bilet ograniczony to pobyt 12-godzinny, bez prawa zwiedzania wystaw. Można jednak obejść wszystko inne, ogrzać się i napić kawy w kawiarni. Kolejna ciekawostka to fakt, iż rowerzyści oraz piesi wchodzą gratis! To sposób promowania przez Norwegów turystyki ekologicznej. Wielu chętnych nie zauważyliśmy, zwłaszcza pieszych. Problem polega na tym, że nie bardzo jest gdzie zaparkować. Przez ostatnie kilometry droga wiedzie przez jałowe wzgórza, nie posiada żadnego pobocza. Jedyny, oficjalny parking usytuowany jest ok. 6-8 km. przed Nordkappem (po lewej stronie drogi). Można tam bez problemu zostawić samochód, ale dłuższy marsz szosą przy kiepskiej często pogodzie wydaje się rozwiązaniem mało atrakcyjnym. Tuż przed samymi bramkami wejściowymi urządzono wprawdzie rozległy, wyasfaltowany plac, ale postawiono też zakazy parkowania. Nikt nie próbuje sprawdzać szybkości reagowania tutejszych służb. Mandaty są w Norwegii wysokie i my także nie mieliśmy ochoty przekonywać się o tym na własnej skórze. Rozległy parking znajduje się natomiast już za bramkami, zawalony zwykle kamperami turystów. Jeżeli już zapłacili, to często zostają na noc. Tu i tam widać też rozbite namioty. Na przylądek dojeżdża również autobus miejski z Honnigsvåg - miasteczka na południowym wybrzeżu wyspy (nr 211). Nie wiem jednak, czy jego pasażerów traktuje się jako pieszych czy jako zmotoryzowanych. Przylądek dostępny jest przez cały rok, ale w miesiącach zimowych ruch odbywa się w konwojach (trzy razy dziennie), prowadzonych przez torujące drogę pługi śnieżne.
Zapoznawszy się z tymi wiadomościami uznaliśmy, że opłaty „tunelowej” w żaden sposób uniknąć się nie da, co do reszty – zobaczymy. Podjechaliśmy samochodem pod bramki, celem przeprowadzenia zwiadu. Wyniki, jak wyżej. Na marsz pieszy z odległego parkingu nie mieliśmy ochoty (dochodziła 17.00 – wprawdzie to polarne lato i białe noce, ale zawsze). Zawróciliśmy więc. Mniej więcej 1,5 km. poniżej Nordkappu, po prawej stronie (jadąc z południa, od tunelu i Honnigsvåg) trafiamy na miniaturowy pseudo-parking. To właściwie niewielka zatoczka, usypana przy drodze oraz ustawionym w tym miejscu maszcie telekomunikacyjnym czy też meteorologicznym. Punkt bardzo charakterystyczny, nie do przeoczenia. Zmieszczą się tam trzy samochody. Za naszej bytności (12 czerwca) nikogo nie spotkaliśmy. Nie zastanawialiśmy się długo. Zostawiliśmy auto i wybraliśmy się na mniej więcej piętnastominutowy spacer. Pani w „okienku” spytała tylko, czy chcemy wejść i czy przyszliśmy pieszo. Odpowiedzieliśmy twierdząco na obydwa pytania. W końcu istotnie przyszliśmy pieszo, a skąd to już pani nie pytała... Spotkałem się z opinią, że parkowanie w tamtym miejscu to „obciach” typowy dla Polaków. Niby dlaczego? Nikt tego nie zakazuje, to nie widzę powodu, by wyrzucać w śnieg ponad 600 koron (ok. 300 zł.). Norwedzy i tak to sobie odrobią, gdy w knajpie w Tromsø weźmiemy ich piwo za 60 zł. od kufla! Co prawda, tam akurat podają znakomite! Na tym „turystycznym” Nordkappie nie ma zresztą niczego takiego, co usprawiedliwiałoby podobny wydatek. Właściwie, to z czystym sumieniem można wszystkim razem i każdemu z osobna tę wizytę odradzić. Oczywiście, każdy i tak jednak pojedzie, jeżeli już trafi w te okolice. Najczęściej samochodem. Na tym to wszystko polega i tak robi się interesy!
Pora na wyprawę na bezdroża a prowadzić nas będą takie znaki...
Ruszamy...
...poprzez śniegi...
...wśród skał...

...i zamarznietych jezior...

...wciąż na północ...
...skacząc po skałach niczym napotkane renifery...

...i brodząc po kostki w wodzie...
Na samą północ do LATARNI.
Napotkaliśmy na sporo drewna wyrzuconego na plaże. Jaka szkoda że zapałki zostały w samochodzie...
 Strudzony turysta pokrzepia się drinkiem przed udaniem się do namiotu na Nordkapp.

Po złożeniu tej obowiązkowej wizyty postanawiamy odwiedzić też Nordkapp „prawdziwy”, czyli wspomniany przylądek Knivskjellodden. Jest to bezludny występ skalny, o mniej stromych brzegach. Sięga jednak ponad kilometr dalej na północ! Ada wyczytała zresztą na blogach podróżniczych, że „tylko hardkorowcy decydują się spędzić noc pod namiotem na tym cyplu”. Moja Pani postanowiła podjąć rękawicę, o czym zadecydował ostatecznie widok rowerzystów z rozbitymi namiotami na Nordkappie „turystycznym”. Wprawdzie jest pochmurno i zimno, w wielu miejscach leży śnieg (na samym Knivskjellodden jednak nie, co ujrzeliśmy z Nordkappu), ale prognoza pogody nie przewiduje opadów. Jest 22.00, jednak to „biała noc”, słońce tu nie zachodzi. Wracamy do naszego małego parkingu, przejeżdżamy ok 5 km. na południe na kolejny, tym razem oficjalny (po lewej stronie jadąc od strony tunelu i miasteczka, po prawej wracając z Nordkappu). Przeoczyć go nie sposób, chociaż dookoła zaspy odgarniętego śniegu. To stąd prowadzi na Knivskjellodden ok. 9-kilometrowa ścieżka przez bezdroża. Wyznaczają ją usypane ludzką ręka kopce kamieni, a w naszym przypadku także wydeptane w śniegu ślady kilku poprzedników. W normalnych warunkach wyprawa w obie strony zajmuje ok. 5 godzin i nie jest zbyt trudna dla przeciętnego piechura. Należy jednak uwzględnić pogodę, po drodze nie ma żadnego miejsca, gdzie można by schronić się przed deszczem czy silnym wiatrem. Ponieważ zamierzamy spędzić tam noc (a przynajmniej, to co z niej zostanie), zabieramy namiot i podstawowy sprzęt biwakowy, a także nieco napojów i jedzenia. Wszystko to wypycha plecaki. Rozgrzewamy się jeszcze herbatą oraz gorąca zupą ugotowaną na parkingu i ruszamy. Jest 23.00.
Przez pierwsza godzinę posuwamy się w śniegu sięgającym miejscami kolan. To utrudnia marsz. Ułatwieniem jest to, że idziemy w dół. Ale o tym fakcie przekonamy się dopiero nazajutrz, gdy pójdziemy z kolei pod górę (parking znajduje się na wyżynie, a zdążamy nad brzeg morza). Później śnieg zaczyna znikać, pojawiają się obszary wolne od białego puchu. Im bliżej celu, tym śniegu mniej. Tu i tam trzeba uważać na podmokłe łąki, ale nie jest tak źle. U podstawy przylądka napotykamy stado zdziczałych reniferów. Nie boją się ludzi. Prawie na miejscu trafiamy na miłą dla oka łąkę z płynącym przez nią wartkim strumieniem (na szczęście, przerzucono kładkę). Mamy już dość targania namiotu i całej reszty, porzucamy bagaże pod skałą. I tak znaleźliśmy tutaj najlepsze miejsce na biwak. Decyzja ta okazuje się słuszna, droga staje się trudniejsza, trzeba skakać po skałach niczym kozica. Ale wreszcie u celu. Północny kraniec Europy wyznacza niewielka, automatyczna latarnia. Już w drodze powrotnej trafiamy na kolejny ślad cywilizacji. To umieszczona na słupku zamykana skrzynka. W środku zeszyt i długopis. Wpisują się tutaj kolejni „zdobywcy”. Czynimy tak i my, o godzinie 1.30 rano. Nasi poprzednicy odwiedzili to miejsce równo 12 godzin wcześniej, o 13.00, za dnia. Odnajdujemy plecaki i rozbijamy namiot na łące przy strumieniu. Pisano, że nie da się tutaj rozpalić ognia z braku jakichkolwiek krzewów i drzew. To nie do końca prawda, na brzegu zalega sporo szczap wyrzuconego przez morze i w miarę suchego drewna. Odczuwamy wprawdzie chłód (2 stopnie Celsjusza), ale po wypiciu kilku drinków na rozgrzewkę wybieramy schronienie w namiocie i śpiworach (na szczęście, odpowiednich na takie warunki). Jest godzina 3.00.

Wracając z Nordkapp
Budzi nas silny wiatr. Na szczęście nie pada, chociaż po niebie suną ciężkie chmury. Zwijamy obozowisko, rezygnujemy ze śniadania i o 11.00 ruszamy w drogę powrotną do samochodu. Idzie się coraz trudniej, zwłaszcza przez ostatni teraz odcinek, w śniegu i pod górę. Tym razem natrafiamy na trzech turystów podążających w przeciwnym kierunku, a właściwie turystki, bo to same przedstawicielki płci pięknej, Norweżki. Dwie idą razem, trzecia samotnie. Dzielna dziewczyna! Prawdę powiadają, gdzie diabeł nie może... Solidnie już zmęczeni, docieramy wreszcie do parkingu i samochodu. Przebieramy się i pospiesznie zjeżdżamy w bardziej przychylne dla życia miejsce, szukając osłony przed wiatrem. Tam urządzamy sobie turystyczny obiad. Wreszcie jest nam ciepło! W tych warunkach, trudno się doprawdy dziwić, że zajechawszy jeszcze do Honnigsvåg już tylko z zewnątrz oglądamy główną atrakcję tego najdalej jakoby na północ wysuniętego miasta świata – bar lodowy. Panuje tam temperatura minus 5 stopni (brrrrr!) i wchodzi się w specjalnych kombinezonach (wejście 175 koron). Można wypić drinka. Nie zamierzamy już jednak wizytować tej lodówki i ruszamy na południe, ku tunelowi, stałemu lądowi i fiordowi Alta.
Na tle portu w Honnigsvåg

A poza Nordkapp piękna pogoda, fiordy witają nas słońcem...

...jakkolwiek wieczornym i już nisko nad górami ale i tak to miła odmiana po chłodach Północy.

wtorek, 25 lipca 2017

Biwakowanie w Skandynawii miejsca, które polecamy.

Na samej północy Europy
Noclegi w Szwecji, Finlandii, a zwłaszcza w Norwegii są, niestety, bardzo drogie. Nie tylko zresztą na polską kieszeń, także dla przedstawicieli innych, bogatszych nacji europejskich. Z kolei sami Skandynawowie uwielbiają campingi. Zorganizowanych, wyznaczonych pól biwakowych oraz campingów jest bardzo dużo, warunki są w nich zazwyczaj dobre, ale i ceny pobytu raczej wysokie. Niekiedy wymaga się też dodatkowo posiadania specjalnej karty uprawniającej do korzystania z tych miejsc. Jej wyrobienie jest także jednorazowo płatne. Z tego powodu, wybierając się na objazd Skandynawii z namiotem, postanowiliśmy rozbijać się „na dziko”. To tutaj powszechna praktyka, dozwolona prawem. Można biwakować np. w parkach narodowych oraz na gruntach prywatnych (jeżeli w pobliżu domu, należy zapytać o zgodę właściciela – zwykle nikt nie odmawia). Nie wolno rozbijać się tylko na gruntach uprawnych oraz przy samych parkingach. Co prawda, w tych drugich miejscach też niejednokrotnie widzieliśmy namioty i raczej nikt się „nie czepiał”, ale biwakowanie na parkingu uchodzi jednak za coś w złym tonie. Ostatecznie, Skandynawowie wybierają nocleg pod namiotem dla kontaktu z naturą, a nie celem prozaicznego oszczędzenia na kosztach hotelu! Trzeba więc trzymać fason i też uchodzić za miłośnika przyrody. Prawdę mówiąc, pomimo tych udogodnień prawnych, znalezienie dobrego miejsca na biwak wcale nie jest takie proste. Dla naszych potrzeb powinno być ono ustronne (w końcu chcemy rano wypełznąć nago z namiotu i umyć się), mieć dostęp do wody (kąpiel, ablucje, zmywanie naczyń) oraz oferować możliwość dojazdu i zaparkowania samochodu. To warunki trudne często do spełnienia, zwłaszcza w Norwegii. Znajdziemy tam mnóstwo wody (fiordy, rzeki, jeziora), ale zwykle o wysokich, stromych brzegach. A gdy już trafi się jakiś zjazd, to zazwyczaj prowadzi prosto do czyjegoś, ulokowanego nad wodą domu. Dość często właściciele pustych, atrakcyjnych placów czy łąk nad wodą stawiają nadto znaki i tablice, zakazujące biwakowania. Nie próbowaliśmy, co prawda, sprawdzać, czy te zakazy są w jakikolwiek sposób egzekwowane. Do tego bardzo liczne kampery turystyczne zajmują wczesnym wieczorem wszystkie oczywiste miejsca. Gdy ktoś, tak jak i my, korzysta z „białych nocy”, jedzie długo i szuka noclegu o północy, staje się to problemem. Poniżej podaję kilka miłych miejsc biwakowych, które udało nam się znaleźć i wykorzystać podczas naszej podróży. Wszystkie spełniają najważniejsze warunki: ustronność, dostęp do wody, dojazd i zaparkowanie samochodu. Polecamy.
Całkiem przyjemne miejsce na biwak nad Zatoką Botnicką
Z dogodnym dostępem do plaży
Od drogi osłania nas solidna zasłona drzew.
Szwecja (nad Zatoką Botnicką, podążając ku kręgowi polarnemu) – jadąc drogą E-4 ze Sztokholmu na północ przejeżdżamy przez miasto Umeå. Równo na 39 km. za tą miejscowością trafiamy na odbicie w prawo bocznej, asfaltowej szosy, prowadzącej do wsi Ratan (jest drogowskaz). Trzeba przejechać ok. 9 km. Kilkaset metrów przed osadą (tzn. przed tablicą z nazwą) widzimy po prawej oficjalne pole biwakowe. Na jego wysokości, po lewej, znajduje się las. Za mniej więcej stumetrowym pasem drzew odnajdujemy miłą, trawiastą polanę, wychodzącą prosto na piaszczystą plażę Zatoki Botnickiej. Można do niej dojechać zwykłym samochodem, leśnym duktem, zachowując elementarną ostrożność. Droga odbija w las (w lewo) nieco przed polem biwakowym. Na polanie przygotowano miejsce na ognisko, wzniesiono drewnianą, ogólnie dostępną ubikację (czystą i zadbaną) oraz obszerny, również drewniany budynek przebieralni. Może on posłużyć za przydatne schronienie na noc w razie deszczu. Dobry dostęp do morza. Jedynym minusem są stada komarów, ale w tych okolicach, wiosną i latem, to powszechna plaga.
Finlandia nad Jeziorem Trzech Tysięcy Wysp

Przygotowano nawet miejsce na ognisko
Finlandia (w Laponii, nad Jeziorem Trzech Tysięcy Wysp) - dojeżdżamy drogą nr 4 do miasteczka Ivalo (ok. 300 km. na północ od kręgu polarnego i Rovaniemi), stąd szosa wiedzie do Inari (turystycznego centrum Laponii). Zanim jednak tam dojedziemy, ok 10 km za Ivalo, po prawej ukazuje się rozległa przestrzeń wspomnianego wyżej jeziora. Mniej więcej 300 m. wcześniej odchodzi również w prawo droga leśna, która niemal natychmiast rozgałęzia się na dwie odnogi. Obydwie prowadzą do miłych miejsc nad wodą, oddalonych od głównej szosy o ok. 100 m. Bez problemu wjedzie tam samochód osobowy. Miejscowi przyjeżdżają tam na ryby, ale jest kilka odrębnych placyków przydatnych do biwakowania, więc zwykle znajdzie się coś wolnego. Przygotowano miejsca do rozpalenia ognia, dobry dostęp do wody, piękna panorama jeziora otoczonego lasem. Jedyny minus – woda lodowata, ale to przecież Laponia!
Wspaniałe widoki fiordu Holmen dostępne po wyjściu z namiotu 
Prawda, że uroczo?
Norwegia (pomiędzy Alta i Tromsø, w pobliżu fiordu Øksfjord i lodowca Øksfjordjøkelen) – z miejscowości Saltnes nad wspomnianym fiordem wyruszają wycieczki łodzią do czoła lodowca, schodzącego tam do wody. Dojazd drogą nr 365, odbijającą w prawo od głównej szosy nr 6 przed wsią Alteidet. Niestety, wzdłuż całej drogi nr 365 (ok. 10 km.), a także w samym Saltnes nie udało się znaleźć dobrego miejsca na biwak. W Alteidet znajduje się camping, oczywiście płatny. Jeżeli jednak wrócimy na drogę nr 6 i pojedziemy dalej, to ok. 1 km. za wsią trafimy na odcinek, w którym szosa schodzi ku wodom fiordu Holmen (połączonego z Øksfjordem). Po prawej stronie znajduje się niewielka, przydrożna zatoczka (nawierzchnia gruntowa, ale ubita), w której zmieści się samochód. Obok wygodne zejście na nadbrzeżną łąkę. Mamy tu ruiny jakiegoś pomostu, zapewne dlatego poprowadzono niegdyś wspomniany zjazd. Obecnie nie polecam jednak próby forsowania zwykłym samochodem. Lepiej zostawić auto przy drodze we wspomnianej zatoczce i znieść sprzęt biwakowy (15 – 20 m.). Od strony drogi (nocą mało uczęszczanej) osłaniają zarośla, wieś Alteidet (widoczna za wodą) jest na tyle odległa, że można się nią nie przejmować. Zaletą tego biwaku są rewelacyjne widoki ośnieżonych gór schodzących do fiordu oraz dobre drewno na ognisko, pochodzące z wyrzuconych na brzeg resztek pomostu.
Miejsce tuż pod mostem w Salstraumen
I widok na piętrzące się wody prądu pływowego tuż po wyjściu z namiotu.
Norwegia (Salstraumen w pobliżu Bodø) – Salstraumen to miejsce, w którym występują najsilniejsze na świecie prądy pływowe. W tamtejszej cieśninie, dwa razy na dobę ścierają masy wód pchanych odpływami i przypływami morza. Można to obserwować z bardzo wysokiego mostu przerzuconego nad cieśniną, z wynajętej łodzi, oraz z punktu widokowego, usytuowanego pod samym mostem, na wschodnim brzegu przesmyku. Jadąc drogą nr 80 z Fauske w stronę Bodø nie dojeżdżamy do samego miasta lecz odbijamy w lewo na szosę nr 17 (przed miejscowością Løding) i podążamy prosto do oddalonego o ok. 10 km. Salstraumen. Wspomnianego mostu na pewno nie da się przeoczyć. Jest bardzo długi i wysoki. Można stanąć i przyjrzeć się okolicy. Gdzie jednak szukać miejsca na biwak? Jeszcze przed mostem, w prawo odbija zjazd do usytuowanego pod filarami parkingu oraz sąsiedniego campingu (płatnego, rzecz jasna). Warto się tam zatrzymać celem odnalezienia tablicy z wywieszonymi, aktualnymi godzinami występowania wspomnianych pływów (są zmienne). Przy okazji rozpoznajemy okolicę Po lewej stronie wyniosłego filaru (patrząc od strony, z której nadjechaliśmy z Fauske) prowadzi z parkingu gruntowa, ale dobrze utrzymana droga do kilku domów. Zatacza ona łuk w prawo, przechodząc pod mostem. Podążając nią dalej, trafiamy na spory budynek publicznej toalety (bardzo porządnej i czystej), tutaj skręcamy w lewo, prosto ku cieśninie oraz kolejnemu filarowi. Omijamy jeszcze jeden domek i oto jesteśmy na punkcie widokowym pod samym filarem, na brzegu przesmyku. Można bez problemu zawrócić i zaparkować auto. Tu właśnie się rozbiliśmy, pod mostem, tuż przy wodzie, obok przygotowanego dla turystów stołu z ławami. To miejsce to publiczny park, dostępny dla wszystkich. Plusy: doskonały widok na prąd pływowy, wystarczy nastawić budzik, wypełznąć z namiotu i już jesteśmy na punkcie obserwacyjnym, obok stolik przy którym można wygodnie zjeść, w pobliżu wspomniany sanitariat. Biwakowaliśmy tam dość długo, zaspaliśmy i czekaliśmy na drugi przepływ (silniejszy zresztą, jak się okazało) prądu pływowego. Przyszło wielu turystów, nikt się nie zdziwił widokiem naszego namiotu.
Domek, na tarasie którego spędziliśmy komfortowo deszczową noc.
Prawda, że miłe miejsce gdy wokół ulewa a my chcemy spędzić noc pod namiotem?
I do tego można poimprezować bez obawy zmoknięcia :D
Norwegia (u podnóża lodowca Svartisen) – jedziemy drogą nr 6 na północ od miasta Mo i Rana (to dwie połączone miejscowości, stąd taka dziwna nazwa), po ok. 13 km. we wsi Røsvoll skręcamy w lewo. Drogowskazy kierują zarówno na lodowiec, jak i na lotnisko, usytuowane przy drodze. Lotnisko mijamy i podążamy ok 25 km. dobrą szosą za znakami kierującymi na Svartisen-Austerdalsisen (to nazwa jednego z jęzorów oraz pobliskiego jeziora). Droga wiedzie wzdłuż rzeki, można tam znaleźć niezłe miejsca na biwak. Ominęliśmy jednak wszystkie z powodu kiepskiej pogody (siąpił deszcz), licząc na coś lepszego na końcu trasy. Droga doprowadza do jeziora Svartisvatnet, po którym raz dziennie o 12.00 (powrót 15.00) pływa łódź do miejsca startu szlaku wiodącego do podnóża lodowca (130 koron). To jedyny, wygodny sposób dotarcia do jęzora, szlak pieszy wzdłuż brzegu (ok. 3 km.) jest bardzo podmokły, poprzecinany licznymi rzeczkami i strumieniami. Zdecydowanie odradzam, może poza suchym sierpniem. Obok przystani zorganizowano coś w rodzaju prywatnego campingu. Oferuje on jedynie miejsce, ubikację oraz kran z wodą. Postawienie samochodu i rozbicie namiotu kosztuje 70 koron. Pieniądze zbiera właścicielka, która przychodzi w tym celu ok. godz. 21. Bardzo sympatyczna, ale stwierdziła, że nie lubi piwa, gdy zaproponowaliśmy jej czteropak z Polski jako opłatę (warty tutaj zdecydowanie więcej niż 70 koron). Jej mąż, który steruje wspomnianym stateczkiem, złocistym trunkiem zapewne nie gardzi (spoglądał dość pożądliwie, gdy popijaliśmy wracając spod lodowca), ale i tutaj pieniądze kasuje szefowa. Może nie bez powodu. W każdym razie, zgodziła się, gdy spytaliśmy, czy możemy rozbić namiot na obszernej, zadaszonej werandzie drewnianego budynku z napisem Svartiskiosken (na samym końcu drogi). To chyba jakiś bufet, ale aktualnie (czerwiec 2017 r.) nieczynny. Doskonałe miejsce na biwak! Chyba najlepsze na które trafiliśmy. Mieści się wygodnie akurat jeden namiot, można rozstawić stolik, krzesełka, kuchenkę gazową itp. Rozpadało się solidnie, a my nic sobie z tego nie robiliśmy! Wzbudziliśmy nawet zazdrość pary młodych Francuzów, którzy spytali, czy także zmieszczą się z namiotem. To akurat okazało się niemożliwe, przyjęli jednak zaproszenie na wspólną kolację, wzbogaconą Żywcem, żubrówką z sokiem jabłkowym oraz specjalną czekoladą z Lyonu. Następnego dnia udaliśmy się statkiem na zdobywanie lodowca, pozostawiając rozbity namiot i suszące się na werandzie rzeczy. Zwinęliśmy to wszystko po powrocie, nikt nie miał nic przeciw. Warto skorzystać z tego miejsca w razie złej pogody. Oczywiście, trzeba uprzednio zapytać szefową o pozwolenie. Taki dach nad głową wart jest 70 koron!
U podnóża lodowca Briksdalbreen nocleg nad malowniczym strumieniem
Z drugiej strony w oddali widoczny jęzor lodowca
Miejsce całkiem sympatyczne (widok z samochodu tuż przed odjazdem, namiot już był zwinięty ale po lewej widoczna łąka przy mniejszym strumyku)
Norwegia (u stóp lodowca Briksdalbreen) – wspomniany lodowiec jest największym w Norwegii, a jęzor schodzący do doliny Oldedalen i malowniczego jeziorka należał do najpiękniejszych w swoim rodzaju. Należał, gdyż kilka lat temu runął w połowie wysokości i obecnie urywa się na zboczu. Proces rozpadu i topnienia trwa nadal (podczas ok. półgodzinnej bytności widzieliśmy dwa niewielkie „oberwania” lodu). Warto się więc pospieszyć, aby zobaczyć to, co jeszcze zostało. Do tego jęzora jedziemy z miejscowości Olden, raczej wąską, ale dobrze utrzymaną drogą Fv 724. ten lodowiec to tutaj główna atrakcja, do Olden podpływają fiordem wielkie statki turystyczne, z miasteczka wyruszają autobusy oraz dziecięce kolejki. Odległość wynosi ok 20 km. Po drodze mnóstwo campingów (płatnych), które zajmują właściwie wszystkie dogodne do biwakowania miejsca. Na końcu drogi płatny parking (50 koron) i kolejny camping. Stamtąd można podjechać do jeziorka meleksem (250 koron za wynajęcie pojazdu) albo podejść pieszo (trasa łatwa, za to malownicza). Gdzie jednak rozbić się z namiotem? Droga z Olden wiedzie wzdłuż kolejnych jezior połączonych rzeką. Trudno tam jednak trafić na dobre miejsce. Byliśmy już mocno zaniepokojeni, gdy wreszcie uśmiechnęło się do nas szczęście ok. 1 km. przed końcowym parkingiem. Szosa prowadzi tu lasem, po lewej stronie płynie rzeka. I właśnie po lewej stronie trafiamy na dziki zjazd na małą, nadrzeczną łąkę. Mam wrażenie, że miejscowi biorą stamtąd kamień budowlany. Zjazd został zablokowany kilkoma sporych rozmiarów głazami (potrzeba buldożera, aby je ruszyć), ale można „przytulić” do nich samochód osobowy w taki sposób, by otworzyć drzwi oraz zostawić swobodny przejazd drogą. Wymaga to odrobiny kombinowania, ale jest wykonalne. Tak też uczyniliśmy, rozbijając następnie namiot nad samą rzeczką – dodatkowo uchodzi do niej w tym miejscu niewielki strumień, w którym można dokonać ablucji oraz umyć naczynia. Główna rzeka, płynąca od lodowca, ma zbyt silny nurt, by do niej wchodzić. Plusem tego miejsca są wspaniałe widoki oraz kojący szum wody. Minusy to częste od samego rana przejazdy autobusów wycieczkowych (zarośla trochę osłaniają) i zimne powiewy wiatru od strony lodowca. Woda, rzecz jasna, lodowata.

Kilka kilometrów od tego miejsca znaleźliśmy nasze miejsce
biwakowe, położone nad przepływającym poniżej strumieniem.
Norwegia (Borgund) – w Borgund znajduje się pochodzący z XII w. drewniany kościół słupowy, w typowym, norweskim stylu. To chyba najpiękniejszy przykład tego typu budowli w całym kraju (moim zdaniem, rywalizować z nią zdolna jest tzw. „świątynia Wang” w Bierutowicach, o ile można uznać ją nadal za autentyczną, po przeniesieniu w XIX w. z Norwegii właśnie). Wejście 50 koron (w tym bilet do pobliskiego muzeum), otwarte do 20.00. Po zwiedzaniu ruszamy w stronę miejscowości Flåm, słynnej ze swojej poprowadzonej przez góry linii kolejowej. Wypływają też stamtąd statki wycieczkowe oferujące rejsy po okolicznych fiordach. Obydwie atrakcje godne polecenia, chociaż do tanich nie należą (po ok. 400 koron). Odległość z Borgund do Flåm to ok. 50 km, ale z tego 24 km. to najdłuższy w Norwegii tunel. Miejsce na biwak trzeba więc znaleźć wcześniej! Nowa droga (E 16) wiedzie głównie zboczem góry, trudno tam o odpowiedni zjazd. Dlatego ruszyliśmy z Borgund tzw. starą drogą (nr 630). Wąska, kręta, bardzo malownicza, wiedzie przez wąwóz rzeki. Przez dłuższy czas tu również nic się nie trafiało, napotkaliśmy wprawdzie dwa parkingi, ale zawalone kamperami i pozbawione dostępu do wody, bulgoczącej gdzieś niżej, wśród skał i zarośli). Minęliśmy pierwszy zjazd na wspomnianą E 16. Ponieważ „nasza” stara droga wiodła dalej, pozostaliśmy jej wierni. Nadal nic, 630-stka definitywnie znalazła swoje ujście w nowej E 16, a miejsca na obozowisko nadal brak. Poczuliśmy się prawie oszukani, gdy okazało się, że w miejscu zejścia się obydwu dróg odbija wzdłuż E 16 dróżka gruntowa, nadal wiodąca brzegiem rzeki! Niepozorna, porośnięta trawą, ale twarda i przejezdna. Nie ryzykując, udaliśmy się na zwiad pieszy. I oto po ok. 200 m. natrafiliśmy na rozszerzenie dróżki, coś w rodzaju zatoczki, wcinającej się w nasyp E 16. Miejsce to jest porośnięte trawą, można tam swobodnie zawrócić i zaparkować samochód, rozbić namiot, rozpalić ognisko. Przez zarośla prowadzą dwie ścieżynki do odległej o ok. 10 m. rzeki. W miarę wygodne dojście do wody. Zatrzymują się tutaj zapewne wędkarze. Droga prowadzi dalej, ale nie sprawdzaliśmy już dokąd. Pewnym minusem są przejeżdżające górą samochody. Wyniosły nasyp nie daje jednak wglądu w teren biwaku, a nocą ruch nie jest duży.
Widoczek po wyjściu z namiotu podczas biwakowania w pobliżu Fredrikstad
I nasz namiocik rozbity tuż nad brzegiem jeziora.
Norwegia (w pobliżu Fredrikstad) – to już południowo-wschodnie krańce Norwegii, niedaleko granicy szwedzkiej. Stanęliśmy tutaj obozem na brzegu jeziora Visterflo. Wzdłuż jego zachodniego brzegu wiedzie droga nr 112 z Greåker, przez Rostadneset do zjazdu nr 9 z autostrady nr E 6. Rozbiliśmy się przy pierwszych zabudowaniach Rostadnest. Znajduje się tam sporych rozmiarów piaszczysty plac, na którym postawiono kilka hangarów dla łodzi. Można jednak podjechać do miejsca, w którym linia drzew i zarośli schodzi do wody. Osłaniają one w znacznym stopniu od drogi oraz kilku pierwszych domostw, oddalonych zresztą o ok. 300 m. Dogodne dojście do jeziora. Miejsce może nie tak piękne jak te w dzikich górach, przy lodowcach czy na wybrzeżach fiordów, ale znośne. Łatwo stąd dojechać zarówno do Fredrikstad (miasta twierdzy z XVII-XVIII w.) jak i do autostrady E 6, by kontynuować nią podróż do Oslo czy w przeciwnym kierunku, do Goeteborga.
Urocze domki hobbitów na campingu Gjerdset Turristsenter niedaleko Drogi Trolli
Widok z domków na okolicę również przyzwoity.
Po południu można się zrelaksować w jacuzzi.
Śniadanie w takim miejscu smakuje wybornie.
Norwegia (camping Gjerdset Turristsenter w pobliżu Drogi Trolli) – Trollstiegen, czyli Droga Trolli, a właściwie droga nr 63 z Ǻndalsnes do fiordu Geiranger oraz wodospad Stigfossen, który ten trakt przekracza, to jedno z najsłynniejszych miejsc w Norwegii. Szosa wspina się kilkunastoma zakosami na niebotyczną wysokość zboczem stromej doliny. Droga zamknięta jest dla ruchu w miesiącach zimowych. Przejazd dostarcza niezapomnianych wrażeń. W tym celu warto poczekać na dobrą pogodę, a przynajmniej na dziurę w chmurach. Ponieważ gdy przyjechaliśmy do Ǻndalsnes lało jak z cebra, chmury zasłaniały szczyty oraz przełęcze, postanowiliśmy odłożyć dalszą podróż o jeden dzień. Nie było sensu szukać miejsca na biwak, zresztą co jakiś czas trzeba skorzystać z udogodnień cywilizacji by dokonać niezbędnych, gruntownych ablucji. Zaczęliśmy rozglądać się na necie za jakimś campingiem. Jest ich w pobliżu bardzo dużo, odpowiednio jednak drogich. Tymczasem na booking.com znaleźliśmy ofertę noclegu w tradycyjnym domku-beczce za 200 zł. Jak na Norwegię, cena bardzo niska. Dodatkowo zachęciła nas dostępność opalanego drewnem jaccuzi na świeżym powietrzu. Po 20 min. meldowaliśmy się już w ośrodku Gjerdset Turristsenter nad jeziorem Gjerdsetvatnet – drogą nr 64 z Ǻndalsnes wokół fiordu (ok. 15 km.). Miejscowość leży nieco na uboczu, stąd zapewne niższa cena. Warunki bardzo dobre, domek oryginalny kształtem, cieplutki, we dwójkę mieliśmy mnóstwo miejsca, bez problemu zmieściłyby się także cztery osoby. Sanitariaty, WC, prysznice, kuchnia polowa – wszystko na wysokim poziomie. I, oczywiście, wspomniane jaccuzi, pod daszkiem rzecz jasna, które właściciel rozpalił na nasze życzenie. Ok. 15.00 zlegliśmy już w tym miejscu, podziwiając widoki (tzn. licząc na to, że wiatr przegna wreszcie deszczowe chmury), popijając Warkę Strong oraz integrując się z parą turystów z Niemiec (Warka Strong okazała się nader przydatna). Ponieważ Droga Trolli jest dość często zasnuta chmurami, to miejsce warte zapamiętania.