sobota, 20 października 2018

Rumunia – Wołoszczyzna

             
Zamek Peles, wizytówka Wołoszczyzny.
Wołoszczyzna to południowa cześć Rumunii pomiędzy Dunajem a Karpatami, w większości nizinna i mało atrakcyjna krajobrazowo. Od XIV w. stanowiła odrębne księstwo, w którym o wpływy rywalizowały Węgry i Turcja. Podporządkowana ostatecznie Turcji, w połowie XIX w. połączyła się z Mołdawią, tworząc obecne państwo rumuńskie. W bardzo ograniczonych jeszcze granicach, gdyż Siedmiogród, Bukowinę itp. przyłączono dopiero po I wojnie światowej i rozpadzie Austro-Węgier. Na obszarze Wołoszczyzny leży stolica Rumunii, Bukareszt.
            Przyznam od razu, że Wołoszczyznę potraktowaliśmy podczas naszej podróży trochę po macoszemu, odwiedzając głównie jej północne i północno-wschodnie krańce, pokryte górami. Zabrakło nawet czasu i ochoty by odwiedzić Bukareszt. Miasto to nie zalicza się zresztą do szczególnie ciekawych. Za główną atrakcję uchodzi wzniesiony przez dyktatora Ceausescu monumentalny Pałac Parlamentu. Można go zwiedzać, ale ta ogromna, przytłaczająca i raczej ponura budowla największe wrażenie robi z zewnątrz. Przede wszystkim zresztą przytłaczające właśnie. O Bukareszt zahaczyli nasi przyjaciele, Ela i Damian z córka Darią, którzy musieli wracać do Polski tydzień wcześniej i wybrali drogę przez to miasto, podczas gdy my ruszyliśmy z wybrzeża na Bukowinę. Prezentowane zdjęcia są ich autorstwa. Stolica nie pozostawiła im zbyt miłych wspomnień, tłok, korki oraz brak wymalowanych pasów na głównych rondach, co utrudniało jazdę nawet tak doświadczonemu i zapalonemu miłośnikowi czterech kółek jak Damian. Dodajmy, że Bukareszt nie posiada pełnej obwodnicy i podróżując autostradą  trzeba jednak wjechać do centrum. Wielu bywalców zaleca dojazd do miasta koleją (np. z Konstancy na wybrzeżu) i jednodniowe zwiedzanie pieszo. Dobry pomysł to także wzięcie taksówki i zlecenie, by obwiozła nas po najciekawszych miejscach, których nie ma zresztą wiele. Uwaga, najprostszy sposób na zirytowanie i obrażenie Rumuna to nazwanie Bukaresztu... Budapesztem. :D
            Pomijając ostatecznie Bukareszt, skupiliśmy się na górskich zakątkach Wołoszczyzny, opartej przecież od północy o łuk Karpat. Te wydają się znacznie ciekawsze. Oto odwiedzone przez nas miejsca:
Pałac Parlamentu w Bukareszcie, ponury symbol minionych lat.

Typowy krajobraz Niziny Wołoskiej z tradycyjnym żurawiem.

Busteni i Sinaia – dwa dziewiętnastowieczne kurorty górskie w Karpatach Południowych. Ich dawny, urokliwy charakter zepsuła, co prawda, nieustannie zatłoczona droga łącząca Bukareszt z Braszowem (jadąc tamtędy należy nastawić się na godzinne przynajmniej odstanie w korkach – uwaga, GPS potrafi wskazać przydatne objazdy bocznymi uliczkami, wykorzystywane często przez miejscowych). Obydwa miasta nadal zachowały jednak ślady dawnej świetności. Nie brakuje też nowoczesnych przejawów turystycznej plagi: budek z hot-dogami, stoisk z pamiątkami, itp., itd. Główną atrakcją obydwu miejscowości są linowe kolejki górskie, wynoszące turystów na grzbiet Gór Bucegi (najwyższy szczyt 2505 m. n. p. m.). Oczywiście, rozpowszechniane przez pasjonatów opowieści o tajemniczych, kryjących się w ich wnętrzu śladach bytności na ziemi obcej cywilizacji należy traktować z lekkim przymrużeniem oka, ale odwiedzić to miejsce warto. Kolejka wyruszająca z Sinai dowozi turystów niżej, należy z tego miejsca odbyć jeszcze ok. trzygodzinny spacer do najciekawszych i najwyżej położonych partii płaskowyżu. W tej sytuacji wybraliśmy wjazd z Busteni, wiodący od razu niemal na sama górę. Tutaj przed turystą pojawia się jednak od razu kilka problemów. Dojazd zakorkowaną drogą oraz znalezienie miejsca parkingowego to mniejszy kłopot. Najtrudniej dostać bilety: w obie strony 75 RON, ok. 65 zł. - jak na warunki rumuńskie bardzo drogo. Pomimo to chętnych zawsze mnóstwo, wagoniki mają małą pojemność i jadą powoli. Cała konstrukcja sprawia wrażenie nieco leciwej. Kolejka zaczyna pracę o godz. 8.00 (teoretycznie, bo najpierw odbywają się przejazdy techniczne i turyści czekają często nawet do 9.00). Ogonek (a raczej prawdziwy ogon) przed kasą zbiera się już od 6.00 rano i to dobra pora, by załapać się na wjazd o sensownej porze (tzn. mniej więcej do 12.00). Na płaskowyżu spędzimy, wedle woli i ochoty, od jednej do kilku godzin, powrót w godzinach popołudniowych wymaga ponownego odstania w kolejce. Wagoniki kursują do 18.00 i trzeba uważać, żeby zdążyć się zabrać. W przeciwnym razie, może się przydarzyć konieczność powrotu pieszo. Ścieżka bardzo ciekawa krajobrazowo (widać ją dobrze z trasy przejazdu), ale stroma. Przejście, zwłaszcza w górę, to kilka godzin marszu. Wytrwałych jednak nie brakuje, może zdesperowanych brakiem szans na kupno biletu. Sam wjazd wywołuje duże emocje, wagoniki wspinają się stromo wzdłuż jeszcze bardziej stromych, skalistych turni. Natomiast „szczyt” rozczarowuje. Zamiast spodziewanych, wysokogórskich grani, trafiamy na rozległą, niemal płaską połoninę. Główne atrakcje to kilka grup skalnych ostańców, schronisko i stada owiec. Po około dwugodzinnym spacerze mieliśmy dość i wróciliśmy na dół.

Powitalny obiad w Sinaia, typowe potrawy rumuńskie, na pierwszym planie ciorba de burta.

W oczekiwaniu na zakup biletu, Damian fotografuje się na tle wyłaniających się z chmur Gór Bucegi.

Zdjęcie z platformy dolnego peronu kolejki.

W drodze na "szczyt".

Widoki podczas jazdy kolejką są dużo ciekawsze niż na "szczycie".

Na górze trafiamy na taką oto połoninę.

Babele- najbardziej znany ostaniec skalny na połoninie.

Inny z ostańców.

 Zbyszek z Darią wdrapali się prawie na szczyt :D

Schronisko Cabana Babele.

Sfinks - kolejna ze znanych skałek Buceni.

Zbliżenie pieska, którego nazwaliśmy owco-suczką :D mleka by trochę z niej było :D

Sfinks z innej perspektywy.

Towarzystwo pod szczytem.

Podczas spaceru po połoninie jedni mają więcej siły niż inni :D

Chmury coraz gęściej zasnuwają połoninę.

Damian na tle dziur w chmurach :D

Okoliczne skałki pokazujące się z rzadka zza chmur.

Wypas owiec pod kolejką.

W tle nasz kolejny cel, górna stacja kolejki. Czas na powrót.
          
Zamek Peles – letnia rezydencja królów Rumunii w Sinaia, wzniesiona w ostatniej ćwierci XIX w. przez Karola I. Zamek sprawia baśniowe wrażenie, przeładowany ozdobami i luksusowo wyposażony. Dojazd jest nieco utrudniony, parkowanie dla zwiedzających osobno płatne. To zbytek łaski, gdyż lepszy, usytuowany bliżej zamku parking i tak jest niemal zawsze zapełniony i naiwnych samochodziarzy obsługa kieruje na dalszy plac postojowy, oddalony zaledwie o 100 m. od szlabanu przegradzającego drogę. Stamtąd i tak trzeba przejść ok. 1 km. pieszo. Lepiej zaparkować bezpłatnie przy głównej drodze, przed rondem. Miejsce zwykle daje się znaleźć, a zaoszczędzoną kasę wydamy na piwo :-). Ten parking publiczny znajduje się może 100 m. przed wspomnianym szlabanem, czyli droga praktycznie taka sama. Wstęp do zamku stosunkowo drogi, jak na Rumunię (ok. 30 RON za parter i 30 RON za piętro, razem ok. 50 zł.). Warto jednak zapłacić również za wejście na piętro. Wyposażenie i wrażenia w sumie podobne, ale na parterze mamy prawdziwe tłumy i zwiedzamy niby w pochodzie pierwszomajowym. Na piętrze za to cisza i spokój, można spokojnie podziwiać zbytkownie urządzone komnaty, bez tłumów następujących na pięty. To też jest coś warte. Wyposażenie w zasadzie autentyczne, ukazuje luksus dostępny arystokracji na przełomie wieków. Minus to grube, pozaciągane kotary przy oknach, które nadają całości bardzo ponury, mroczny nastrój i utrudniają wykonywanie zdjęć (oficjalnie lamp błyskowych wolno używać tylko za specjalna opłatą). W sumie, zamek godny odwiedzenia. Przeznaczamy na to ok. 1,5 h., na parter i piętro. Przy wejściu zawsze gromadzą się kolejki, ale grupy czekają zwykle na przewodnika. Nie warto tam stać,  można wejść na własną rękę, gdy mamy już bilet. Grupy z przewodnikiem i tak nie docierają zwykle na piętro (bo większość turystów wykupuje bilety tylko na parter), a przyjemność zwiedzania w tłumie raczej wątpliwa.
            W bezpośrednim sąsiedztwie usytuowano mniejszy pałac, zbudowany dla następcy tronu, księcia Ferdynanda (króla od 1914 r.). Trochę skromniejszy, ale ogólnie utrzymany w podobnym stylu. Też udostępniany zwiedzającym, uznaliśmy jednak, że wystarczy nam już tego królewsko-prowincjonalnego przepychu (bo w końcu to jednak nie Wersal) i zrezygnowaliśmy, częściowo z braku czasu.
Zamek Peles z zewnątrz.

Dziedziniec zamku.

Ponure wnętrza, jadalnia.

Biblioteka. Moja weselsza. :D

A tutaj strażnicy nie chcą przepuścić Darii dalej.

Zamek następcy tronu.

Błotne wulkany Noroisi w pobliżu Berca – położone na  zboczach Karpatów Wschodnich. Naszym zdaniem, to jedno z najbardziej oryginalnych i ciekawych miejsc w Rumunii (obok delty Dunaju). Aktywność wulkaniczna w tym rejonie ujawnia się poprzez wypływ ciepłych, mineralnych, ale niosących dużo błota wód termalnych. Tworzą one jedyny w swoim rodzaju, „księżycowy” krajobraz, którego dominantami stają się wysokie nieraz na kilka metrów stożki błotnistego gruntu, na których szczytach buzują wulkaniczne bajorka. Czegoś takiego nie widzieliśmy dotąd nigdzie indziej. Rumuni nie potrafili, jak dotąd, wykorzystać i wypromować tego miejsca. Dojazd dość trudny i słabo oznaczony, ale każdy przyzwoity samochód da radę. Miejsca „erupcji” w zasadzie nie są ogrodzone i można wejść „na dziko”, ale nie warto kombinować, skoro wstęp kosztuje 4 RON czyli niecałe 4 zł. (2018 r.). Są dwa miejsca wybijania wulkanicznego błota. Do obydwu prowadzi ta sama, rozgałęziająca się pod koniec droga. Niedaleko pierwszego stanowiska urządzono prymitywny, ale tani camping (za dwie osoby, namiot i samochód zapłaciliśmy 23 RON, czyli ok. 20 zł.). Do błot wiedzie z tego miejsca  ścieżka, ok. 10 min. spaceru. Przy drugich błotach wybudowano pensjonat, niedrogi, ale warunki kiepskie, a zapachy w pokojach mało zachęcające. Lepiej już skorzystać z własnego namiotu na wspomnianym campingu. Jeżeli jedziemy samochodem do drugich błot, to nie warto zatrzymywać się na na pierwszym, płatnym parkingu przy wejściu. Jakieś 200 m. dalej, za zakrętem, znajdziemy parking darmowy. Oszczędzamy wprawdzie tylko 10 zł. (mniej więcej), ale w zamian za dwustumetrowy spacer zyskujemy 2-3 piwa, więc chyba warto?
Malowniczy zbiornik wodny na rzece Buzau.

Widok jest naprawdę imponujący i trudno oderwać wzrok, przekraczamy Karpaty Wschodnie.

Kemping u stóp wulkanów błotnych.

Ścieżka wiodąca na małe wulkany czyli Paclele Mici.

W drogę :D

Po minięciu prowizorycznej kasy...

ukazuje się marsjański krajobraz.

Jeden z aktywnych kraterów.

Ciekawscy turyści zaglądają w każdą dziurę.

A niektórzy muszą nawet tam wsadzić palec :D

Ślady niedawnej erupcji.
 
Bulgoczące błotko na szczycie pagórka :D

Panorama okolicy.

No i zebrało nam się sympozjum naukowe :D

Najwyższy ze stożków :D

Ciekawe czy to błotko dobrze działa na skórę :D

Paclele Mari, czyli większy wulkan.

Podczas kontemplacji wypływającego z krateru błota.

Na tle bulgotników.
A tutaj bardziej obrazowo czyli filmik :D

Klasztory Cozia i Horezu – dwa ważne dla historii oraz kultury rumuńskiej monastyry prawosławne, usytuowane w północnej Wołoszczyźnie, na przedgórzu Karpat Południowych.          
Klasztor Cozia ufundowali w XIV w. pierwsi hospodarowie wołoscy, którzy znaleźli też w nim miejsce wiecznego spoczynku. Przyciąga on wielu wiernych i turystów. Leży bezpośrednio nad rzeką Alutą, w miejscu, gdzie przebija się ona przez Karpaty, nieco poniżej wzniesionej współcześnie zapory. Podnosi to atrakcyjność krajobrazu, niestety, efekt ten niszczy z nawiązką usytuowany tuż obok kompleks aquaparku. Jako ostrzeżenie dodam, że do Cozia jechaliśmy najkrótszą trasą z zamku Poenari (przy wylocie Transfogaraskiej), wskazaną zresztą przez GPS. To drogi nr 703H i 703G. Okazały się wysypanymi polnymi kamieniami ścieżynkami, stromymi i odpowiednimi właściwie tylko dla wozów zaprzężonych w woły (które również tam zresztą spotkaliśmy).
Klasztor Horezu ufundowano w końcu XVII w. Leży trochę na uboczu, w znacznie spokojniejszej okolicy. Mniej tu również zwiedzających. Podobnie jak monastyr Cozia jest odrestaurowany i bardzo dobrze utrzymany. Przyznam szczerze, że na mnie osobiście obydwa te obiekty nie wywarły większego wrażenia. Nie lubię mrocznych, zasnutych dymem kadzideł wnętrz cerkwi prawosławnych, podobnie jak przesadnych i teatralnych przejawów kultu, zwłaszcza masowego całowania przez wiernych wystawionych w tym celu relikwiarzy. W takich chwilach doceniam bardziej nowoczesny charakter ceremonii Kościoła katolickiego.
Obydwa klasztory raczej dla znawców i miłośników tego rodzaju miejsc. W dalszym toku wyprawy trafiliśmy na Bukowinie do wielu innych, w sumie bardzo podobnych. Z mojego, osobistego punktu widzenia główną atrakcją wyjazdu do Horezu okazała się apokaliptycznej niemal mocy burza, która dopadła nas w mieście Ramnicu Valcea i towarzyszyła przez dobre dwie godziny, zalewając miasto i drogi istnymi potokami wody.
 
GPS skierował nas na taką oto drogę :D. Miała to być jakoby żółta trasa :D. Dobrze, że mieliśmy napęd 4 x 4 bo byłoby krucho :D. "Jedziesz pan jak wołami" chciałoby się zawołać, ale sami poruszamy się niewiele szybciej.


Monastyr Cozia.

Wnętrze świątyni.

Ujęcie z innej perspektywy.

U stóp klasztoru przepływa rzeka Aluta, przebijająca się przez Karpaty Południowe.

Klasztor Bolnita czyli umieszczona po sąsiedzku placówka szpitalna monastyru Cozia.W pobliżu znajduje się też cmentarz, jakże stosownie.

Monastyr Horezu z zewnątrz.

Głowna świątynia tonącego w kwiatach monastyru.

Malowidła zdobiące świątynię.

Dziedziniec klasztorny.

Oberwanie chmury.