sobota, 20 maja 2017

Pekin-Zakazane miasto


Trzeci i tymczasem ostatni dzień w Pekinie przeznaczamy na zwiedzenie pałacu cesarskiego (nazywanego potocznie Zakazanym Miastem) oraz rozciągającego się przed nim Placu Tian'anmen (Placu Niebiańskiego Spokoju), czyli najbardziej znanych obiektów w mieście. Obydwa słyną z rozległości, a wieczorem wyjeżdżamy nocnym pociągiem do Xi'an, czasu nie ma więc zbyt wiele. Pobudka, szybkie pakowanie bagażu i równie szybkie śniadanie. Nie zasługuje ono zresztą na dłuższe delektowanie się, lepiej zjeść coś na ulicy. Ruszamy spacerem do odległego o około 2,5 km. placu. Jak na Pekin, to właściwie po sąsiedzku. Droga prowadzi przez hutongi, których nie zdążono jeszcze wysiedlić i wyburzyć (chociaż tu i tam prace trwają).
Na (moto)rowerze da się przewieźć prawie wszystko. 
Mijają nas bardzo liczni rowerzyści, to popularny w chińskich miastach środek transportu. Pewnie, lepiej tak niż chodzić pieszo! Zadbano zresztą o ścieżki rowerowe. Nie brakuje „rowerów ciężarowych”. W Europie nie mamy po prostu pojęcia, co zmyślny człowiek potrafi przewieźć na dwóch kółkach. Nawigacja pozwala nam bez obawy zabłądzenia zanurzyć się w wąskie uliczki. Tam wszystko już otwarte, w tym – co interesuje nas najbardziej – uliczne jadłodajnie. O tej porze największym powodzeniem cieszą się pierogi. To znany specjał chiński, popularny we wszystkich właściwie prowincjach. Lepione ręcznie, na bieżąco, z różnorodnym nadzieniem (którego właściciele garkuchni nie skąpią), gotowane na ulicy na parze, w specjalnych, kilku- lub kilkunastopoziomowych garnkach-sitach. Wyglądają trochę jak nasze pyzy. Sprzedaje się je na sztuki, po 1,5 juana (te większe) lub zbiorowo jako zawartość całego sita (10 juanów). Wprawdzie Polska też słynie z pierogów, ale ta potrawa straciła już u nas dawną jakość i smak. Komu chciałoby się dzisiaj lepić pierogi ręcznie? A te gotowe, produkowane przemysłowo, skąpo nadziane podejrzaną papką udającą mięso czy warzywa – tfu, z chińskimi żadnego porównania nie wytrzymują.
Rowerowy targ owocowy
Jedyny problem to dogadanie się z właścicielką. Ceny są zazwyczaj wypisane na jakimś kartonie, zresztą zawsze takie same. Trudniej przekazać zapotrzebowanie ilościowe, znaki pokazywane na palcach przez obydwie strony transakcji różnią się układem. My wystawiamy jeszcze palce pionowo w górę, oni robią tak samo, ale poziomo. I jeszcze te skrzyżowane palce wskazujące jako „dziesięć”. Powoduje to pewne problemy, które jednak entuzjastycznie pomagają rozwiązać wspólnym wysiłkiem inni klienci. Gorzej z kwestią rodzaju nadzienia. Do wyboru przynajmniej sześć. Nam w zasadzie wszystko jedno, chcemy spróbować różnych, ale Chińczycy są uprzejmi i dokładni, uporczywie pytają o konkretne życzenia. Tutaj nawet translatorowi komórkowemu brakuje „mocy przerobowych”, potrafi tylko zrozumiale rozróżnić mięso od warzyw. To musi wystarczyć, na chybił-trafił wybieramy takie czy inne smaki. Wszystko i tak okazuje się pyszne!
Wędrówka przez hutong. A w tle wszędobylskie rowery...
Lekko spóźnieni po tej uczcie, docieramy do południowych obrzeży Placu Niebiańskiego Spokoju. Sygnalizuje ten fakt widok kilku podobnych do siebie i usytuowanych kolejno budowli-bram, wzniesionych w czasach dynastii Ming (XIV - XVII w.) lub mandżurskiej (XVII - początek XX w.). Plac powstał bowiem przez wyburzenie zewnętrznych zabudowań dawnego pałacu cesarskiego. Jest czymś wyjątkowym w Pekinie czy innych miastach chińskich.
Zza drzew wyłania się jedna z bram.
Nie spotykamy tam zazwyczaj żadnych rynków czy innych miejsc, na których mogliby się ewentualnie gromadzić niezadowoleni mieszkańcy. Ta głęboko przemyślana zasada obowiązuje po dziś dzień. Oczywiście, gdy już Chińczycy postanowili coś zrobić, to musi to być największe na świecie. I Plac Tian'anmen taki właśnie jest. Wierzymy przewodnikowi na słowo, zresztą istotnie, przestrzeń zajmuje gigantyczną. Wzdłuż południowej krawędzi biegnie linia metra i wystarczyło miejsca na dwie odrębne stacje, Tian'anmen Wschód oraz Tian'anmen Zachód.
Mapka placu Tian'anmen na tymże placu
Zaduma przed Mauzoleum Mao.
Szybko okazuje się, jak naiwni byliśmy, sądząc, że na plac można wejść ot tak sobie z dowolnej, prowadzącej doń ulicy. Wszystko otoczono starannie barierami i ogrodzeniami, prawdziwe fortyfikacje! Nieco zdezorientowani, pytamy jednego z wszechobecnych policjantów. Zrozumiał o co chodzi, bo to zapewne częsty problem obcokrajowców. Pokazuje ręką, gdzieś tam, na horyzoncie. Oczywiście, podeszliśmy od niewłaściwej strony (od południowego-zachodu). Wejścia usytuowano na ścianie wschodniej. Wśród przelotnego deszczyku – wczorajsza, wiosenna pogoda to już przeszłość - maszerujemy we wskazanym kierunku. Już z daleka widać tłumy, oczywiście, kolejka. Wpuszczają przez bramki. Na szczęście, idzie to sprawnie. Niestety, przed naszą parą bramy zostają zamknięte! To wejście tylko dla grup zorganizowanych! A my wyróżniamy się w tłumie marynarzy żeglugi rzecznej, członków regionalnego zespołu folklorystycznego, umundurowanych grup uczniów czy studentów, delegacji robotników jakiejś fabryki itp. itd. Plac to cel masowych, organizowanych pielgrzymek z całego kraju. W końcu, wzniesiono tu mauzoleum Mao Tse Tunga, pomnik Bohaterów Rewolucji, z tarasu zwróconej w stronę Tian'anmen kolejnej bramy pałacu cesarskiego towarzysz Mao ogłosił w 1949 powstanie Chińskiej Republiki Ludowej, ogromną przestrzeń flankują budynki Wielkiej Hali Ludowej (gdzie obraduje parlament) oraz Muzeum Rewolucji. To święte miejsce! Oczywiście, nikt nie zająknie się nawet o masowych protestach studentów i innych niezadowolonych mieszkańców „ludowego raju” w 1989 r. Tych „buntowników” krwawo rozjechano czołgami akurat 4. 06. 1989 r. (w tym samym dniu w Polsce odbyły się pierwsze prawdziwe wybory po okresie rządów komunistycznych). Ale zwyczaj masakrowania rebeliantów to stara tradycja, w końcu cesarze też przyglądali się podobnym z ducha scenom rozgrywającym się w tymże miejscu.
Jedna z chińskich "pielgrzymek".
Rozumiemy więc, że na plac nie można wpuszczać każdego wedle życzenia, bez żadnego porządku i kontroli. Pokornie pytamy o wejście dla turystów indywidualnych i posłusznie przemierzamy tym razem wschodnią krawędź Tian'anmen. Wreszcie upragniona bramka, sprawdzenie plecaka i rzut oka na nasze paszporty. W ten sposób, po prawie godzinie, docieramy na miejsce. Plac jest tak duży, że wlewające się nań wycieczki oraz wolne elektrony w naszym własnym rodzaju rozpływają się, nie czyniąc tłoku, wręcz przeciwnie, miejsca nadal jest mnóstwo. Postanawiamy zacząć od wejścia na osłaniającą Tian'anmen od południa Zhenyangmen, czyli Bramę Południową właśnie. Wprawdzie przewodnik ostrzega, że widok z niej marny (panoramę placu przysłania budynek mauzoleum towarzysza Mao)
Widok na Plac Tian'anmen z  Bramy Południowej
i główną atrakcją jest diorama oddająca wygląd okolicy w połowie XVIII w., ale podawana w opisie cena 5 juanów wydaje się bardzo przystępna. Tymczasem cena wzrosła do 20 juanów (zwykła skala podwyżek wejściówek od chwili opracowania przewodnika), ale skoro zrobiliśmy już na nogach prawie kilometr, cofając się ponownie do południowej krawędzi placu... Diorama raczej rozczarowuje, to zwykły szkic, bez żadnych „efektów specjalnych”. Przewodnik miał też rację, co do widoku na zewnątrz. Można obserwować tylko tyły mauzoleum. W sumie, starta czasu i owych 20 yuanów. Najlepszy dowód w tym, że wyjątkowo tłumów tutaj brak. Ruszamy dalej, w stronę wejścia do mauzoleum. Niepokoją nas wzmianki o kilkugodzinnych kolejkach ludzi chcących ujrzeć zabalsamowane zwłoki przywódcy rewolucji. Tymczasem nikogo nie widać.
Pamiątki z towarzyszem Mao z pobliskiego sklepiku
Stojący na warcie żołnierz raczy odpowiedzieć na nasze pytanie i potwierdzić, że mauzoleum jest aktualnie zamknięte. Przyczyn nie dociekamy, to zresztą zbyt wysokie progi dla naszego translatora. W sumie, nie żałujemy. Byłaby jakaś pokusa, aby ujrzeć towarzysza Mao, a czasu na stanie w długiej kolejce nie mamy. Takie zabawy w balsamowanie przystoją zresztą raczej egipskim faraonom, a nie ich współczesnym naśladowcom. Sam budynek jest dość szkaradny, szpeci plac i psuje perspektywę. Wzniesiono go w ekspresowym tempie po śmierci obecnego lokatora w 1976 r., za sprawą jednej z rywalizujących o władzę frakcji partyjnych. Oni akurat przegrali, ale obecnie nikt raczej nie ośmieli się wystąpić z pomysłem wyburzenia, chociaż gmach mało komu się podoba.
Przez chwilę krążymy bez celu po placu, fotografując się na tle pomnika Bohaterów Rewolucji oraz co barwniejszych wycieczko-pielgrzymek.
Pomnik Bohaterów rewolucji i Mauzoleum Mao (od frontu)
Ponieważ zwiedzać Muzeum Rewolucji ani też budynku Zgromadzenia Ludowego nie mamy zamiaru, wiele więcej do roboty na Placu Tian'anmen nie znajdujemy. Pomimo początkowych opóźnień, ten punkt programu zrealizowaliśmy jednak szybko. Kierujemy się ku Tianmen (Bramie Niebiańskiego Spokoju).
Teraz obieramy na cel Zakazane Miasto
Można tam przejść tylko z placu, podziemnym przejściem, wszystkie inne drogi zagrodzono barierkami. Brama to wejście do Zakazanego Miasta, a zarazem, jak już wspomniałem, miejsce, z tarasu którego towarzysz Mao ogłosił w 1949 r. zwycięstwo rewolucji. Przypomina o tym dużych rozmiarów portret przywódcy, umieszczony na ścianie budowli. Zapewne z tych powodów wejście na ten taras jest obłożone raczej wygórowaną opłatą 30 yuanów (tak nam się przynajmniej wtedy wydaje), a przewodnik zapewnia, że nic godnego uwagi turysta tam nie znajdzie. Tym razem wierzymy na słowo, szkoda nam też czasu na stanie w kolejce. Przez kolejne bramy i dziedzińce (jak zwykle jest ich kilka, w amfiladzie) podążamy ku sercu pałacu cesarskiego. Po drodze kasa biletowa, 40 yuanów – w sumie niedrogo, jak na tak znane miejsce. Zaczyna siąpić deszcz, ale przecież mamy zwiedzać pałac, więc specjalnie się tym faktem nie przejmujemy.
Wreszcie w środku Zakazanego Miasta
Tymczasem jednak powinniśmy. Centrum Zakazanego Miasta to kolejne, reprezentacyjne budowle o pompatycznych i trudnych do zapamiętania nazwach w rodzaju Sala Najwyższej Harmonii, rozdzielone rozległymi dziedzińcami. Wszystko to sięga jeszcze XII-XIII w., gdy w tym miejscu ustanowili swoją siedzibę koczowniczy zdobywcy z północnych stepów. Rezydencję chana-cesarza Kubiłaja opisywał z podziwem Marco Polo w wieku XIII.
Jedna brama...druga brama...trzecia brama...czyli amfilada
Obecny wygląd pałac zawdzięcza dynastii mandżurskiej (XVII – początek XX w.). Prezentuje się to ładnie z zewnątrz, wnętrza dostępne są tylko lustracji wzrokowej przez drzwi, specjalnego wrażenia zresztą nie robią. Dotyczy to także sal tronowych cesarza i cesarzowej (osobnych). Liczymy jeszcze na jakieś ciekawsze odczucia po odwiedzinach komnat prywatnych Ich Cesarskich Mości, ale tu dokładnie to samo.
Wywalczone zdjęcie cesarskich sal tronowych
Nawet ceremonialna sypialnia, w której para cesarska tradycyjnie spędzała noc poślubną sprawia wrażenie ponurej i nieprzytulnej. Zastanawiamy się, jak oni mogli tu mieszkać i żyć? Do tego pomieszczenia są ogromne, trudno je zapewne ogrzać, a zimy potrafią być w Pekinie surowe. Naszą opinię podzielał chyba ostatni cesarz, Pu Yi. Panowanie tego kilkuletniego chłopca obaliła w 1911 r. rewolucja, nowi „władcy” stolicy pozwalali mu jednak przez jakiś czas mieszkać jeszcze w pałacu. Tradycja zobowiązywała! Nieszczęśnik spędził jako ostatni swoją noc poślubną we wspomnianej, mało atrakcyjnej komnacie. Miał dość i przeniósł się do którejś z bocznych rezydencji, których w obrębie Zakazanego Miasta nie brakuje. Idziemy w jego ślady, ale te pałacyki też sprawiają wrażenie ponurego labiryntu. Wstępu do wnętrz nadal nie ma, co w połączeniu z siąpiącym deszczem i zimnymi powiewami wiatru zniechęca do dalszej eksploracji.
I kolejna walka...tym razem o tron cesarzowej...
Przy okazji, poznajemy niezbyt miłą cechę Chińczyków. Zwykle spokojni i uprzejmi, podczas zwiedzania obiektu turystycznego stają się często napastliwi i gwałtowni. Przy drzwiach do różnych sal tłoczy się nieustannie bezładny tłum, obecni rozpychają się, aby dotrzeć do barierki, wsadzić głowę do środka, zrobić zdjęcie. Pracują łokcie i języki. Największą agresją wykazują się przy tym przedstawicielki płci pięknej, w szczególności stateczne raczej panie w średnim wieku. Czyż jednak ten ostatni szczegół może aż tak bardzo dziwić? Czytelniku, doceń więc wysiłki Ady! Każda fotografia pałacowego wnętrza została dosłownie wywalczona w zaciętym boju!
Zawiedziona mina w jednej z bocznych rezydencji
W sumie mamy dość i chcemy przejść do szumnie zapowiadanych cesarskich ogrodów. Przez dłuższą chwilę wydaje się nam, że nie potrafimy ich odnaleźć, strzałki nagle przestają wskazywać drogę, a potem prowadzą w przeciwnym kierunku. Tajemnica wreszcie się wyjaśnia. Po prostu tych ogrodów nie rozpoznaliśmy! Wszystko tu rozległe, place, ulice, dziedzińce, budowle. Tylko ogrody miniaturowe. Roślin niewiele, za to sporo dziwacznych skał, brak klasycznie wytyczonych alejek, żadnych ławek. Za to mnóstwo ludzi. Spory zawód. Jak się później okaże, Chińczycy gustowali i nadal gustują w takich kameralnych, przypominających labirynty zakątkach.
Opuszczamy wreszcie „Zakazany Pałac”, który nie wywarł na nas korzystnego wrażenia i zamierzamy przejść do sąsiednich, dużo większych, zewnętrznych ogrodów cesarza. To park Jingshan (10 yuanów, bardzo umiarkowanie). Rozmieszczono go na wzgórzach, skąd można od północy podziwiać panoramę Zakazanego Miasta. Dodam, że z oddali prezentuje się ono najlepiej. Ponieważ przestało szczęśliwie padać i opuściliśmy ponurą rezydencję cesarzy, humory dopisują. Nastroju nie psuje nawet typowo chińska niedogodność, a może złośliwość. Wejście znajduje się po drugiej stronie ulicy, dosłownie naprzeciw wyjścia z pałacu,
Ogrody Zakazanego Pałacu
ale tak prosto się nie da! Barierki i płotki przegradzają drogę, zmuszają do bezsensownego spaceru długości prawie kilometra, aby pokonać tę ulicę. A nogi przypominają już o sobie... Na szczycie głównego wzgórza wzniesiono buddyjską świątynkę, panorama przyjemna. Zdecydowanie, Zakazane Miasto najlepiej podziwiać z oddali. Przy świątyni sporo sklepików z wszelkiego rodzaju pamiątkami i przekąskami. Ada zrezygnowała już z prób komunikowania się z kimkolwiek po angielsku. Wpisuje tekst w okienko translatora i zwraca się do sprzedawczyni po polsku.
- Kochana dziewczyno, chciałabym kupić ten wisior. Ile kosztuje? Wiem, że nic nie rozumiesz, ale spójrz tutaj. Tak, tutaj, tylko trochę niżej. Tutaj masz to po chińsku – wskazuje palcem odpowiednie okienko. - To po ile ten wisior, miśka?
Ada stwierdza, że tak prowadzona rozmowa idzie lepiej. Nie musi koncentrować uwagi na wypowiadanych słowach, za to w naturalny sposób zaczyna gestykulować. I rozumieją ją lepiej! Nagle dopada nas jedno z większych zaskoczeń podczas podróży. Gdy tak targujemy się z jakąś sprzedawczynią, któryś z przechodniów niespodziewanie wypowiada następujące słowa.
- Przepraszam, czy państwo przyjechali z Polski?
Róża chińska czyli piwonia, kwiat królewski, symbol siły yang
I powiedział to nie żaden turysta, australijski Polak czy uczestnik jakiejś wycieczki. Prawdziwy Chińczyk, wyglądający na miejscowego z krwi i kości. Powiedział po polsku! Bardzo poprawnie posługując się gramatyką i składnią, trochę kalecząc wymowę oraz akcent, ale to przecież wybaczalne. W końcu spotkały się dwa najtrudniejsze języki świata. Przypuszczamy jeszcze, że jest może dawnym studentem, wysłanym do naszego kraju na jakąś uczelnię. Ale nie. Nigdy nie był w Polsce czy w Europie, a języka uczy się sam, hobbystycznie.
Tulipany w parku Jingshan
Bo akurat polski mu się spodobał. A teraz chętnie rozmawia z Polakami, których w Chinach pojawia się coraz więcej i trenuje na żywo. Chwalimy jego znajomość naszego języka, naprawdę bardzo dobrą. Przyjmuje to z zakłopotaniem, twierdząc, że jeszcze nie jest z siebie zadowolony w tym względzie, ale dużo pracuje. Sporo wie o Polsce, gdy już okazuje się, że nie jesteśmy z Warszawy, potrafi wymienić nazwy innych miast: Krakowa, Poznania, Wrocławia, Gdańska. A przecież według chińskich standardów to tylko większe wioski. Tutaj porządne, duże miasto to tak minimum 10-15 milionów, a żeby o jakimś mieście pamiętać, to musi liczyć z 5 milionów mieszkańców. Mniejsze są niegodne uwagi. My chwalimy, oczywiście, Pekin. Po kilku minutach zafascynowany naszym językiem Chińczyk żegna się uprzejmie, przepraszając za to, że zabrał nam czas. Dochodzę do wniosku, że znajomość angielskiego jest w Chinach najzupełniej zbędna. Przydaje się w takim samym stopniu jak i języka polskiego, a nawet mniej, jak widać!
Glicynia (a jakże) CHIŃSKA
Po zejściu ze świątynnego wzgórza decydujemy się na sprzedawaną na straganie „zupkę”, ulubiony specjał Chińczyków, opisany w poprzednim poście. Jest zimno i chcemy się rozgrzać. Ada pija herbatę tylko w razie przeziębienia, a porządnej, zalewanej kawy z fusami nigdzie tu nie sprzedają (co najwyżej, słodkie, wodnite, zabielone mlekiem podróbki z pseudokawy rozpuszczalnej, której moja pani nie cierpi). Ada ratuje się, przyjmując kofeinę w formie przywiezionych z Polski cukierków kopiko, które wrzuca do ust, gdy zbyt niskie stężenie tego alkaloidu we krwi staje się niebezpieczne dla zdrowia. Zupki ciekawią nas zresztą, skoro miejscowi zajadają je jak największy przysmak. Bierzemy jedną na pół. Potrafi rozgrzać, oj potrafi. To przekonuje nawet Adę, która nie próbuje już dociekać składu chemicznego ulepszaczy, co czyni zwykle przy każdej innej okazji. Na szczęście, tu i tak wszystko napisano po chińsku! Zupek zjemy jeszcze sporo podczas tej podróży.
Pozostają dwa punkty planu. Odwiedziny w lamaistycznej (tybetańskiej) świątyni Yonghe Gong oraz w świątyni Konfucjusza i ulokowanej przy niej dawnej akademii cesarskiej.
W świątyni Yonghe Gong
Są umieszczone obok siebie, jak wynika z planu tuż przy stacji metra (Yonghe Gong właśnie). To powinno ułatwić sprawę. Tymczasem, brakuje jednak linii podziemnej kolejki na północ od Zakazanego Miasta, gdzie obecnie przebywamy. Wykorzystują to rikszarze, dość namolnie oferując swoje usługi. Chętnie przejechalibyśmy się nawet rikszą, ale te tutaj cieszą się akurat najgorsza opinią w przewodniku oraz na necie. Podobno ceny z kosmosu, potrafią też jakoby wywieźć w nieznane zakamarki jakiegoś hutongu, gdzie czekają koledzy i potem wszyscy razem wymuszają na zagranicznych pasażerach niebotyczną zapłatę, rzekomo ustaloną wcześniej.
U Konfucjusza
W końcu Europejczyk to skarbonka na dwóch nogach. Osobiście nigdzie nie spotkaliśmy się z tak bezczelnym naciąganiem, właściwie rodzajem napadu, nikt też nigdy nie kwestionował uzgodnionej zawczasu ceny. Resztę wydają zawsze bez problemu i nie trzeba przeliczać. Oj, inaczej wygląda to w wielu krajach chrześcijańskich, np. w Gruzji. Tym niemniej, trzymamy się przestróg. Rikszą przejedziemy się innym razem! Zresztą, żaden właściciel pojazdu nie chce nas zabrać tam dokąd chcemy, czyli do świątyni albo do najbliższej stacji metra. Oferują tylko przejazd do turystycznego hutongu i takiego czy innego sklepu z rękodziełem, zachwalanego jako wyjątkowy. To nie daje żadnych podstaw do porozumienia, ruszamy więc pieszo. Nogi przypominają o swoim istnieniu.
 Konfucjusz z innej perspektywy
Te świątynie mają być niewielkie, w przeciwieństwie do Świątyni Nieba. I może nawet są, posiadają tylko po trzy-cztery dziedzińce i pawilony. Cóż z tego, skoro otoczono je zwyczajowo nieprzebytymi murami, a wejścia ulokowano po przeciwnej stronie niż stacja metra! Czyli najpierw obowiązkowy spacer w poszukiwaniu bramy! W sumie przypada po ok. 3 km. na każdą z tych niewielkich świątyń, w końcu są przecież kameralne. Architektura identyczna jak w Zakazanym Mieście, trochę już nuży i nie posiada waloru egzotycznej nowości. U lamaistów można wejść do wnętrz kolejnych pawilonów, zastawionych mnóstwem posągów Buddy.
I znów Konfucjusz 
U Konfucjusza postać mistrza wystawiono na zewnątrz, wnętrza w większości niedostępne. Jedni i drudzy po 25 juanów. Czas zaczyna nas już gonić, a mamy jeszcze zamiar zjeść obiad (poprzedniego dnia, po powrocie z Wielkiego Muru, przeprosiliśmy się jednak z tą knajpką w hutongu, gdzie skasowano nas za kaczę – ustaliliśmy ceny zawczasu i wszystko przebiegło bez zarzutu) oraz załatwić trudną sprawę przechowania noża w recepcji hotelowej.
Akademia Cesarska
Pociąg odjeżdża o 20.30, a wszyscy ostrzegają, aby przybyć z dużym wyprzedzeniem. Ruszamy więc żwawiej, pomimo zmęczenia. Próbujemy jeszcze wymienić pieniądze, ale banki zaczynają tymczasem zamykać (dochodzi 16.30). Trudno, zamiast do banku na obiad. Tym razem do wspomnianej knajpki już nie docieramy. Ada wykazała po drodze przelotne zainteresowanie jakimiś pierogami, zaholowano nas do wnętrza i już nie wypuszczono. Nie żałujemy zresztą, jedzenie smaczne, obfite i tanie.
Sala wykładowa na świeżym powietrzu
Pozostaje sprawa noża. Chcemy zostawić go na przechowanie razem z laptopem (bez wgranych chińskich programów jest bezużyteczny, a trochę waży). Tłumaczymy, że wrócimy tu za niecałe trzy tygodnie, mamy rezerwację, to przedmioty odbierzemy. Wymaga to dłuższej konwersacji przy pomocy translatora, bo sprawa skomplikowana. Na szczęście, w recepcji ma akurat dyżur bardzo inteligentny i życzliwy młodzian. Jego dwie koleżanki (które też spotykaliśmy za ladą) zdecydowanie ustępują mu w tym względzie – bez urazy, piękne panie ze wszystkich kontynentów! Pojął, o co nam chodzi. Próbuje wyjaśnić, że to wbrew procedurom. Po naszych translacyjnych oraz mimicznych prośbach jednak ulega. Sprawdza jeszcze szczegóły rezerwacji, wypisujemy stosowne kwity i paczka z nożem oraz laptopem znika w czeluściach recepcji. Uprzejmy młodzian zaznacza, aby po powrocie zwrócić się w tej sprawie osobiście do niego. Niestety, nasza wina! Zbyt lekko potraktujemy tę radę i wynikną z tego kłopoty. Ale o tym w swoim czasie. Tymczasem, szczęśliwie uwolnieni od „niebezpiecznej broni”, możemy bez przeszkód wsiąść z bagażem do metra i jedziemy na spotkanie pociągu do Xi'an.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz