wtorek, 16 maja 2017

Pierwszy dzień w Pekinie

Startujemy z Berlina ok. 18.30, lot trwa 10 godzin, co oznacza lądowanie o 4. 30 rano, tyle, że w Chinach to już 10. 30. Można być niewyspanym, a szkoda przecież tracić pierwszy dzień. Jedyne wyjście, to jak najszybciej zasnąć w samolocie. Pomoże kilka nalewek w buteleczkach po 100 ml. Przechodziły przez kontrolę bagażu podręcznego w Polsce, przechodzą i w Niemczech. Tylko że tutaj rozdają jeszcze wygodne torebki foliowe, żeby nic się przypadkiem nie zbiło. Dodajemy do tego po dwie szklaneczki niezłej whisky oferowanej w ramach serwisu przez Hainan-Airlines i z trudem trzymamy się do obiadu, też zresztą całkiem przyzwoitego. Ale dzięki temu o 4. 30 rano (przepraszam, to już 10. 30) jesteśmy zdolni do życia. Czeka przecież stolica Państwa Środka!
Wreszcie na miejscu
Odprawa przebiega nadzwyczaj szybko i sprawnie, nie ma kilkugodzinnego stania przed okienkami jak np. w Bangkoku (też o nieludzkiej porze). Za to pierwsze zderzenie z chińskimi przepisami następuje w przejściu do kolejki przewożącej pasażerów do miasta i połączonej z metrem. Umieszczono tam bramkę kontroli bagażu (potem okaże się, że podobne, zazwyczaj w zestawieniu z bramką dla pasażerów, znajdują się dosłownie wszędzie: na każdej stacji metra, na dworcach kolejowych, autobusowych, przystaniach, przy wejściach do ważniejszych obiektów, itp.). Pracuje przy tym mnóstwo ludzi, ale w Chinach to przecież nie problem. Tymczasem mój plecak/walizka wzbudza podejrzenia. Czujny strażnik czegoś się dopatrzył. Rozmowa odbywa się za pomocą wklepywania krótkich zdań do komórkowych translatorów, to pierwsza tego rodzaju, jaka nam się przytrafia, potem staną się normą. Okazuje się, że przewożę przedmiot zabroniony: nóż. To krótki nóż firmy Muela z Hiszpani, stylizowany na myśliwski. Klinga poniżej 10 cm., dobra stal, idealny do krojenia wędlin, obierania owoców, otwierania piwa czy konserw. W swojej naiwności sadzę, że problem rozwiąże się sam, gdy tylko pokażę tę „broń”. W końcu zjechała już ze mną kawał świata i nigdzie nie było z tym nożykiem problemów. Ale w Chinach są. To niebezpieczny oręż, mogący zagrozić mieszkańcom Pekinu podróżującym metrem. Nie wolno i koniec. Możemy jechać taksówką, podsumowuje strażnik. Widocznie życie i zdrowie taksówkarzy ceni się tu niżej. Przeprowadzamy taktyczny odwrót. Nie mamy specjalnej ochoty na wydawanie ograniczonego chwilowo zapasu juanów (1 juan – ok. 0,65 zł), przywiezionych jeszcze z Polski, tym bardziej, że nasłuchaliśmy się o nieuczciwości i braku znajomości języka angielskiego u lotniskowych taksówkarzy. Rozglądamy się za innym wejściem do tej kolejki, ale jest tylko jeden jedyny tunel ze wspomnianą bramką i strażnikami. Proponuję już przemarsz do drugiego terminalu lotniska (ok. 2 km.) i podjęcie próby forsowania bram metra w tamtym miejscu, kiedy Ada wpada na pomysł dużo bardziej prosty i bezczelny. - Włóż ten nóż do kieszeni i idziemy, nie mają tu bramki dla pasażerów. - Może przytrafiła się akurat jakaś awaria, bo zwykle są – jak się potem przekonaliśmy. Nie do końca wierzę w powodzenie tego planu, ale okazuje się skuteczny. Strażnik koncentruje się na plecaku i saszetce z dokumentami, niesionej przez Adę. Moja kieszeń umyka jego uwadze. Przechodzimy, kupujemy bilety i pospiesznie mieszamy się z tłumem na peronie. Pierwsza potyczka z chińskimi absurdami wygrana! Czuję się jak bohater filmu sensacyjnego, potencjalny zamachowiec. Zaraz rzucę się na obecnych z okrzykiem „Allah Akbar”! Dopiero potem przychodzi mi do głowy, że pewnie strażnik okazał ludzką życzliwość dla zagubionego turysty z Europy i przymknął oczy.
Po około godzinnej podróży i kilku przesiadkach (a łącznikowe stacje metra są w Chinach ogromne, jest się gdzie nachodzić, w dodatku wszędzie mnóstwo barierek, niby to regulujących ruch, a w istocie często wydłużających bezsensownie drogę) wysiadamy w pobliżu hotelu. Niestety, nie ma ruchomych schodów – to częsta przypadłość na starszych liniach. Dla podróżujących z bagażem to pewien kłopot. Okazuje się teraz, że bramka przy wejściu do lotniskowej kolejki to nie jednostkowy przypadek. Tutaj też sprawdzają, na szczęście tylko wchodzących na stację. Od razu staje się jasne, że z tym nieszczęsnym nożykiem to się w Chinach nie najeżdżę. Ada wpada na pomysł, żeby zostawić go na przechowanie w recepcji hotelu. Mamy w nim zarezerwowany także ostatni nocleg przed odlotem, to wtedy, po trzech tygodniach, odbierzemy. W drodze powrotnej na lotnisko weźmiemy taksówkę. Ponieważ przyznano nam duży limit bagażu w samolocie (po dwie sztuki, co daje 60 kg. na osobę, Chińczycy latają z fasonem, szkoda, że nie dodają gratis tragarzy) małżonka planuje na koniec solidne zakupy, zamierza nabyć przynajmniej jedną dodatkową walizkę i wypełnić ją wszelkiego rodzaju markowymi podróbkami – taksówka na pewno i tak więc się przyda. Wtedy jeszcze nie wiemy, że obecnie są to już w Chinach zamiary nierealne. Pomniejszym, nietrafionym pomysłem okazuje się myśl kupienia większej ilości biletów metra na zapas, żeby nie tracić potem czasu na szukanie automatów. To niemożliwe. Kupiony bilet jest ważny tylko na stacji nabycia i to jedynie w tym samym dniu.
Na szczęście przynajmniej lokalizator nie sprawia problemów i szybko odnajdujemy hotel. Po drodze przechodzimy przez wąskie uliczki hutongu (specyficznego, chińskiego slumsu). Obecnie władze masowo burzą w Pekinie takie dzielnice, przeznaczając cenne śródmiejskie tereny pod inną zabudowę. Zostawiają jeden czy dwa, jako swego rodzaju atrakcję dla przyjezdnych. Zwiedzanie takiego turystycznego hutongu to żelazny punkt programu każdej wycieczki, mamy jednak „u siebie”, na miejscu, hutong żywy, autentyczny, nie trzeba szukać tamtych. Mnóstwo sklepików wszelkiego rodzaju, sprzedających towary na ulicy, knajpki, stada rowerów i motorowerów, śmieci, smród... Typowe atrakcje dla turysty z Europy.
Hutong "nasz hutong"
Przyznać jednak trzeba, że jest spokojnie, nikt nas nie zaczepia, nie próbuje wciskać żadnych niechcianych zakupów itp. Wieczorami ludzie zbierają się na większych placykach, aby tańczyć w klasycznych parach przy dźwiękach melodii z odtwarzaczy. To powszechny zwyczaj w Pekinie i nie tylko tam.
W hotelu nikt nie umie po angielsku, ale mają komórki z translatorami. Odnajdują też po dłuższej chwili naszą rezerwację. Mamy gdzie spać przez dwie następne noce! Porzucamy w pokoju bagaże, czas ruszać na zwiedzanie.
Nasz pierwszy cel
Ada wybiera na pierwszy ogień Świątynię Nieba, symbol miasta. Zbudowano ją w XV w. Podobno z hotelu nie jest tam zbyt daleko, a w pobliżu okołoświątynnego parku brak stacji metra. Decydujemy się na pieszy spacer. Ponieważ budynek znajduje się w parku, proponuję przy okazji mały piknik. Po drodze odwiedzamy pobliski supermarket, aby zaopatrzyć się w potrzebne wiktuały. W Chinach mają pyszną, suszona wołowinę w różnych smakach, duży zwykle wybór owoców, brakuje serów. Wszystkie towary importowane z Europy lub choćby opatrzone nazwą europejskiej firmy uchodzą za symbol luksusu i biją rekordy cenowe. Odkrywam kilka gatunków piwa. Jeszcze w Polsce zapewniano, że najlepszy to Tsingtao, od tego więc zaczynam. Jak się okaże, żadna rewelacja, 4% cienkusz, bez szczególnego smaku. Ale i tak najsilniejszy, inne browary mają po 3-4 % i też żadnej głębi. Jednak na bezrybiu i rak ryba.
Inna ciekawostka w chińskim markecie. Ryby z przyczepionymi do płetw cenami.
Da się jeszcze wypić: Jing jang, Harbin, Suntory. Natomiast omijać należy markę Snow. Nie dość, że najdroższa, to smakuje jak woda. Nic dziwnego, ma mniej niż 2,5%. Coś gorszego, to już chyba tylko w Szwecji można znaleźć. Natomiast zaletą piw chińskich jest pojemność butelek, zwykle 600 ml. Pozwala to wziąć porządny, pierwszy łyk bez obawy natychmiastowego ujrzenia dna. Są też, oczywiście, piwa importowane, głównie pośledniejsze gatunki niemieckie i czeskie. Drogie jednak, a zresztą, co to za honor popijać piwa nie z danego kraju podczas podróży? Aby już zamknąć temat alkoholu, to wina mają w Chinach raczej kiepskie, bywa, że o dziwnym smaku.
Chińskie specyfiki
W obfitości obecna jest natomiast wódka, dostępna w różnego rodzaju opakowaniach, wymyślnych dzbanach i ozdobnych butelkach, ale także w rosyjskich „jogurtówkach” na nagłą potrzebę oraz, tu ciekawostka: w cztero- lub pięciolitrowych butelkach pet, które łatwo wziąć w sklepie za wodę mineralną.
Chińska "ciężka altyleria"

Oprocentowanie może natomiast wzbudzić uznanie nawet przybysza z Polski czy Rosji. Obok klasyki, 40%, mamy szeroki wybór „cięższej artylerii” - różne kalibry do 70%. Zazwyczaj da się to wypić i szczególnie nie otrzepuje, niekiedy trafiają się tylko dziwne smaki, bo Chińczycy potrafią zaprawić czystą wódkę w sposób nierozpoznawalny wzrokiem. Wszystko to bardzo tanie, np. czterolitrowy pet wódki 60% kosztował w markecie 32 juany (niecałe 20 zł.). Miejscowi dość często popijają czystą wódkę do obiadu, trafiają się knajpki, w których jest to jedyny oferowany napój – np. do pierogów. W pociągu, w parku itp. też można bez problemu degustować alkohol, oczywiście zachowując się spokojnie i kulturalnie. Na ulicach nie widać przy tym osób pijanych, może kontrola jest zbyt powszechna. Zdarzają się jednak inne, zupełnie nieoczekiwane i niepojęte dla przybysza kłopoty z alkoholem, o czym w swoim czasie.
Odpowiednio zaopatrzeni, przy czym nadal żywię nadzieję na piknik – w końcu mamy tylko zwiedzić jedną świątynię – zbliżamy się do granic otaczającego ją parku. I tu niespodzianka. Park otoczony jest szczelnym, wysokim, prawdziwie chińskim murem i ma tylko cztery bramy. To częsta cecha chińskich terenów zielonych, nawet wtedy, jeżeli wejście nie jest płatne. Nie tracąc animuszu podążamy w poszukiwaniu wejścia, to jednak okazuje się bardzo odległe. Zaczynam podejrzewać, że park jest gigantyczny i diabli wiedzą, jak daleko jeszcze do tej świątyni. Podejrzenia okazują się, niestety, trafne. W Chinach obowiązuje inna skala. Wszystko jest olbrzymie: place, ulice, dworce kolejowe, to dlaczego nie świątynie i parki? A przy tym te skąpo rozmieszczone bramy zmuszają do niekończących się spacerów wzdłuż murów otaczających zieleń oraz przybytki bogów. Można śmiało założyć, że jeżeli przewodnik opisuje świątynię jako małą i skromną, to przy zwiedzaniu mamy zapewnione 3-5 km. spaceru, jeżeli świątynia ma być wielka i ważna, to 10 km. jak w banku. Świątynia Nieba należy do największych. W dodatku okazuje się zaraz, że weszliśmy do tego parku (wstęp ok 20 zł.) od strony nie zalecanej dla porządku zwiedzania, czyli od tyłu. To czysta złośliwość chińskich budowniczych z XV w. W końcu nadeszliśmy od centrum miasta i od pałacu cesarskiego (Zakazanego Miasta), a przecież cały ten przybytek wzniesiono po to, aby cesarz raz do roku przybywał tu w ceremonialnym pochodzie i składał ofiary w intencji dobrych zbiorów. I co, musiał okrążać cały ten olbrzymi kompleks? Ale Jego Cesarską Mość noszono zapewne w lektyce. My nie mamy podobnego szczęścia. W dodatku podekscytowana Ada wpada na pomysł, abyśmy jednak na początek obeszli ten park i dopiero potem zwiedzali kolejne budowle oraz dziedzińce świątyni (bo jest ich kilka w amfiladzie) we właściwej kolejności.
Swiatynia majaczy na horyzoncie zaś plecak z prowiantem ciąży nieznośnie...
wreszcie u celu
Cóż robić? Pani każe, sługa musi... Żegnam się z planami pikniku, witam natomiast z bólem nóg. Okaże się zresztą stałym, wiernym towarzyszem podróży po Chinach. Dodam, że kolejne pawilony świątyni wyglądają najciekawiej i robią największe wrażenie oglądane z zewnątrz. Wnętrza są najczęściej puste i niedostępne dla turystów, przypominają wielkie szopy, można zajrzeć przez drzwi.
Skradziony kadr z wnętrza światyni.
To stała cecha chińskiej architektury świątynnej czy pałacowej. Ostatecznie ledwie zdążyliśmy obejść wszystko przed zamknięciem. Chińczycy mają przestawioną dobę. Dzień zaczynają z pianiem koguta, o 6. 30 otwarte są liczne obiekty i instytucje, natomiast o 16. 00 wypada już często koniec zwiedzania. W knajpach zapóźnieni klienci kończą ok. 22. 00.
W ostatniej chwili szczęśliwie odnajdujemy bank (nie wiemy jeszcze wówczas, jak bardzo szczęśliwie), w którym możemy wymienić pieniądze. Przywiezione z Polski juany są już na wyczerpaniu. Pani w okienku bardzo się stara, cała operacja zajmuje jej ok 15 minut, przez co uznajemy ją niesprawiedliwie za niezbyt rozgarniętą. A przecież zna kilka słów po angielsku, do tego liczby wypisuje bez specjalnych próśb cyframi arabskimi! Dopiero później przekonamy się, że ustanowiła niepobity rekord szybkości wymiany pieniędzy. Pewnie bardzo się spieszyła, bo właśnie zamykali.
Pozostają jeszcze dwa punkty programu. Odbiór biletów kolejowych i obiad. Bilety sypialne do Xi'an kupiliśmy wprawdzie przez internet już w Polsce, ale trzeba jeszcze osobiście odebrać je w kasie dworca. Da sie to zrobić co prawda bezpośrednio przed odjazdem pociągu ale trzeba przybyć dwie godziny wcześniej a my akurat mamy inne plany na ów wieczór. Odebrać z wszelkimi szykanami, za okazaniem dowodu zakupu oraz paszportów. Na dworzec Pekin Zachodni dojeżdżamy sprawnie metrem, z pewnym trudem odnajdujemy natomiast kasy biletowe. Są kiepsko oznaczone, a Pekin Zachodni to jakoby największy dworzec kolejowy w Azji (co oznacza zapewne – na całym świecie). Jeszcze kolejna bramka kontrolna i ustawiamy się w kolejce. Pełni najgorszych przeczuć, bo przewodniki i blogi ostrzegają przed absurdalną procedurą odbioru tych biletów, np. nieustannym odsyłaniem bez widocznego powodu do kolejnych okienek. O dziwo, wszystko idzie jednak bardzo sprawnie i bez żadnych problemów. Chiny potrafią zaskoczyć i w taki sposób. Ale okazujemy przesłaną przez kolejowy serwis internetowy sprzedaży biletów oraz wydrukowaną w Polsce kartkę z dokładnym opisem naszej potrzeby, po angielsku i po chińsku. Widocznie wyciągnęli wnioski, a przyczyną tego uciążliwego odsyłania od Annasza do Kajfasza bywała uprzednio nieznajomość angielskiego przez kasjerów i zrzucanie kłopotu na barki kolegów. To pierwsze spotkanie z chińskimi kolejami, ale wcale nie ostatnie.

I wreszcie miły koniec dnia. Obiad.
Hurra! Wreszcie obiad!
Wybieramy knajpkę dla miejscowych w „naszym” hutongu. Mają bardzo duży wybór, przynajmniej 50 potraw.
"nasz hutong" z innej perspektywy

Oczywiście, jesteśmy zdecydowani na kaczkę po pekińsku, jakżeby inaczej. Ada skanuje i tłumaczy przy pomocy komórki chińskie napisy pod obrazkami w menu. Dzięki temu nie grożą nam żaby czy inne węże. W Pekinie zresztą czegoś takiego raczej się nie jada, słyną z tego ludzie z Syczuanu („oni zjedzą wszystko”, jak mawiają Chińczycy z innych prowincji). Wiele potraw wygląda na zdjęciu apetycznie, a opis nie odstrasza egzotyką. Ceny niewygórowane, solidne dania mięsne góra do 20 zł. Wybieramy coś, ale nie znajdujemy tej nieszczęsnej kaczki. Popełniamy pierwszy błąd i pytamy o nią właścicielkę. Oświadcza, że ona sama nie ma w jadłospisie, ale sprowadzi od sąsiada. Zgadzamy się, nie pytając uprzednio o cenę. A przecież ostrzegano! To drugi błąd. Przypominamy sobie poniewczasie o podstawowej zasadzie informowania się o wszystkie ceny z góry dopiero przy zamawianiu piwa (brak kwoty w menu oraz przy lodówce, skąd podają). Pytamy osobno przy okazji pierwszych dwóch oraz kolejnej pary butelek. To pozwala nam uniknąć błędów nr trzy i nr cztery. Potrawy są bardzo smaczne, nawet ta nieszczęsna kaczka, chociaż przygotowano ją niekoniecznie tak, jak to sobie wyobrażaliśmy na podstawie zdjęć i opisów. Jemy pałeczkami, innego wyposażenia w tej knajpce (podobnie jak i w wielu innych) po prostu nie mają. Idzie nam różnie, sporo z tym zabawy, trzeba ćwiczyć i tyle! Chińczycy radzą sobie znakomicie, od niechcenia wybierają smaczne kąski, nie przerywając gestykulacji czy rozmowy. Co prawda wszelkie resztki i to, czego jednak zjeść nie chcieli, odkładają po prostu na blat stołu. Po zakończeniu takiej uczty sprawia on wrażenie korytka porzuconego przez pewne cieszące się złą opinią zwierzątka. Co kraj, to obyczaj. Przy drugim piwie dochodzimy do wniosku, że to bardzo sympatyczny lokal i na pewno jeszcze tu wrócimy, spróbować kolejnych dzieł miejscowej kuchni. Zdziwienie następuje dopiero przy płaceniu rachunku. Ta cała kaczka kosztowała ponad dwa razy więcej niż druga potrawa i cztery duże piwa razem wzięte! Ale została już zjedzona, ceny nie ma w menu, a my nie zapytaliśmy zawczasu. Czyli, nie ma wyjścia. Zirytowani, zauważamy, że takie kaczki sprzedają obok na ulicznych straganach po 20 juanów. Pewnie stamtąd pochodziła i nasza, ale policzono nam 88 juanów. Czujemy się nabici w butelkę. Doprawdy, Europejczyk to tutaj chodząca skarbonka na dwóch nogach, jak mawiają. Dopiero po chwili zdajemy sobie sprawę, że naciągnęli nas wszystkiego na 20 - 30 zł. W końcu pokroili i podali w knajpie na talerzu, coś im się więc należało z tej różnicy. A zresztą, sami jesteśmy sobie winni, a nauka kosztuje.

6 komentarzy:

  1. Fantastyczny, dowcipny opis egzotycznej podróży. Czytam z przyjemnością, wracając pamięcią do własnych doświadczeń sprzed kilku lat. Gdybym tylko miała możliwość przeczytania takiego "poradnika" przed podróżą ;) To "nabijanie w butelkę" akurat się nie zmieniło. Zazdroszczę natomiast tłumacza z komórki, bo my używaliśmy obrazkowego tłumacza, dołączanego kiedyś do przewodników. To dopiero postęp! Niecierpliwie czekam na dalszy ciąg.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy za zainteresowanie. Gdzie byłaś w Chinach? Bez translatorów to byśmy zginęli w tym kraju jak dzieci we mgle. haha. A przynajmniej byłoby bardziej stromo pod górkę :P

      Usuń
    2. Niestety byłam tylko w Pekinie i jakieś 100 km dalej,oglądając Chiński Mur. Napisałam o tym w komentarzu pod następnym postem. Pozdrawiam, Roksana

      Usuń
    3. I nie ciągnie Cię ponownie? Gdzieś dalej? Nas i owszem. Co prawda, Chiny zmieniają się w oczach i stają się coraz droższe oraz coraz bardziej zatłoczone, zwłaszzca w miejscach odwiedzanych przez turystów. Trzeba się więc spieszyć.

      Usuń
  2. Super blog , świetnie z duża lekkością się go czyta :) kochani pozdrawiam i czekam na więcej
    Mani72 ��

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za wpis. Ja tylko zdjęcia wklejam, reszta to Zbyszka zasługa :P Wedle życzenia Mariusz :D Zapraszamy na kolejny rozdział.

      Usuń