niedziela, 22 kwietnia 2018

Nairobi – chińskie „Pożegnanie z Afryką”


Całowaliście się kiedyś z kobietą o tak długich nogach? :D
Jedna z ciekawszych atrakcji Nairobi, Centrum Żyraf. Można tutaj nakarmić zwierzaki.
Fotka z drogi pomiędzy Masai Mara a Nairobi.
Uchwycone z samochodu...
..obrazki z życia codziennego...
...w Kenii.
Przydrożny rzeźnik...
...i sprzedawca owoców.
Wielka Dolina Ryftowa, pęknięcie ziemi sprzed dwóch tygodni. Żywy dowód na to, że Afryka rozpada się w tym miejscu.
"Nasz" hotel w dzielnicy Karen w Nairobi.
Karmienie żyraf.
Dostajemy specjalną karmę...
...i ruszmy przekupić żyrafy...
...by nieco się z nami  spoufaliły.
Z żyrafą pośrodku.
Buzi, buzi...Ada też chce!
Buzi żyrafie chyba się spodobało :D
Hmmm...a może buzi z języczkiem? :D
Ada patrzy. Tym razem pogłaskanie musi wystarczyć :D
Z opiekunem żyraf.
Po objechaniu parku Masai Mara jedziemy do Nairobi, stolicy Kenii. To jedno z większych miast w Afryce, liczy prawie 4 mln. mieszkańców. Dane te nie są zresztą dokładne. Powstało właściwie przypadkiem, jako skład materiałów budowlanych, założony w 1899 r. przez Brytyjczyków podczas budowy linii kolejowej z Mombasy. Prace w tym rejonie przeciągnęły się z powodu napotkanych trudności terenowych, wokół magazynów rozrosło się osiedle robotników i tak już zostało. Po kilku latach Brytyjczycy ustanowili w nowo powstałej osadzie stolicę kolonii. Zadecydowały korzystne warunki klimatyczne i zdrowotne (Nairobi leży na wysokości ok. 1600 m. n. p. m., co czyni znośnymi upały, ułatwia życie, zapobiega rozprzestrzenianiu się wielu tropikalnych chorób) usytuowanie mniej więcej w centrum kraju oraz połączenie linią kolejową z wybrzeżem i Mombasą (gdzie upał i wilgotność potrafią zwalić z nóg). Nairobi, jako miasto względnie nowe, nie posiada godnych uwagi zabytków, trudno też doszukać się tu jakiegoś specjalnego „klimatu”.
Na potrzeby turystów urządzono w bezpośrednim sąsiedztwie miasta Park Narodowy Nairobi. Stanowi on swego rodzaju namiastkę „prawdziwych” parków narodowych, przeznaczoną dla tych, którzy nie mają czasu albo ochoty ruszać do Masai Mara czy gdzie indziej. Ponieważ jednak obejmuje obszary autentycznej sawanny i buszu oraz zgromadzono tam sporo zwierząt, może okazać się interesujący dla tego rodzaju turystów albo przybywających do stolicy businessmenów lub dyplomatów (Nairobi to jedna z oficjalnych siedzib ONZ, umieszczono tu niektóre agendy tej organizacji). Według zapewnień znającego się zapewne na rzeczy Policarpa (naszego przewodnika), da się tam zorganizować całodzienne safari. Pod tym względem Park Nairobi różni się korzystnie od Parku Hallera w okolicach Mombasy, również urządzonego dla turystów. Ten ostatni to takie większe Zoo w naturalnym klimacie Afryki.
Na miłośników kontaktu ze zwierzętami czekają w Nairobi jeszcze inne atrakcje. Warto odwiedzić Giraffe Centre w dzielnicy Karen. To miejsce, w ktorym przyjmuje się i leczy żyrafy z rożnych powodów chore lub ranne, porzucone przez rodziców itp. Urządzono to tak, że turyści mogą karmić zwierzęta specjalnie przygotowanymi i rozdawanymi przez obsługę smakołykami. Wypada to interesująco, gdyż długoszyje żyrafy okazują się bardzo wdzięcznymi konsumentami tych specjałów, co szczególnie bawi dzieci (ale i dorosłych również). Centrum czynne jest od godziny 9.00 i warto przybyć wcześnie, ponieważ wtedy zwierzaki wykazują największą ochotę na dokarmianie. Wstęp 10 USD od osoby (oczywiście, to specjalna stawka dla turystów). Podobną rolę w przypadku poszkodowanych przez los młodych słoni spełnia David Sheldric Wildlife Trust, położony na obrzeżach wspomnianego wyżej parku (ok. pół godziny taksówką). Tutaj także najlepiej przybyć w godzinach poranno-przedpołudniowych, ze względu na porę karmienia słoniątek.
Dla miłośników historii oraz romantyki koniecznym punktem w programie zwiedzania pozostaje nadto muzeum Karen Blixen, urządzone w jej dawnej posiadłości (obecnie w dzielnicy Karen). Duńska powieściopisarka, autorka „Pożegnania z Afryką”, mieszkała tam w latach 1914-1931, prowadząc plantację kawy. Rezydencję obecnie odnowiono i udostępniono zwiedzającym (10 USD od osoby, w tym usługi przewodnika). Można zapoznać się z luksusowo jak na owe czasy i miejsce urządzonym dworkiem, po dawnej właścicielce pozostało sporo pamiątek. Największe wrażenie robią skóry lwów i lampartów, rzucone jako dywany. Musiało być bardzo miło stąpać po czymś takim. Przy okazji dowiadujemy się sporo o samej Karen Blixen, jej perypetiach osobistych oraz uwypuklanej obecnie działalności na rzecz miejscowej ludności (założyła szkołę dla dzieci). Na koniec spacer po posiadłości i zapoznanie się ze sposobami uprawy oraz przeróbki kawy. Na wszystko powinna wystarczyć godzina, potem przejazd do pobliskiego Giraffe Centre.
Zbliżamy się do dworku Karen Blixen
Przed wejściem.
Jadalnia, w której gościł jeden z członków brytyjskiej rodziny królewskiej, ksiżę Walii Edward, przyszły Edward VIII. Na kartce spisano menu podanego obiadu.
Skóry dzikich zwierząt na podłogach robią wrażenie. Ach, jak miło byłoby oprzeć stopy na czymś takim.
Lew z zeszłego stulecia.
Aparatura używana do przetwarzania ziaren kawy.
Jak już wspomniałem, w samym centrum Nairobi zwiedzać tak naprawdę nie ma czego. Kilka pokolonialnych budynków uchodzi za tutejsze zabytki i to wszystko. Miasto jest natomiast bardzo zróżnicowane pod względem społecznym i tym samym może okazać się dla turysty niebezpieczne. W pewne okolice nie należy zachodzić nawet za dnia, nocne wędrówki ogólnie niewskazane. W ostatnich czasach kontrowersyjną karierę jako szczególna atrakcja turystyczna robi dzielnica slumsów, Kibera. To największa dzielnica biedy we wschodniej Afryce i druga co do wielkości na kontynencie. Zamieszkuje ją ok. 800 tys. ludzi (dane, rzecz jasna, przybliżone). Pojawiły się agencje oferujące zwiedzanie Kibery (cena ok. 30 USD lub więcej), oczywiście pod opieką przewodników. Z braku czasu oraz jakiejś szczególnej ochoty nie skorzystaliśmy. Zadowoliliśmy się przelotnym spojrzeniem z dalszej odległości, z wysokości podmiejskich wzgórz. Zresztą traktowanie ludzkiej biedy i nieszczęścia jako czegoś w rodzaju kolejnego parku narodowego, po którym można odbyć safari, budzi jednak sprzeczne uczucia.
Kontrasty widać na każdym kroku. Wspomniana dzielnica Karen to miejsce bogate. Mieszkają tu ludzie zamożni, pełno pałacowych wręcz rezydencji, ulokowanych w rozległych parkach i ogrodach. Wszystko to otoczone wysokimi murami, z drutem kolczastym, często pod napięciem, pełno ochrony i strażników. Są też bardziej normalne kwartały willowe albo domki szeregowe, także jednak strzeżone przez ochroniarzy. Aby umożliwić odbywanie wieczornych spacerów albo wyprowadzanie psów odgradza się i ochrania całe kompleksy oraz grupy ulic, tworząc zamknięte, strzeżone enklawy. Nasz hotel, Milimani Backapacers, przeciętnej zresztą klasy, mieścił się w takim właśnie, zamkniętym kwartale dzielnicy Karen. W okolicy spotyka się wprawdzie białych, ale większość mieszkańców to nowobogackie elity pochodzenia rodzimego. Dojeżdżając do Nairobi prosiliśmy Polikarpa i Johna, żeby zatrzymali się w jakimś większym sklepie, chcieliśmy bowiem kupić pamiątki na drogę oraz dla przyjaciół w Polsce (oczywiście, pamiątki w płynie :D). Podwieźli nas, już w Karen, pod ogromną galerię handlową ze sklepem Carrefour! Wszystko otoczone prawdziwymi fortyfikacjami, ale odstrzelone na błysk, boutiki najlepszych marek i mnóstwo ochrony. Wejście przez kontrolną bramkę, niczym na lotnisku. Podobno dlatego, że zdarzały się zamachy terrorystyczne (owszem, przypominam sobie zamach islamistów na galerię handlową w Nairobi sprzed kilku lat). Obydwaj nasi przewodnicy zaznaczyli przy tym (każdy z osobna), że chcieli pokazać nam na koniec „europejski poziom”, pokazać, że Kenia posiada też normalne dla Europy przybytki handlu, a nie tylko zapyziałe (dla nas egzotyczne, czy jednak aż tak bardzo?) bazary i targi na prowincji. Obawialiśmy się sytuacji, z którą zetknęliśmy się niedawno w Wietnamie. Tam również zaszliśmy do podobnej galerii, chcąc zrobić normalne zakupy. Ludzi spotkaliśmy mnóstwo, strzelali sobie zdjęcia, ale mało kto cokolwiek kupował. A jeśli już, to jakieś drobiazgi i zaraz fotki z firmową reklamówką trafiały na facebooka! Powód wyjaśnił się niemal natychmiast. Ceny niebotyczne, przynajmniej dwa razy wyższe niż w normalnych sklepach ulicznych. W Nairobi jest jednak inaczej, bardziej normalnie. Ceny w hipermarkecie okazały się umiarkowane i niższe niż w innych miejscach (oczywiście, tylko na towary lokalne, ale też o miejscowe alkohole, kawę i piwo nam chodziło|).
Transport publiczny w Nairobi opiera się na busikach, te jednak jeżdżą zwykle jak i kiedy chcą, uchodzą też za niebezpieczne z uwagi na częste kradzieże. Dla białego turysty naturalnym sposobem poruszania się po mieście pozostaje samochód, najczęściej taksówka. Nie ma wyjścia, trzeba dostosować się do sposobu życia wspomnianych elit. Jako biała małpa przybysz i tak nie wtopi się w otoczenie. Nam taksówka okazała się niepotrzebna. Zippy, właścicielka biura Australken, niespodziewanie oczekiwała w hotelu (dokąd mieli nas na koniec podwieźć Policarp i John), wypytała o wrażenia, czy wszystko było ok, wręczyła upominki, a na koniec oddała do naszej dyspozycji na pół następnego dnia bus z nowym kierowcą oraz Johnem, tym razem w roli przewodnika. Policzyła za tę usługę 20 USD, co nie jest ceną wygórowaną i nie musieliśmy martwić się o transport.
To ostatnie było ważne o tyle, że nasz pociąg do Mombasy odchodził o 14.30, nowy terminal usytuowano poza miastem, w Nairobi spotyka się bardzo często korki, a my musieliśmy zdążyć. Bilety kupiła nam wcześniej Zippy. Z Polski, przez internet, jest to utrudnione, należy bowiem założyć uprzednio specjalne konto płatnicze i przelać pewne środki, na co nie mieliśmy ochoty. A bilety trzeba nabyć ze sporym wyprzedzeniem, ruch jest bowiem spory. Przejazd pierwszą klasą kosztuje 30 USD i w naszym wagonie nie było ani jednego wolnego miejsca.  Powinno nas coś tknąć już w chwili, gdy Zippy poprosiła w celu nabycia biletów o skany paszportów. Drugie ostrzeżenie to wiadomość, że kolej tę zbudowali i eksploatują Chińczycy (ukończona w 2017 r.). A już trzeci alert to porada, żebyśmy koniecznie stawili się przynajmniej na godzinę przed odjazdem pociągu. Po niedawnych doświadczeniach chińskich, czerwone światełko alarmu powinno zapalić się natychmiast! Nie zapaliło się jednak. Cóż, nie mamy aż takich doświadczeń kolonialnych. W końcu przyjechaliśmy do Kenii, a nie do Chin, to inny kraj, inny kontynent. Nic bardziej mylnego, jak miało się okazać.
Tu dodam, że wspomniana "chińska" linia kolejowa Nairobi-Mombasa zstąpiła starszą, brytyjską, z przełomu XIX/XX w. Tory obydwu przebiegają obok siebie, brytyjskie o węższym rozstawie. Jeszcze niedawno na tej trasie kursował specjalny pociąg sypialny o nazwie "Lunatic Express", utrzymany w starym, dobrym, kolonialnym stylu. Z tradycyjnym wyposażeniem wagonów, klasyczną restauracją, stewardami ścielącymi posłania oraz kelnerami w białych uniformach. Z powodu złego stanu torów przejazd zajmował 18 godzin i pociąg poruszał się z prędkością ok 20-30 km./h, co umożliwiało przyglądanie się życiu mijanych wiosek i osiedli. Najlepiej z okien wagonu restauracyjnego, sącząc drinka! Oczywiscie, zamierzaliśmy skorzystać. Na necie znajduje się film/relacja z takiej podróży, odbytej przez polską parę na przełomie 2016/2017 r. Na zamieszczonym w internecie rozkładzie jazdy tego akurat połączenia żadną miarą nie dało się jednak znaleźć. Po dalszych poszukiwaniach dowiedzieliśmy się w końcu, że niestety, niestety... Po oddaniu do użytku nowej linii, Lunatic Express przestał kursować w kwietniu 2017 r. Co za pech, na ten pociąg jednak się spóźniliśmy. Likwidację starego połączenia i wprowadzenie nowych władze ogłosiły jako olbrzymi sukces oraz dowód dynamicznego rozwoju kraju. Ale Lunatic Express mógł przecież pozostać jako atrakcja turystyczna. Coż z tego, że na podróż należało poświęcić całą noc z solidnym okładem, a teraz trwa ona pięć godzin? Taki nijaki, bezosobowy pociąg można mieć wszędzie
John i jego towarzysz dostarczyli nas na czas, nawet z dużym zapasem, bo akurat ominęły nas korki. Trafiliśmy do pseudopoczekalni, czyli długiego na ok. 100 m. namiotu, dalszą drogę blokowały straże i stanowiska do prześwietlania bagażu. Strażnicy wyjaśnili, że jeszcze przez około godzinę nie wpuszczają, kazali złożyć bagaże na specjalnej rampie i czekać. Pozwolili przejść tylko Johnowi, który poszedł na stację wydrukować bilety (do tej chwili mieliśmy jedynie potwierdzenia zakupu, dokładnie jak w Chinach). Gdy już te bilety trafiły do naszych rąk, pożegnaliśmy się serdecznie z naszymi opiekunami, ostatecznie była sobota, a John jeździł z nami od tygodnia. Miał prawo spieszyć się do domu. Cóż jednak począć z wolnym czasem? No nic, zdegustujemy specjalne i trudne do znalezienia w małych sklepach piwa kenijskie, które nabyliśmy we wspomnianej galerii handlowej. Spisywałem właśnie w notatkach wrażenia z degustacji pierwszej pary butelek, gdy podeszła jedna ze strażniczek i poradziła nam (zresztą życzliwie i uprzejmie), że jeżeli mamy jeszcze jakiś alkohol, to lepiej wypijmy go tu i teraz. Wprawdzie nie wolno, ale przymknie oko. Bo do pociągu żadnych napojów procentowych wnosić nie wolno! Grom z jasnego nieba! Gorzej niż w Chinach, tam reagowali tylko na wódkę o mocy większej niż 67 %, a tutaj nawet piwa?
- Tak, piwa też nie wolno – potwierdziła strażniczka.
Cholera, a my mamy jeszcze po dwie butelki na głowę do wypróbowania (zamierzaliśmy w pociągu właśnie), osiem puszek Tuskera oraz... sześć butelek kenijskiego rumu! Przecież żadną miarą nie wypijemy tego w ciągu godziny! Na początek, żeby uspokoić nerwy, dokończyłem testowanie wspomnianych dwóch specjalnych gatunków z niewielkiego browaru z okolic miasta Naivasha. Tych na pewno nie oddam, ani nie pozwolę zmarnować! Po tym małym maratonie Ada miała już dosyć. A tu jeszcze osiem puszek Tuskera i rum! Tuskerem poczęstowałem młodych Amerykanów, którzy akurat pojawili się w kolejce do pociągu. Dziewczyna stwierdziła, że nie pije, ale chłopak przyjął z przyjemnością. Było w końcu gorąco. Okazało się, że są w podróży poślubnej, z San Francisco. Kawał świata, jeszcze dalej od domu niż my. Ale teraz ja też miałem już dosyć, a Amerykanie to ogólnie słabe głowy. Zostało sześć puszek i 20 min. Cóż robić, okazałem się tym, który "rozdaje chleb ludowi". Czyli, okazując nadzwyczajną wedle kenijskich standardów hojność (postawienie piwa to gest bardzo hojny) ofiarowałem ten nieszczęsny sześciopak sprzedawcom gazet i innym takim, kręcącym się na parkingu przed dworcem. Puszki rozeszły się błyskawicznie, przy zapewnieniach, że ludzie z Polski są „great” i bardziej niż OK. Upewniłem się jeszcze, że wiedzą o jaki kraj chodzi, posługując się wypróbowanym już uprzednio w Kenii sposobem. - No Holland, Poland! No Aaron Roben - Robert Lewandowsky! Podziałało, przynajmniej tyle. Dwie butelki rumu udało się przelać do opakowań pet po wodzie, ale co zresztą? Trudno, zobaczymy. Ada nie traciła nadziei.
I miała rację, dziewczyna! Ale wszystko po kolei, jak to na stacji kolejowej przystoi! Gdy nadeszła pora kontroli pasażerów i bagażu, przeżyliśmy mały szok.
- Postawić bagaże na rampie i odsunąć się pod ścianę!
Rozkazy wydawano wprawdzie uprzejmie, ale w sposób bezdyskusyjny. Po chwili pojawiły się uzbrojone w broń długą i automatyczną patrole z psami. Czegoś takiego nie było nawet w Chinach! Zwierzaki obwąchiwały bagaże. Szukały materiałów wybuchowych, czy też narkotyków? Może jednego i drugiego. Niczego nie znalazły i pozwolono nam „opuścić ręce oraz odejść od ściany”. Czy za chwilę zaprowadzą nas może pod prysznice? Nie ośmieliliśmy się robić zdjęć tego całego cyrku, żeby nie denerwować funkcjonariuszy. W końcu liczyliśmy na ich życzliwość. Jak było do przewidzenia, skanery bez problemu wykryły butelki z rumem. Kazali wypakować. I tutaj do akcji ruszyła Ada. W Chinach nie miałaby żadnych szans. Tam, gdy „państwo”coś nakaże, wyda jakiś przepis, to tak, jak gdyby przemówili wszyscy bogowie wszystkich religii we własnych osobach razem wzięci, jednym głosem w dodatku. O żadnej dyskusji nie ma mowy. Ale tutaj jest jednak Kenia, tymczasem zaledwie chińska półkolonia kolejowa. Nie zdołali aż tak wytresować personelu. I całe szczęście. Tutaj zawsze można pogadać. W dodatku, jak usłyszą z ust białego, że Kenia jest pięknym krajem i wiele rzeczy ma „jak w Europie, albo lepiej”, to dosłownie rozpływają się w zachwycie. To miód na ich zadawnione kompleksy (mamy to samo, czyż nie, więc nie oceniajmy zbyt surowo). Ada sterowała w tym właśnie kierunku i oto pierwszy sukces.
- Po co ci tyle alkoholu? W pociągu nie wolno pić. Potem wielu pasażerów się awanturuje.
- Przecież nie wypijemy czterech butelek rumu, to dla przyjaciół w Polce, żeby też mogli spróbować, jaki dobry macie w Kenii rum. [To nawet prawda, jest całkiem niezły]. Podróżowaliśmy tu przez tydzień na własną rękę, z kenijskim biurem. Było wspaniale. I poprosiliśmy naszego przewodnika, żeby na koniec zawiózł nas do sklepu i wybrał jakiś dobry alkohol dla przyjaciół. A w Mombasie to już tylko kilka dni w hotelu będziemy siedzieć i tam nic nie kupimy.
- Ach tak. Hmm... Wiesz co, spiszemy protokół, przechowamy ten rum i odbierzesz go sobie, gdy będziesz wracała.
- Ale ja nie wracam już do Nairobi. Przyjechaliśmy tu z Mombasy, przez cały kraj samochodem, po drodze zwiedzaliśmy parki narodowe. Teraz wracamy pociągiem, tam mamy hotel i za kilka dni samolot do Polski.
- Acha... Poczekaj, pójdę po dowódcę.
I oto po chwili, komendant podjął decyzję.
- Pakuj to szybko do plecaka i chodź ze mną. Tam jest jeszcze jeden skaning, to cię wyłapią. Ale ja cię przeprowadzę.
I rzeczywiście, plecaka nikt się już nie czepiał. Ale oto nowy kłopot. Skoro zabrakło rumu na pożarcie, zauważyli mój nóż! Ten sam hiszpański nóż z Toledo, który sprawił tyle kłopotów w Chinach. W związku z tym nie zabrałem go do Wietnamu, ale przecież tutaj mamy Afrykę!
- Masz tutaj nóż!
- Tak, to ulubiony nóż mojego męża. Przywiózł z Polski, kupił w Hiszpanii. Do obierania owoców. Przecież chcieliśmy spróbować owoców z targu, bo u nas takich dobrych nigdzie nie kupimy. [To również szczera prawda]
- Chodź, musisz wyjaśnić to u kierowniczki zmiany.
I tak zaprowadził Adę do biura szefowej. Gdy ta spojrzała na groźne narzędzie, dowódca zadał determinacji tej damy prawdziwy cios w plecy.
- Hej, powiedz, jak podobało ci się w Kenii. Było wspaniale, prawda?
- Tak, to najciekawszy i najpiękniejszy kraj jaki kiedykolwiek odwiedziliśmy.
Potem należało już tylko powtórzyć historię o kenijskim biurze podroż, safari, obieraniu owoców oraz przywiązaniu męża do hiszpańskiego, pamiątkowego noża.
- No dobrze – zadecydowała szefowa. - Bardzo starannie zapakowała nóż w gazetę i obwiązała ze wszystkich stron taśmą samoprzylepną. - Jedź już, tylko nie wyjmuj tego w pociągu ani na stacji.
Takim to sposobem Ada uratowała zarówno rum, jak i nóż.
- Piwo też by przepuścili – podsumowała. - Niepotrzebnie się pospieszyłeś. To jednak jeszcze nie Chiny!
Moja rola podczas tej epopei sprowadzała się do przytargania reszty bagaży oraz do dyskretnego przygotowania i wręczenia (pod pretekstem pożegnalnego uścisku dłoni) drobnych napiwków dla życzliwych strażników. Dyskretnego, bo przecież hall dworca mógł pozostawać pod nadzorem kamer. Przynajmniej to udało mi się uczynić w sposób tak udatny, że nawet moja Pani się nie zorientowała.
Tak oto, na własną rękę i własnymi siłami, stawiliśmy opór chińskiemu ekspansjonizmowi i neokolonializmowi. Niech Donald Trump się uczy! Adę powinien z miejsca zrobić sekretarzem stanu. I niech żyje przyjaźń polsko-kenijska!
Tędy! Tędy do chińskiego pociągu!
Prządek musi być! Poczekalnia podzielona na strefy.
Na peronie kenijskich szybkich kolei.
W pociągu...
Dowód na ścisłą współpracę chińsko - kenijską. Swoją drogą, wyobrażacie sobie flagi chińskie np. na autostradach w Polsce, które budowali Chińczycy?

2 komentarze:

  1. Zwierzęta najładniejsze są żywe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie racja, taki kotek żywy u stóp też miły. I sam się wyczyści.

      Usuń