piątek, 26 stycznia 2018

Perfumowa Pagoda

Jedna ze świątyń przy dolnej stacji kolejki.
Perfumowa Pagoda (Chua Huong), zwana też Pagodą Przyjemnego Zapachu, położona około 70 km. na południe od Hanoi, w górach nad rzeką Day (Rzeka Perfumowa), to święte miejsce pielgrzymkowe buddystów, którzy przybywają tu nie tylko z różnych stron Wietnamu, ale także z wielu innych krajów. To właściwie kompleks kilkudziesięciu świątyń i klasztorów, rozrzuconych wśród pokrytych lasem gór oraz częściowo ulokowanych w jaskiniach. Pielgrzymi i turyści docierają tam drogą wodną, po około godzinnym rejsie wiosłową łodzią z wioski My Duc. Miejsce stało się obiektem kultu w XV w., najbardziej znana jaskinia-świątynia Huong Tich funkcjonuje od drugiej połowy XVI w. Jej cechą charakterystyczną jest rozdzielający grotę na dwie części olbrzymi stalagnat, tworzący jak gdyby dwa osobne wejścia. Nazwano je „Bramą do Nieba” i „Bramą do Piekła” (tylko która jest którą, szkoda byłoby się pomylić!).
Z Perfumową Pagodą związana jest barwna legenda. Pewien potężny władca miał trzy córki, z których dwie, posłuszne woli ojca, wyszły za mąż za wybranych przez niego kandydatów, trzecia jednak, najmłodsza i najpiękniejsza, odmówiła. Uciekła do świątyni, by poświęcić życie Buddzie. Król napominał ją kilka razy, a gdy nadal okazywała nieposłuszeństwo, nakazał swoim gwardzistom zabić niepokorną córkę, a pagodę spalić. Dziewczynę uratował zesłany przez Buddę Biały Tygrys, który przeniósł ją do ukrytej wysoko w górach jaskini (wspomnianej Houng Tich), gdzie żyła w ukryciu, oddając się modlitwie oraz spożywając owoce przynoszone przez dzikie zwierzęta. Po pewnym czasie król zachorował na trąd i stracił oczy oraz ręce. Świątobliwy mnich, do którego zwrócił się o pomoc, zapowiedział, że władcę może uzdrowić tylko poświęcenie się któregoś z jego poddanych, który dobrowolnie odda własne oczy oraz dłonie w intencji wyzdrowienia króla. Ale nikt taki się nie znalazł. Dopiero wygnana księżniczka, dowiedziawszy się o chorobie ojca, bez wahania ofiarowała wzrok oraz ręce. Wyleczony król zapragnął wynagrodzić nieznanego sobie wybawcę i odbył w tym celu pielgrzymkę w góry, gdzie zaprowadzono go do jaskini. Teraz dopiero rozpoznał córkę, którą od dawna uważał za zmarłą i dowiedział się, że to ona przywróciła mu zdrowie. W międzyczasie szlachetna księżniczka doznała oświecenia, odzyskała oczy i dłonie oraz zaczęła być czczona jako bogini miłosierdzia, Quan Am. Poruszony król także poświęcił się odtąd Buddzie, zamieszkał w jaskini i wybudował w okolicy wiele pagód.
My również zamierzaliśmy poznać to święte miejsce, chociaż nie mieliśmy aż tak istotnych powodów jak tamten władca. Tyle, że mogliśmy przeznaczyć na to jeden dzień, ostatni dzień pobytu w Hanoi, przed wyjazdem nad zatokę Ha Long Bay. Tymczasem lektura blogów i porad podróżników nie napawała optymizmem w tym względzie. Dojazd do wspomnianej wioski My Duc transportem publicznym okazał się zadaniem trudnym. Wykonalnym, ale czasochłonnym. A ponieważ do samej świątyni płynie się jeszcze rzeką, korzystając z wiosłowych łodzi (co zajmuje ok. godziny w każdą stronę), plus czas przeznaczony na zwiedzanie... W sumie, wszyscy stwierdzali, że objazd w jeden dzień jest niemożliwy i trzeba stanąć na noc oraz wracać do Hanoi nazajutrz. W tej sytuacji, radzi nieradzi, zdecydowaliśmy się skorzystać z oferty jednego z lokalnych biur podróży, oferujących jednodniowe wycieczki do Perfumowej Pagody. Po dłuższych targach ustaliliśmy cenę na 20 USD od osoby, co pokrywało całość wszystkich kosztów, łącznie z lunchem. Uwzględniając różne za i przeciw uznaliśmy to za opcję z naszego punktu widzenia najkorzystniejszą. Bus odbierał nas spod hotelu i tamże wieczorem odstawiał.
Ekologiczna hodowla świnek.
Droga do My Duc była naszym pierwszym wypadem na prowincję, poza opłotki stolicy. Na postoju w przydrożnym barze uwagę przyciągnęła domowa hodowla świń. Maciory w towarzystwie kilkunastu prosiąt każda uganiały się po prowizorycznych, ogrodzonych byle jak wybiegach w zaroślach rozciągających się wzdłuż rzeki. Świnki zajadały wszystko, co się dało. Cóż, przynajmniej przyszłe obiady dorastają w warunkach bardziej naturalnych i jednak zdrowszych niż nasza europejska „pseudotrzoda”, tuczona w ekspresowym tempie na sztucznej paszy oraz hormonach. Kolejna ciekawostka to „wioska butów”. Otóż przejeżdżaliśmy, boczną już drogą, przez niewielką w sumie osadę, pełną sklepów z obuwiem. Najróżniejszego rodzaju obuwiem: od gumiaków i walonek (czego na wsi można by jeszcze oczekiwać), poprzez sportowe podróbki różnych znanych marek, aż po szykowne szpilki, w sam raz dla hołdujących europejskiej modzie stołecznych elegantek. Przewodnik wyjaśnił, że to taka specyfika tej wioski. Kiedyś mieszkali tutaj liczni szewcy, teraz miejscowi przerzucili się na handel. Wszyscy wiedzą, że buty najlepiej i najtaniej można kupić właśnie tutaj i klienci zjeżdżają ze stolicy. My nie mieliśmy jednak czasu na postój, to z kolej minusy zwiedzania w sposób zorganizowany. I jeszcze jedna osobliwość wietnamskiej prowincji, mniej już przyjemna. Masowe palenie śmieci. Wieśniacy zwalają po prostu odpady na kupę na jakimś polu i podpalają. Dymy widać z daleka, snują się ponad ziemią. Dawniej, gdy odpady miały charakter głównie organiczny, trzcina, liście itp., posiadało to swój sens i nawet użyźniało glebę. Teraz jednak asortyment śmieci uległ znacznemu rozszerzeniu, przeważają opakowania z plastiku, torby foliowe oraz wszelakiego rodzaju inne paskudztwo. I to wszystko nadal, tradycyjnie, podpala się na polach! Cóż, tutaj ekologią nikt się nie przejmuje. Dodam, że następnego dnia podobny sposób pozbywania się odpadów ujrzeliśmy w okolicach nadmorskiego miasta Hajfong, już na skalę przemysłową. Korzystała z niego pewna fabryka, wzniecając istną „zasłonę dymną”. Na szczęście, autobus jechał szybko...
Ruszamy! Z naszą wioślarką i panią kapitan w jednej osobie..
Pogoda dopisuje, rejs zapowiada się przyjemnie.
Ada w roli galionu dziobowego.
Pływająca kawiarnia poszukuje klientów.
Połów ryb w Perfumowej Rzece.
Po drodze mijamy taki oto mostek w kolorze czerwieni w Azji uważanym za szczęśliwy...
... jak się dobrze przyjrzeć, ukazuje się również buddyjski znak szczęścia.
A tam gdzieś w górach czeka Perfumowa Pagoda...
Mijamy dość osobliwy cmentarz...
...z "pływającymi" grobowcami.
A może by tak kupić ptaszka i przywrócić mu wolność? Dla buddystów to okazja do spełnienia dobrego uczynku.
Po wyjściu z łódki udajemy się do jednej z dolnych świątyń przy przystani.
Zabudowania świątynne.
Na dziedzińcu...
...z dużym kotkiem.
Koty podobno widzą duchy zmarłych, dlatego pełnią rolę przyświątynnych strażników.
W My Duc przesiadamy się na łodzie. Widać ich wszędzie mnóstwo, tyle, że podczas naszego pobytu (druga połowa grudnia) trwał martwy sezon pielgrzymkowy (ruszą na potęgę w połowie stycznia) i większość łódek spoczywała wyciągnięta na brzeg. Wiosłują tutaj wyłącznie kobiety, czyżby panowie nie nadawali się do tak poważnej pracy? Rzeka została sztucznie spiętrzona, zalewając okoliczne grunty, w tym stare cmentarze. Widok zalanych wodą, często sporych rozmiarów, kamiennych grobowców przypominający osiadłe na mieliźnie okręty, prezentuje się doprawdy surrealistycznie. Następnie okolica pokrywa się zielenią, pojawiają się pola ryżowe oraz góry. W przebijającym przez lekkie chmury słoneczku rejs stał się bardzo przyjemny, zwłaszcza z puszką niezłego piwa w dłoni!
Dobijamy do przystani. Jest niewiarygodnie pusto! Niewiarygodnie, bo dookoła widzimy ślady przygotowań na najazd prawdziwych tłumów: olbrzymie, nieczynne aktualnie jadłodajnie, gęsto stłoczone stada straganów z dewocjonaliami, przekąskami oraz pamiątkami (również zamknięte). Po zwiedzeniu jednej z dolnych świątyń i spożyciu lunchu (przeciętny) dostajemy bilety na kolejkę linową i w taki oto sposób ruszamy na podbój jaskini Huong Tich. Przejazd ponad górami specjalnego wrażenia nie robi, nie takie się już widywało. Także zachwalana panorama sprzed wejścia do samej jaskini nie wypada jakoś strasznie oszałamiająco. No tak, zblazowani turyści, trudno im dogodzić. Do samej jaskini trzeba zejść stromymi schodami (ok. 150 stopni, po wszystkim, rzecz jasna, należy wrócić :D). Ta grota też nie jest jakaś szczególna... No, ale mieszkała w niej piękna księżniczka, która stała się boginią... To zawsze podnosi walor takich miejsc. :D
W kolejce linowej do wyżej położonych świątyń.
Widoki z wagonika, trafią się nam jeszcze lepsze :D
Brama Piekła i Brama Nieba u wejścia do Jaskini Huong Tich.
W piekle? A może w niebie?
Schodzimy wgłąb jaskini.
Trasa piesza w dół obstawiona nieczynnymi straganami prowadzadzi wzdłuż kolejki.
Zblazowany pielgrzym z piwem schodzi z gór i wyraźnie interesuje się pakunkami tragarzy... 
No cóż...skoro koniecznie chce pomóc...
...to jazda na górę :D
i tu zaczynają się "schody" :D
Jeden z nielicznych czynnych straganów.
Po tak ciężkiej pracy miło odpocząć na ławeczce przy pani kapitan :D
Znów na wodzie. Tym razem łódź motorowa. 
W dół ruszamy szlakiem pieszych pielgrzymów. Zajmuje to ok. godzinę. Nie sposób zabłądzić, bo ścieżka jest szczelnie obstawiona straganami. Nawet, gdyby ktoś chciał, to nie przeciśnie się do dżungli. Budy nieczynne, ale tu i tam właściciele szykują się do sezonu: trwają prace remontowo-budowlane.
Otrzymawszy napiwek pani kapitan dobiła łaskawie do brzegu :D
Napotykamy grupkę sympatycznych młodzieńców, którzy przy pomocy tradycyjnych nosideł transportują po schodach jakieś worki, chyba z cementem. Akurat odpoczywają i proponują, żebym spróbował swoich sił. Podejmuję wyzwanie i z sukcesem zarzucam sobie paskudnie ciężkie nosidła na prawe ramię! Utrzymuję równowagę! To już coś, bo próba pokonania kilku stopni w górę kończy się utratą tejże równowagi. Na szczęście, jeden z chłopaków to przewidział i czuwa. W odpowiedniej chwili podtrzymuje opadający worek. Kończy się na salwach śmiechu oraz przyjaznym poklepywaniu po plecach. Cholera, przecież ustałem z tym ustrojstwem i zrobiłem nawet kilka kroków! Nasze polskie nosidła, zarzucane na kark i obydwa ramiona, są o wiele stabilniejsze oraz praktyczniejsze! Miałem jeszcze kiedyś okazję nosić przy ich pomocy wodę ze studni! Ale szybko rozumiem nieprzydatność europejskiego wynalazku w azjatyckich warunkach. Co z tego, że polskie nosidła stabilniejsze i lepiej rozkładają ciężar – są zbyt „szerokie”. W tutejszym ścisku uniemożliwiałyby wymijanie się. W Azji jest zawsze tłoczno i trzeba się bardziej postarać!
Powolny powrót łodziami. Słońce stoi już nisko i robi się chłodno... Ada zapada w lekką drzemkę (nie piła kawy od rana) i nawet aparat fotograficzny wysuwa się z jej dłoni... I oto ostatnia atrakcja: dobijanie do brzegu oraz wręczanie napiwku. Wioślarki pochodzą z bardzo biednych rodzin, za ich pracę wynagradza je państwo (pielgrzymi i turyści kupują bilety w specjalnym biurze, za nas zrobił to, oczywiście, przewodnik). Państwo płaci niewiele, więc napiwek słusznie się należy. Inna sprawa, jaki i w jaki sposób pobierany. Przewodnik poinformował zawczasu uczestników wycieczki, że zwyczajowa i stosowna wysokość napiwku w Wietnamie to 20 k. dongów (ok. 1 USD) od osoby (ta kwota zawsze się później sprawdzała przy różnych okazjach). I tyle należy przygotować. Wręczyć pieniądze powinniśmy jednak dopiero po przybiciu do brzegu, choćby domagano się ich wcześniej. A nawet zwłaszcza, gdyby się domagano! Bo panie wioślarki potrafią napiwek przyjąć, zatrzymać łódkę na środku nurtu i zażądać większej kwoty, odmawiając w przeciwnym razie zawinięcia do przystani! Oto buisnesswomen!
W sumie dość przyjemny dzień, do czego przyczyniła się w dużej mierze dobra pogoda. Sama Perfumowa Pagoda jakiegoś piorunującego wrażenia nie robi, słynna świątynia oraz okoliczne góry również. Może wśród tłumu pielgrzymów wyglądałoby to inaczej, kto wie? Najprzyjemniejszy okazał się rejs łódką. Łodzie te nie posiadają jednak zadaszenia i w razie deszczu to średnia przyjemność. Trzeba też zaznaczyć, że np. przejażdżki łódkami wśród wyniosłych szczytów górskich w okolicach miasta Ninh Binh są bez porównania atrakcyjniejsze. Dlatego ewentualne przeznaczenie aż dwóch dni na odwiedzenie pagody to przesada. Zdecydowanie, lepiej zaoszczędzić czas i skorzystać z oferty lokalnego biura podróży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz