|
Can Tho najlepszy sposób by poznać Wietnam wietnamski czyli delta Mekongu po lokalnemu. |
Mekong
to największa rzeka Indochin i jedna z największych w Azji.
Uchodząc do Morza Południowochińskiego tworzy trzecią co do
wielkości deltę świata, pociętą licznymi, wielkimi i małymi
odnogami oraz kanałami. Powstaje w ten sposób prawdziwy labirynt
lądu i wody, porośnięty tropikalna roślinnością, ale też i
gęsto zamieszkany. Ludzie żyją tam obok wody, na wodzie oraz z
wody. To jedna z największych atrakcji turystycznych Wietnamu, którą
koniecznie trzeba zaliczyć. Aby zdążyć i do tego zakątka kraju
przyspieszaliśmy tempo objazdu innych miast i regionów, niepewni,
czy uda się odwiedzić deltę przed odlotem z Sajgonu. Ostatecznie
czasu wystarczyło, dzięki korzystaniu z nocnych autobusów
sypialnych, co znakomicie usprawniło podróż. I tak, wyruszając z
nocą z Mui Ne mogliśmy przeznaczyć na Mekong całe trzy dni. Z tą
wielką rzeką już się kiedyś zetknęliśmy, mniej więcej tysiąc
km. na północ, w tzw. Złotym Trójkącie, na pograniczu Tajlandii,
Birmy i Laosu. Ten słabo niegdyś kontrolowany przez poszczególne
rządy obszar był swego czasu regionem uprawiania konopi oraz
produkcji narkotyków. Obecnie to wielkie królestwo podróbek, które
Chińczycy sprzedają na potęgę w dzierżawionej od Laosu strefie
wolnocłowej. Do tego wzniesiono tam kasyna, luksusowe domy publiczne
oraz inne tego rodzaju atrakcje. Ale o „Złotym Trójkącie” może
przy innej okazji. W każdym razie zapamiętaliśmy mętny, żółtawy
kolor nieprzejrzystej wody toczonej przez olbrzymią już w tamtym
miejscu rzekę. W delcie nic się pod tym względem nie zmieniło.
Deltę
Mekongu można zwiedzać na kilka sposobów. Najprostszy to
wykupienie w pierwszym lepszym biurze turystycznym jednodniowej
wycieczki z Sajgonu (sam Sajgon leży poza deltą, w odległości
kilkudziesięciu km. od jej najbardziej wysuniętej na wschód odnogi
rzecznej). O tych wypadach uczestnicy piszą na blogach przeważnie
źle. Drogo (tzn. jak kto zbije cenę), mało naturalnie, odwiedzanie
kolejnych targów i warsztatów rękodzielniczych urządzonych dla
turystów, brak kontaktu z prawdziwym życiem. Wariant ten można
zalecić tylko tym, którzy po prostu nie mają na nic więcej czasu.
Inna opcja to przejazd do miasta My Tho (ok. 50 km. od Sajgonu),
najbliższej stolicy południa dużej miejscowość nad wysuniętą
najbardziej na wschód odnogą Mekongu. Funkcjonuje tam wielki targ
rzeczny, również stamtąd wyruszają także wycieczki (jedno i
kilkudniowe), można spróbować wynająć łódź. Ale i o My Tho
pisano różnie. Ma tam przyjeżdżać mnóstwo turystów, co oznacza
różne ułatwienia, ale i brak klimatu oraz wysokie jak na Wietnam
ceny.
Zachęceni
kilkoma relacjami, postanowiliśmy wybrać się dalej, do miasta Can
Tho. To spora, lokalna metropolia, dochodząca do 1 mln. mieszkańców,
położona w zachodniej części delty czyli po przeciwnej stronie
niż Sajgon, przy jednej z głównych odnóg Mekongu. Większa już
odległość od stolicy południa (ok. 150 km.) powoduje, że dociera
tam zdecydowanie mniej turystów. A przede wszystkim, nie przebiega
tam już trasa open-busów (Hanoi-Sajgon). Oznacza to pewne
utrudnienia w podróży, ale też Wietnam staje się zdecydowanie
bardziej „wietnamski”.
Do
Can Tho kursują z dużą częstotliwością dalekobieżne autobusy
publiczne (z miejscami leżącymi, a jakże). Odjeżdżają one z
dworca zachodniego Mien Tay, położonego jednak na peryferiach
Sajgonu. Można tam dojechać licznymi autobusami komunikacji
miejskiej (na szczęście, w necie zamieszczono schemat sieci
komunikacyjnej miasta) albo też skorzystać ze stacji pośredniej
przy ulicy Le Hong Phong w centrum miasta. Firmy autobusowe sprzedają
tam bilety oraz za drobną opłatą (20 k. dongów = 1 USD) podwożą
minibusami na dworzec. Jako „zieloni” w Sajgonie popełniliśmy
na starcie błąd i wysadzeni ok. 6.00 z open-busa w innej części
miasta skorzystaliśmy z usług biura turystycznego pośredniczącego
w sprzedaży biletów. Liczyliśmy, że jak zwykle przyspieszy to
podróż. Niestety, spowodowało raczej opóźnienie. Czekaliśmy ok.
dwóch godzin na podstawienie prywatnego samochodu, którym
podwieziono nas... do wspomnianej placówki kompanii autobusowej przy
ulicy Le Hong Phong. Gdybyśmy ruszyli sami, to z pewnością
zdążylibyśmy na któryś z wcześniejszych kursów do Can Tho, a i
wyszłoby wszystko taniej. Przepłaciliśmy mniej więcej 200 k.
dongów (ok. 10 USD). Cóż, jak na frycowe niedrogo, szkoda tylko
tych dwóch godzin. Ostatecznie do Can Tho dotarliśmy ok. 14.00, po
czterogodzinnej podróży na leżąco (w tym trzydziestominutowy
postój na lunch).
|
Nasza kwatera nad wodami Mekongu. |
|
Zbyszko rządzi :D |
|
A potem pada pod moskitierą :D |
|
Zmartwychwstał jednak na podwieczorek :D |
Ada
już wcześniej wypatrzyła na necie i zarezerwowała pokój w Dan
Sinh Homestay, bardzo ciekawie położonej i przyzwoitej, jak się
okazało, kwaterze dla turystów. Homestay znajduje się już poza
miastem, w odległości ok. 10 km. od centrum, w okolicy wiejskiej,
poprzecinanej kanałami oraz wąskimi drożynkami. Usytuowano go w
interesujący sposób, na drewnianych platformach wzniesionych ponad
rozlewiskiem wodnym. Domki też z drewna bambusowego, czyste i
przewiewne, wyposażone w prysznic oraz WC, a także – co okazało
się bardzo istotne – wygodne łóżko z moskitierą. Ostatecznie
zamieszkaliśmy dosłownie „nad wodami Mekongu”. Plusem tej
kwatery, poza walorami „klimatycznymi”, okazały się również
położenie (znajduje się po tej samej stronie miasta co główny
dworzec autobusowy) oraz wliczona w cenę możliwość skorzystania z
rowerów (co czyniliśmy codziennie). Koszt wynajęcia domku to 350
k. dongów (ok. 15 USD). Dojazd z dworca autobusowego taksówką (ok.
3,5 km.). Jedyny kłopot to fakt, że niektórzy taksówkarze nie
zapuszczają się w plątaninę wąskich ścieżynek (zresztą
wylanych betonem i bardzo dobrze utrzymanych), wysadzając pasażerów
przy skrzyżowaniu z szerszą i ważniejszą drogą lokalną, skąd
pozostaje ok. półkilometrowy spacer na kwaterę. Na szczęście,
jak już wspomniałem, dobrą, prostą dróżką wzdłuż kanału
rzecznego.
Po
rozkwaterowaniu rozglądamy się za zorganizowaniem rejsu po delcie.
W końcu głównie w tym celu przyjechaliśmy, podobnie jak
zdecydowana większość niezbyt zresztą licznych w Can Tho
turystów. Właściciele Dan Sinh Homestay chętnie służą w tym
pomocą i proponują półdniowy rejs wyruszający spod samej
kwatery. Odstraszyła nas jednak cena, 30 USD od osoby. Jak na
Wietnam, to bardzo drogo. Takie ceny to płaciliśmy za wjazd
imponującą kolejką linową na Fansipan (najwyższą górę
Indochin), wstęp do parku rozrywki Vinpearl oraz całodniowy pobyt w
spa z kąpielami błotnymi w Nha Trang. Od razu widać, że ten rejs
to dla wygodnickich turystów ze „zgniłego Zachodu”, a skórę
zdzierają niemiłosiernie. W dodatku iście bandycka godzina
wypłynięcia: 5.30 rano! To dlatego, żeby zdążyć na poranny targ
rzeczny, który działa wczesnym rankiem. Ci Wietnamczycy są nie do
zdarcia, zaczynają funkcjonować przed wschodem słońca, za to do
snu kładą się razem z ostatnimi jego promieniami. Zupełnie
inaczej niż my. Uznaliśmy, że w takich okolicznościach targ
obejdzie się bez nas i kolejnej nocy zarywać już nie będziemy (po
podróży na trasie Mui Ne – Sajgon odbytej pomiędzy 1.00 a 6.00).
Zamiast tego hajda na rowery i ruszamy do centrum Can Tho, by
rozejrzeć się za inną możliwością.
Droga
zabrała ok. godziny. Niedogodność polegała na tym, że większość
dystansu musieliśmy pokonać bardzo ruchliwą trasą szybkiego ruchu
albo zatłóczonymi ulicami Can Tho. Dookoła mnóstwo skuterów,
hałas, spaliny. Ale za to mnóstwo osób witało nas machaniem ręki,
zagadywało, pytało, co robimy w mieście, wskazywało drogę. Od
razu widać, że blade twarze nie są tu zjawiskiem powszednim,
zwłaszcza na rowerach. A ludzie bardzo, naprawdę bardzo przyjaźni.
Wytłumaczono nam też, dlaczego w Wietnamie prawie nikt nie jeździ
na rowerze (inaczej niż w Chinach, gdzie rowerzystów jest mnóstwo).
Otóż skutery dominują jakoby nie tyle z lenistwa, wygody i
„dobrobytu”, ale dlatego, że wysilający mięśnie rowerzysta
głębiej oddycha i przyjmuje więcej spalin! Jazda na rowerze
ruchliwymi ulicami jest więc szkodliwa dla zdrowia! A te spaliny
pochodzą głównie z rur wydechowych skuterów, więc kółko się
zamyka. Wąż (czy raczej smok) pożera własny ogon. :D Cóż, trzy
dni może jakoś przeżyjemy.
Upał
niesamowity, ponad 30 stopni, duża wilgotność. Na szczęście, na
chodnikach często spotyka się stoiska sprzedawców świeżo
wyciskanych soków owocowych. Korzystamy raz za razem. Ceny
rewelacyjnie niskie, 8-10 k. dongów (1,20 – 1,50 zł). A smak bez
porównania lepszy niż to, co oferuje się u nas za
dziesięciokrotnie wyższą cenę. No, ale przecież owoce często
„prosto z drzewa”. W miastach turystycznych soki też bywały
niezłe, ale ceny 20-30 k. dongów uchodziły za przystępne. W
dodatku, nie raz nie dwa próbowano podnosić je na poczekaniu dla
białego turysty. W Can Tho podobnych praktyk nie doświadczyliśmy.
Jeszcze jeden dowód, że obcokrajowców tu niewielu.
|
Cennik oficjalnych wycieczek po Mekongu. |
|
Pod pomnikiem Ho Chi Minha można znaleźć babuszki
oferujące wycieczki w zdecydowanie tańszych cenach. |
Wreszcie
przejeżdżamy przez centrum miasta, docieramy nad główną w Can
Tho odnogę Mekongu (robi wrażenie szerokością oraz masą toczonej
wody, a to tylko jedno z ramion rzeki), po dłuższych poszukiwaniach
odnajdujemy przystań promową. Spodziewaliśmy się znaleźć tutaj
jakąś łódź do wynajęcia, tymczasem przykre rozczarowanie.
Okolica zapyziała, prom przewozi tylko na drugą stronę rzeki,
ludzie przyjaźni, ale po angielsku nie mówi prawie nikt. Z kłopotu
wybawia nas sympatyczna, młoda dziewczyna (jak to często w Azji, to
zazwyczaj przedstawicielki płci pięknej uczą się tam skutecznie
języka angielskiego, panowie zbyt leniwi – skąd ja to znam :D).
Otóż w naszym zapale zajechaliśmy za daleko. Należy udać się na
reprezentacyjny bulwar przy pomniejszej odnodze rzeki (ul. Ha Ba
Trung), to tam można wykupić rejs. Uprzednio ominęliśmy to
miejsce bokiem. Korzystając ze wskazówek, ruszamy we właściwym
kierunku. Okolica rzeczywiście zadbana. Na wspomnianym bulwarze
usytuowano biuro sprzedaży biletów (przypomina okrągły bufet
barowy). Oferują tam grupowe wycieczki po delcie, w różnych cenach
i o rożnej długości. Zdecydowanie taniej niż na naszej kwaterze.
Wolelibyśmy jednak rejs prywatny, małą łodzią. I na taką
właśnie ofertę lokalnego small businessu trafiamy. Szczerze
mówiąc, odnajduje nas ona sama, gdy tylko postawiliśmy stopy oraz
koła naszych rowerów na bulwarze. Teren kontrolowany jest przez
„siostrzany gang” kilku „babuszek”. Obrotne starsze panie,
twierdzące, że są siostrami, bezzwłocznie przechwytują
wszystkich indywidualnych turystów, proponując wycieczki po rzece.
Właśnie czegoś takiego szukaliśmy. Po krótkich negocjacjach
wynajmujemy łódź na sześciogodzinny rejs po zakamarkach delty,
cena za dwie osoby 600 k. dongów (ok. 27 USD). Proponowano nam wypłynięcie o
6.00, ale przesuwamy ten potworny termin na 9.00. Trudno, z atrakcji
targu wodnego zrezygnowaliśmy już wcześniej. Panie okazują się
otwarte na wszelkie życzenia. Dla zainteresowanych dodam, że
obstawiają cały bulwar, ale najłatwiej spotkać je przy
reprezentacyjnym pomniku Cho Chi Minha.
Powrót
na kwaterę okazuje się przyjemniejszy nawet niż jazda w pierwszą
stronę. Słońce praży trochę mniej, tu i tam (już na „naszej
wsi”) kupujemy owoce (rewelacyjne banany), a natychmiast po
zjechaniu z głównej drogi zatrzymujemy się w lokalnym barze i
zamawiamy piwo. Podają je w bardzo specyficzny sposób, z dużą
ilością lodu. Klient otrzymuje kufel wypełniony po brzegi
pokruszonym lodem oraz puszkę piwa o pojemności 0.33 l. Początkowo
nieufni wobec takiej profanacji, przekonujemy się wkrótce, że ta
mieszanka znakomicie gasi pragnienie. Wiedzą, co czynią i co piją.
Oczywiście przybysz z Europy musi następnie poprawić całość
browarem podanym w normalny sposób. W ten sposób zasiadamy w
knajpce na dłużej. Po drodze jeszcze zakup kilku piw w małym
sklepiku. Ceny przystępne, bez próby windowania. Tylko rozmowa po
angielsku nieco kuleje, ale po chwili właściciel już wie, że
chodzi o cztery puszki marki 333!
|
Kolejna "Pani Kapitan". |
|
Gdzieś na wodach Mekongu... |
|
Resztki targu, na który nie zdążyliśmy bo pora była nieludzka :D |
|
Stacja benzynowa na odnodze Mekongu. |
|
Produkcja makaronu ryżowego. |
|
Suszenie półproduktów. |
|
Osobiście produkujemy makaron ryżowy :D |
|
Połów ryb. |
|
Życie na Mekongu, kanały coraz węższe. |
|
Zbyszek z "Panią Kapitan" |
|
Płyniemy dalej... |
|
Gąszcz na bocznym kanale Mekongu. |
|
Ale żybura :D |
|
Roślin coraz więcej....przeszkadzają w żegludze. |
|
Prywatna przystań :D |
|
I znów dżungla :D |
|
Mosty nad odnogami Mekongu. |
|
Czerwony ananas. Obumiera niebawem po wydaniu owocu. |
|
Pomelo, lokalny gatunek cytrusa. |
|
Przydomowy cmentarz, zagubiony gdzieś w ogródku. |
|
Wracamy na łódź pod czujnym okiem "Pani Kapitan" |
|
Mostek po którym Zbyszko przechodził z innej perspektywy. |
|
Targ wodny szykuje się na kolejny poranek :D |
|
Ekologia po azjatycku. |
O
poranku (późnym) stawiamy się na bulwarze w Can Tho. Nasza
„babuszka” już czeka i prowadzi do pobliskiej przechowalni
skuterów, w której zostawiamy bicykle (opłata wliczona w cenę).
Pojawia się łódź, kierowana, a jakże, przez kolejną starszą
panią. Pani kapitan nie mówi po angielsku ani słowa, ale szefowa
wydaje jej instrukcje co do trasy. Sama delta Mekongu wywarła na nas
wrażenie mieszane. Jeśli ktoś spodziewa się dziewiczej dżungli
oraz dziczy niczym z filmów o Rambo, to pewnie się zawiedzie.
Teren, owszem, porośnięty bujną, tropikalną roślinnością, ale
też bardzo gęsto zamieszkany. Praktycznie zawsze zza liści wyłania
się jakiś dom, jakaś łódź, most, droga, skuter albo samochód.
Woda żółta i mętna, niesie mnóstwo żyznego mułu. Bardzo dużo
śmieci i innych zanieczyszczeń. Ochroną przyrody nikt się tutaj
specjalnie nie przejmuje. Podczas naszego rejsu w śrubę napędową
dwukrotnie wkręciły się torby foliowe. Pani kapitan usuwała je
przy użyciu maczety, z niemałym trudem. Jest to bardziej rejs
krajoznawczy, niż przyrodniczy. Dzikich zwierząt i dżungli nikt tu
raczej nie zobaczy, za to przyjrzy się życiu ludzi na rzece. Z
targu wodnego na jednej z większych odnóg ujrzeliśmy smętne
resztki, ale sami tak wybraliśmy. Obserwowaliśmy za to
przygotowania do handlu w następnym dniu, zwożenie i sortowanie
towaru. Ruch na wodzie bardzo duży, sporo solidnych barek, promów,
różnego rodzaju łodzi. Rzeka dzieli się co chwila na kolejne
odnogi, a już pomniejszych, wąskich i krętych kanałów, w które
również wpłynęliśmy, całe mnóstwo. W trakcie rejsu zaliczamy,
oczywiście, wiejską restaurację. Jedzenie smaczne, ceny
umiarkowane. Zgodnie ze zwyczajem opłacamy też posiłek pani
kapitan. W sumie dzień bardzo udany.
|
Tubylcy na ulicy grają w "chińczyka". |
|
Rzut oka na jajeczko z "wkładką" :D |
|
Choć tubylcy instruowali jak zjeść Zbyszko miał mieszane uczucia
(mimo wypitego drinka). |
Wracając,
już w Can Tho, mam okazję skosztować kolejnej „atrakcji”
kulinarnej. Zatrzymujemy się z rowerami przy którymś ze stanowisk
wyciskania soków (8 k. dongów, grzech nie skorzystać!). Prosimy o
porcje bez lodu (na co nam woda, psuje tylko smak, który wzmacniamy
za to procentami z plecaka :D). Niespodziewanie, obsługującej nas
kobiecie zapragnął pomóc stojący obok małżonek. Miły gest z
jego strony, prawda? Kłopot w tym, że jak wielu tamtejszych panów,
angielskiego nie rozumiał ani w ząb. A Ada tak się natrudziła,
żeby wyjaśnić jego żonie, żeby nie dodawała lodu. I oto, gdy
pierwsza szklanica stoi gotowa na ladzie, pan mąż z rozmachem
wsypuje do niej całą szuflę lodowych kostek. Chciał przecież
pomóc! Kończy się jak zawsze, żona wyciska dodatkową porcję, a
małżonek raczy się na koszt firmy tą zaprawioną lodem. Ponieważ
własny sok wzmacniamy lokalną wódką (jeden z droższych gatunków,
żadna rewelacja, ale na bezrybiu...) uznajemy za właściwe
poczęstować „gospodarza”. Niby odmawiał ustami, ale oczy
zaświeciły się jak latarnie, ujawniając konesera. :D Nalałem
więc szczodrze, sporządzając dość silnego drinka (za co w
imieniu męża podziękowała żona). I tym oto jednym drinkiem pan
zaprawił się dość solidnie, potwierdzając w całej rozciągłości
opinie o słabych głowach Azjatów.
Ponieważ
od razu zapanowała wesoła i przyjazna atmosfera, zwróciłem uwagę
na specjał zajadany przez przechodniów w rozstawionym po sąsiedzku,
chodnikowy minibarze. To gotowane jajeczka w stylu dalekowschodnim.
Czyli z niewyklutym pisklęciem w środku, z dziobkiem, piórkami i
całą resztą. Kosztuje to 5 k. dongów (80 gr.) za sztukę i
uchodzi za przysmak. Wzmocniwszy odwagę własnym drinkiem, zamówiłem
podobne danie dla siebie. Właścicielka baru trzykrotnie zapytała,
czy aby na pewno tego właśnie sobie życzę. Widocznie niezbyt
dobrze mówię po angielsku. :D, jak to zwykle panowie (w Azji czy w
Europie :D). Potwierdziłem, korzystając z pomocy innych klientów
oraz jednoznacznie wskazując na potrawę. Wreszcie przekonana,
kręcąc ze zdziwieniem głową, zrealizowała zamówienie. W
międzyczasie pozostali smakosze zdążyli poinstruować, w jaki
sposób zajada się ten specjał, jak otworzyć skorupkę, jakich
przypraw użyć itp. W sumie, konsumuje się to podobnie jak zwykłe
jajka na miękko, łyżeczką, po otwarciu jajeczka od góry.
Wykonałem wstępne czynności, wszyscy z zaciekawieniem wyciągnęli
szyje, podchmielony Wietnamczyk kręcił filmik na komórce.
Najwidoczniej widok białej małpy zajadającej podobną potrawę nie
zdarza się codziennie. Nie było tak źle. Smakuje to wszystko
dobrze, jak delikatne, gotowane mięso. Sam widok, gdy dogrzebiemy
się już do sedna, może natomiast zniechęcić albo wywołać
odruch wymiotny: wspomniane dziobek, pióra, nóżki... Nie wypadało
jednak teraz zamykać oczu albo krzywić się w obecności licznego
kręgu obserwatorów. Na szczęście, w smaku wspomniane jajeczko
okazało się całkiem niezłe. Na wzmocnienie po takim posiłku (bo
i Ada uszczknęła odrobinę) zamówiliśmy po kolejnej porcji soku z
procentami, a już „u nas na wsi” zaliczyliśmy wizytę w
znajomej knajpie.
Ostatni
dzień, a właściwie przedpołudnie, przeznaczyliśmy na zwiedzanie
delty Mekongu rowerami. Czyli ruszyliśmy z naszej kwatery plątaniną
dróżek i ścieżek wzdłuż kanałów. Drogi dobrze utrzymane,
porządnie utwardzone. Przy takim klimacie inne nie zdałyby zresztą
egzaminu. Mnóstwo mostków ponad kolejnymi rzeczkami. Jedziemy od
jednej wsi do drugiej, przyglądając się życiu mieszkańców: tu
plac budowy, na który barką rzeczną dostarczono właśnie cegły,
tam ruchomy punkt usług krawieckich, czyli maszyna do szycia na
kółkach, zaparkowana pod estakadą. Obok sprzedają pierogi, można
przekąsić w oczekiwaniu na uszycie garnituru. :D Krążąc tak po
okolicy, raz czy drugi zajeżdżamy do wspomnianej knajpy. Witają
jak stałych bywalców i już bez zamawiania podają od razu dwa
kufle piwa z lodem. Podobnie w równie znajomym sklepie. Nie muszę
obecnie tłumaczyć, po co się zatrzymałem. Na nasz widok bez
zwłoki szykują cztery puszki piwa marki 333. W taki sposób, to
można zwiedzać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz