Nadchodzi
czas najtrudniejszej próby podczas całej wyprawy. Zamierzamy wejść
na Emei Shan, świętą górę, na której wyznawcy Buddy doznają
jakoby niezwykłych widzeń.
|
Emei Shan. Plan ścieżek na bilecie. Dla tych nie lubiących nadwyrężać wzroku można zerknąć tutaj (to kopia mapki ścieżek, którą rozdają u podnóża góry, nasza mapka niestety się zużyła...) |
My na takie cudowności raczej nie
liczymy, ale przyciąga nas dzika, górska przyroda Syczuanu, piękne
widoki, stare klasztory. Góra wznosi się na wysokość 3099 m.,
usytuowana jest na przedgórzu Himalajów i w słoneczne dni można z
niej jakoby dostrzec główne pasmo tego łańcucha. Decyzję o
wyruszeniu uzależnialiśmy do ostatniej chwili od pogody, która
bywa tam kapryśna i zmienna, jak to w górach. Ale tej akurat
niedzieli wita nas słońce, dopiero następnego dnia ma przyjść
pogorszenie. Podobno na Emei Shan nie da się wejść tak, aby wcale
nie zmoknąć, nie wahamy się więc długo. I tak planujemy zjechać
w dół kolejką linową, to może jakoś damy radę w poniedziałek.
Na
górę można dostać się na różne sposoby. Ukształtowanie terenu
sprawia, że prawie pod sam szczyt prowadzi droga, którą kursują
autobusy. Z parkingu do dolnej stacji kolejki linowej ok. 20 minut marszu. Stamtąd jazda do świątyni! To
główny „szlak” typowych „zdobywców” świętej góry. Od
innej strony wytyczono natomiast liczne ścieżki, przy których
wyrosły w minionych wiekach klasztory, wyznaczające kolejne etapy
drogi.
|
Jeden z dziedzińców klasztoru Wannian. |
Te ścieżki składają się głównie ze schodów, porządnie
ułożonych z kamienia i prowadzących stromo to górę, to w dół
(głównie w górę). Takim, starodawnym i klasycznym sposobem,
zalecanym dla prawdziwych pielgrzymów, na szczyt idzie się dwa do
trzech dni, nocując w przyklasztornych schroniskach, na mnisim
wikcie. Po drodze piękne widoki oraz kontakt z chińską przyroda,
co przyciąga też „prawdziwych” turystów. Poszczególne ścieżki
wiodą przez różne klasztory oraz miejsca widokowe, wodospady itp.
Jest kilka punktów startowych, do których można dotrzeć
autobusem. Do tej roli wybieramy parking i przystanek poniżej
świątyni/klasztoru Wannian.
|
Przed klasztorem Wannian |
Stąd na szczyt mamy około 8-10 godzin
drogi i jakoby 14 tys. kamiennych stopni. Górę najlepiej zdobywać o
świcie, to wtedy zdarzają się te cudowne widzenia. Zamierzamy
podejść ile się da do wieczora, zatrzymać się na noc w klasztorze pod
szczytem i rano spróbować pokonać ostatni odcinek drogi jeszcze w
ciemnościach. Ten wariant wybiera jednak podobno bardzo wielu
pielgrzymów, przy czym do wspomnianego klasztoru pod szczytem
dojeżdżają autobusami i zajmują wszystkie miejsca noclegowe. Są
tam też „normalne” hotele, ale jakoby bardzo drogie. Zobaczymy,
jeśli nie da się inaczej, staniemy w innym klasztorze, dwie godziny
drogi przed szczytem.
|
Początek drogi, jeszcze w nastroju bojowym |
Patric,
gadatliwy i wszędobylski właściciel hotelu, zasypuje nas
informacjami (po angielsku!). Wskazuje drogę na dworzec autobusowy
(przy głównej ulicy, ok. pół kilometra przed bramą świątynnego
parku, jadąc od strony miasta po lewej stronie), zgadza się
przechować bagaże (wyruszamy tylko z najniezbędniejszymi rzeczami
potrzebnymi do spędzenia nocy w schronisku), wręcza mapy oraz –
uwaga – bambusowe kije do odpędzania małp. Te zwierzaki podobno
okupują górskie trasy i dosłownie atakują turystów, wyrywając z
rąk i kradnąc co tylko się da. Szczególnie mają naprzykrzać się
przedstawicielkom płci pięknej. Takie kije (ok. 1,2 m. długości)
sprzedają uliczni handlarze po 10 yuanów. Oczywiście, przyjmujemy
prezent Patrica. Kijki przydadzą się bardzo jako laski pielgrzymie.
Poranna
pobudka nie należy do przyjemności, ale chcemy zdążyć na
pierwszy autobus o 7.00. Humory poprawiają piękne słońce oraz
spożyte na ulicy śniadanie w postaci pierogów. Miny rzedną nam
przy kasach dworca, za bilet żądają 180 yuanów od osoby (ok. 100
zł. !). To prawdziwie niebotyczna cena jak na chiński środek
komunikacji publicznej.
|
W pobliżu stacji kolejki przy Wannian |
W końcu mamy jechać tylko ok. 10 km.
Zaskoczeni, sądzimy, że zaszło nieporozumienie. Trwają dłuższe
dyskusje za pośrednictwem translatorów. Okazuje się wreszcie, że
„przy okazji” i „od razu” pobierają tu opłatę za wstęp do
parku narodowego, czyli za prawo do trzydniowego pobytu na świętej
górze. Zaczynamy rozumieć, że Budda potrafi się cenić. To
zresztą typowe dla Chin – bardzo wysokie ceny wejściówek,
nieadekwatne np. do kosztów życia. Ale turystyka to luksus, kogo
stać, niech płaci.
|
Tragarz w swojej lektyce, oczywiście z komórką :D jakże by inaczej... |
Państwo nie czuje się zobowiązane do ułatwień
w tym względzie, zresztą i tak wszędzie tłumy chętnych –
przede wszystkim samych Chińczyków. Oczywiście,
korzystamy z tej „oferty nie do odrzucenia”, tyle, że odjeżdżamy
ostatecznie autobusem o 7. 30. Z przystanku Wannian można ruszać
pieszo albo skorzystać z innej jeszcze kolejki linowej, dowożącej
„pielgrzymów” do wspomnianej świątyni Wannian, jednej z większych i
bardziej znanych w dolnych partiach góry.
|
W świątyni Wannian |
|
Budda w świątyni Wannian |
Pełni sił ignorujemy to
ułatwienie i ruszamy pieszo. Bez większych trudności, po około
godzinie docieramy do klasztoru. Przed końcowymi schodami, jak nam
się wtedy wydaje – dość uciążliwymi, można wynająć
tragarzy. Wniosą „pielgrzyma” w swego rodzaju otwartym
siedzisku-lektyce, w pozycji półleżącej. Kosztuje to ok. 200
yuanów. Też nie reflektujemy. W świątyni tłumy przybyłych
kolejką linową, na szczęście rozpływają się jakoś wśród
licznych dziedzińców i pawilonów. Trafiamy na spożywane
publicznie śniadanie mnichów, któremu towarzyszą szczególne
recytacje (zob filmik). Sprawia to wrażenie dziwne i egzotyczne, ale
pewnie buddysta miałby podobne odczucia po zjedzeniu posiłku w
klasztornym refektarzu w Polsce.
Po
tym miłym przerywniku ruszamy dalej, w górę! Droga natychmiast
pustoszeje. Odtąd już tylko z rzadka spotykać będziemy
nielicznych wędrowców i to podążających głównie w dół.
|
Niekończące sie schody... |
|
Potrafią wykończyć każdego... |
To
ci, którzy wybrali wariant „soft” - wjazd autobusem i kolejką
na szczyt, a potem zejście piesze do podnóża góry. Pokonujemy niekończący,
zdawałoby się, ciąg stromych, kamiennych schodów. Uff, wreszcie płasko! Ścieżka zakręca i... - „O, kur...” - wyrywa mi się z
głębi serca. Widzę schody jeszcze bardziej wyniosłe i jeszcze
dłuższe. A to zaledwie drugi ciąg z około setki, jak się okaże.
To wszystko jeszcze przed nami, ukryte za grzbietami wzniesień oraz
bujną roślinnością. Jak wspomniałem, tych stopni ma być podobno około 14
tysięcy. Nie wiem, kto to policzył, ja z pewnością nie.
|
Do góry...z coraz wiekszym trudem... |
A gdybym
chciał oszacować ich liczbę, to stawiałbym na 28 albo od razu na
30 tysięcy. Wspinaczka wkrótce staje się katorgą, przynajmniej
dla mnie. Ada skacze ze stopnia na stopień jak młoda kozica, ja
stąpam jak padający ze zmęczenia słoń. Wzbudza to zabawne
docinki dwóch sympatycznych w sumie Chińczyków około
trzydziestki, którzy przez dłuższy czas podążają tym samym
szlakiem. - Znowu czekasz na męża? - pytają Adę, gdy przysiadła
na jakiejś ławeczce. Docieram z trudem na miejsce, a tymczasem
małżonka, już wypoczęta, zamierza ruszać dalej. - „No chodź,
czekałam tylko na ciebie!” - Każdy, kto chodził w grupie po
górach, zna takie sytuacje! Bezchmurne niebo, przygrzewające
słońce, piękne widoki... Wkrótce liczą się jednak już tylko
kolejne schody. Zapas zabranej z dołu wody mineralnej zmniejsza się
błyskawicznie. Przynajmniej plecak lżejszy, ale pragnienie dokucza
nieustannie. Wokół nie brakuje strumyków, wszystkie relacje
kategorycznie zabraniają jednak korzystania z tych „zdrojów”.
Dlaczego? Sami przekonamy się w klasztorze, w którym staniemy na
noc. Tu nie mają żadnych problemów z kanalizacją czy wywozem
nieczystości. Przecież wszystko i tak spływa samo z siebie w dół!
Na szczęście, prywatna inicjatywa okolicznych mieszkańców
owocuje licznymi miniknajpkami i minibufetami.
|
Wreszcie klasztor i dpoczynek! |
Ceny odpowiednio
„górskie” (mała woda mineralna 15 yuanów), ale od pewnego
momentu to przestaje mieć znaczenie. Towar dostarczają osły.
Wreszcie
jakiś klasztor. Dużo mniejszy i uboższy niż ten, który
odwiedziliśmy przy kolejce linowej. Nie dziwota, docierają tu tylko
nieliczni pielgrzymi. Okazja do odpoczynku, Hurra! Zwiedzam ten
klasztor dokładnie jak nigdy dotąd, zaglądam gdzie tylko się da.
Na koniec, kupujemy za 20 yuanów miskę ryżu z warzywami, surówek
można do tego dobrać ile dusza zapragnie. To mnisi obiad.
|
Pot się z czoła leje... |
Niestety,
czas ruszać dalej. Po drodze jeszcze pięć takich klasztorów,
zanim dobrniemy do tego, który wybraliśmy na nocleg. Jesteśmy już
dość wysoko, pojawiają się obsypane kwiatami krzewy
rododendronów. To podobno wielka atrakcja góry Emei Shan.
Rododendrony kwitną tu właśnie w kwietniu i wielu Chińczyków
przyjeżdża jakoby tylko po to, aby podziwiać i fotografować te
rośliny.
|
A wokół piękna chińska przyroda |
Aktualnie jednak w zasięgu wzroku zajmuje się tym tylko
Ada, dzięki czemu zyskuję chwilę wytchnienia. Kolejny klasztor
pojawia się około godziny 13. Jeszcze uboższy niż poprzedni.
Oferują tu już noclegi, ale pora wczesna, a i droga nadal
daleka. Ruszamy dalej. Nowa atrakcja to znaki ostrzegające przed
tymi osławionymi małpami. Ostrzeżeń sporo, małp żadnych ani
widu, ani słychu. Może pojawią się wyżej? Czekamy już na to z
niecierpliwością. Ada dla przygody, a ja będę mógł wreszcie
komuś przyłożyć za wszystkie moje krzywdy! Tymczasem przeklinam w
duchu dobrotliwego Buddę. A to sobie wybrał miejsce. I w dodatku, a
jakże, wjechał na sam szczyt na grzbiecie słonia! W pewnym górskim
stawie umył swojego towarzysza i z tej okazji postawiono tam później
klasztor. Tam właśnie zamierzamy zatrzymać się na noc i tam też
jakoby występują licznie najbardziej bezczelne małpy. Ale droga
jeszcze daleka.
|
A z tyłu panowie z kamieniami, no coż, trzeba iść do przodu... |
Odwiedzamy kolejną świątynię z klasztorem. Trwają tu drobne
prace budowlane przy naprawie obmurowań skarpy. Miejscowi taszczą
po tych schodach sporych rozmiarów kamienie, wyglądające na bardzo ciężkie. Po dwóch robotników w parach, mają specjalne nosidła.
Ada stawia mi ich za wzór. Rzeczywiście, jakoś tak głupio stawać
przy nich dla odpoczynku z zaledwie małym plecakiem na grzbiecie.
|
Skąd oni mają tyle siły? |
Z
trudem chronię się w bramie klasztoru (a jakże, dojście po
schodach – podobizna Buddy bez schodów chyba się tutaj nie
liczy). I wreszcie jakaś przyjemna niespodzianka. Okazuje się,
że jakimś dziwnym sposobem ominęliśmy albo przeoczyliśmy dwa
klasztory. Wydaje się to niemożliwe, ale trzykrotnie zapytany mnich, trzy razy wskazuje palcem wizerunek na mapie umieszczony
bezpośrednio pod naszym najbliższym celem, klasztorem Xixiangchi
(to ten, przy którym Budda umył słonia, dwie godziny drogi od
szczytu). A więc już niedaleko!
|
Tym razem obserwuje robotników z góry... |
Ruszam z taką nadzieją, chociaż
trzeba wspiąć się na kolejny grzbiet. Po drodze nastepna
knajpka-bufet. Nie ma mowy, tym razem „pielgrzym” musi wzmocnić
się piwem. Moja pani łaskawie się zgadza, sama też raczy
skorzystać z oferty. Puszka 20 yuanow, ale co tam. Nawet średniej
klasy marka Harbin smakuje niczym najlepszy doppelbock z bawarskich
piwnic! I oto... I oto... Słyszę muzykę modlitewną! W kolejnych
odwiedzanych klasztorach mnisi puszczają ją z odtwarzaczy dla
dodania nastroju.
|
Wreszcie Światynia Mycia Słonia! |
To musi być już gdzieś blisko, to bajoro od
słonia! Wreszcie widać bramę, po schodach do góry... Za bramą
kolejne schody i wejście do świątyni. Mamy nawet cennik noclegów.
Ceny wydają się dość umiarkowane, 50 yuanówe od osoby. Jest
godzina 16.00. Czy iść dalej, przez dwie godziny, w nadziei, że
znajdziemy jednak nocleg u podnóża samej góry? Przy parkingu i
pętli autobusów? Jeśli tamtejszy klasztor będzie już „zajęty”,
czego się obawiamy, to zostanie tylko powrót do obecnego miejsca. A
tego bym nie zniósł.
|
Utrudzony pielgrzym przybywa na nocleg |
W dodatku Ada koniecznie chce nocować w
klasztorze, żaden hotel nie wchodzi w grę! Przecież już wczoraj
wspaniałomyślnie zrezygnowała z tej atrakcji w Baoguo, jak teraz o
tym przypomina. Krążymy przez dłuższą chwilę, nie mogąc podjąć
decyzji. Badamy nawet na próbę najbliższy odcinek dalszej drogi.
Podobno odtąd ma być już mniej stromo. Guzik tam, widzimy schody, jak zawsze. Kilkadziesiąt metrów ponad klasztorem ulokowano za to
dwie knajpki.
|
Tak...to na pewno! TU! |
Jadłospis taki sobie, jeszcze gorzej wygląda kuchnia
(do której Ada, wyjątkowo tym razem, wstawia głowę), za to piwo
Harbin z lodówki za 15 yuanów! To przeważa sprawę. Zostajemy!
Wynajmujemy
dwuosobowy „pokój” za 200 yuanów (ok. 120 zł.). Okazuje się
bowiem, że tamte noclegi za 50 yuanow to miejsca w salach
wieloosobowych, które nie są jednak koedukacyjne. Musielibyśmy się
rozdzielić, na co nie mamy ochoty. W dodatku planujemy bardzo
wczesną pobudkę i wymarsz przed świtem.
|
Wreszcie w raju :D nawet chmury są pod stopami |
A tak, dodadzą jeszcze
koc elektryczny, co może się przydać – jak doradzają na necie
poprzednicy. Warunki w tym „pokoju” bardzo klimatyczne. O tym, co
znaleźliśmy w wc i „łazienkach” lepiej nie mówić.
Postanawiamy, że skorzystamy z umywalek na otwartym dziedzińcu oraz
węża z wodą. Zimną, oczywiście, ale co tam. W końcu to
klasztor. I tak zadziwili tym kocem. Aby zdobyć się na odwagę
skorzystania z tych luksusów postanawiamy wzmocnić się wspomnianym
piwem oraz zabranym prowiantem (trochę przywiezionej jeszcze z Polski
suszonej kiełbasy, troche kupionej w Xi'an suszonej wołowiny –
pycha, wietnamskie chipsy z banana).
|
Wymarsz skoro świt |
Jeszcze tylko ostatnie
kilkadziesiąt metrów po tych cholernych schodach i prawdziwie
zasłużony odpoczynek pielgrzyma, z puszką piwa w dłoni.
Obserwujemy okolicę i nadciągające chmury, podnosi się także
mgła. Klasztor zaczyna tonąć w jej wilgotnych tumanach, sprawia
posępne, tajemnicze, ale i urokliwe wrażenie. Pogoda najwyraźniej
się psuje, co zresztą zapowiadano. Przy kolejnym piwie nie zamierzamy jednak akurat teraz się tym martwić. I tak nie mamy innego
wyjścia, jak dalszy marsz do oddalonego o dwie godziny drogi parkingu
z pętlą autobusową.
|
A wokół sceneria niby z Mrocznego Lasu Władcy Pierścieni |
W przeciwnym razie, siedem-osiem godzin zejścia w dół, po własnych śladach. Ale to dopiero jutro. Tymczasem,
zastanawiamy się, jak ci mnisi tutaj żyją i nie dostają
natychmiast reumatyzmu, o suszeniu prania już nie wspominając.
Drugi temat to brak małp. Właśnie w okolicach tego klasztoru miały
być najbardziej uciążliwe. Dochodzimy do wniosku, że przegięły
i ktoś je w końcu wystrzelał. Okazuje się, że klasztor posiada
całkiem przyzwoite łącze Wi-Fi! Znak czasów. Godzina jest w miarę
odpowiednia (w Polsce niedzielne, wczesne popołudnie).
|
I rododendrony wyłaniające się z mgły |
Nawiązujemy
więc kontakt z przyjaciółmi, którzy specjalnie na tę okoliczność
zainstalowali sobie chińskiego we-chata. Można nawet uruchomić
kamerę i raczymy ich widokiem buddyjskich mnichów. W zamian
udowadniają nam, że w naszym domu - którego doglądają - wszystko
w porządku, nawet koty żyją zdrowo. Podobno pogoda w Polsce
fatalna, deszcz, przymrozki, zimno jak w zimie, a wszystko to w końcu
kwietnia 2017 r. Mamy przynajmniej taką satysfakcję! To odczucie
pomaga podczas lodowatej kąpieli na dziedzińcu. Potem to już tylko
szybko: śpiwór, elektryczny koc, przytulić się ciasno i wreszcie
sen. Zgodnie z planem, wstajemy najwcześniej, jak się da. To znaczy tak, aby otworzyli „recepcję” i zwrócili kaucję (w każdym hotelu zazwyczaj po 100 yuanów za pokój). Panują jeszcze prawdziwie „egipskie” ciemności, ale pierwsi mnisi już na nogach. Biją w dzwon, oznajmiający początek dnia. W rytm tego odgłosu opuszczamy klasztor. Nadciągnęły wilgotne chmury, ale jeszcze nie pada. Tyle, że widoczność marna. Ani cudownych aureoli, ani choćby Himalajów raczej już nie ujrzymy. To uspokaja nasze sumienia względem zbyt późnej pobudki, a obecnie zbyt powolnego marszu pod górę.
|
Klasztor Leidongping który uraczył zbłąkanych pielgrzymów śniadaniem |
|
Śniadanie u mnichów :P |
Bo
żadnego, zapowiadanego złagodzenia stromizny schodów nie widać.
Małp także nie i ostatecznie tracimy nadzieję na szansę odparcia
ich ataku. Doganiamy parę Chińczyków. Chłopak i dziewczyna, też
chcieli na wschód słońca i też nie dali rady. Co prawda, widoki i
tak żadne. Dzień już dawno wstał, ale idziemy w chmurach.
Wreszcie robi się bardziej płasko. Pojawiają się coraz
liczniejsze krzewy kwitnących rododendronów. Tym razem toną we
mgle, krajobraz tajemniczy i ponury: gęste tumany, z których
wynurzają się skały i drzewa o fantastycznych, powykręcanych
kształtach.
|
Ach, wszędzie ten znak szczęścia... |
|
Są jednak tacy co mają trudniej od nas... |
Tu i ówdzie szczelina lub przepaść (dobrze
ogrodzone). Po kolejnej godzinie słyszymy, zaskoczeni, odgłosy
samochodów. No tak, miał być parking i pętla autobusowa. - „Ale
żeby jeden autobus co pół godziny i kilka aut robiły taki hałas?”
- Myślimy naiwnie. Mijamy jakieś pawilony, przez duże okna widać
liczne, posłane prycze. To zapewne forpoczty klasztoru Leidongping.
Może i znalazłby się tu wczoraj nocleg, ale te samochody psują
cały klimat... Na dziedzińcu uprzejmy mnich proponuje nam (po
angielsku!) śniadanie. 10 yuanów od osoby. Kleik z ryżu i mleczka
kokosowego (oferują dokładki), coś w rodzaju pieroga bez
nadzienia, warzywa. Dodajemy do tego własne orzechy migdałowe,
kupione jeszcze w Pekinie i mamy „klasztorny breakfast”. Biesiadujemy tak pół godziny, zadowoleni z osiągnięcia
upragnionego celu. Przecież stąd nie może już być daleko! Po
wyjściu spotykają nas trzy bardzo niemiłe niespodzianki. Po
pierwsze, zaczęło w międzyczasie padać i deszcz przybiera na
sile, raczej nie zanosi się, aby miał ustać.
|
jeszcze tylko ostatnie schody... |
|
i wyłania się osnuty mgłą szczyt Emei |
Robi się też zimno,
w końcu to już spora wysokość. Po drugie, tych „kilka
samochodów i autobus” przekształcają się w prawdziwe stado
tychże środków lokomocji. Ruch jak na autostradzie, co chwila
dojeżdżają nowe. I najgorsze... znowu tłumy „pielgrzymów”.
Jest poniedziałkowy poranek, fatalna pogoda, początek tygodnia
pracy, a tutaj – tłok jak w pochodzie pierwszomajowym. Wszyscy
walą gdzieś pod górę. Ruszamy wśród tego tłumu. Mijamy
ciągnące się bez żadnej przerwy stragany z pamiątkami,
relikwiami i przekąskami.
Czyli zwykły, turystyczno-pielgrzymkowy
cyrk, tyle, że w wydaniu buddyjskim. Znowu pojawiają się lektyki,
tym razem znajdują się dość liczni chętni. Pasażerowie
otrzymują jeszcze parasole, którymi osłaniają się przed
deszczem. Uważam to za poważne niedopatrzenie! Prawdziwie godni
tego miana „pielgrzymi” powinni mieć możliwość wynajęcia
nosicieli tychże parasolek (podczas deszczu) lub wachlarzy (przy
palącym słońcu). Po
około dwudziestu minutach cały ten tłum skręca gdzieś w bok.
Osiągnęliśmy dolną stację kolejki linowej na szczyt. Przed
wejściem spory ogonek, ale liczne, wijące się spiralnie barierki
sugerują, że bywa dużo gorzej. Adę dopada chwila słabości... -
„Może pojedziemy?” - pyta dość niepewnie. - „Robi się zimno
i nieprzyjemnie.” - Obstaję przy dalszym marszu pieszym na samą
górę. W końcu idziemy od wczoraj i mielibyśmy odstąpić na
ostatnim progu tej cholernej, świętej góry? Moja pani przyznaje mi
rację. Z perspektywy następnych dni widzę, że może powinniśmy
pojechać. Pomimo tego, że przewidująco zaopatrzyła się w o wiele
lepszą ochronę przed deszczem (dobrej klasy sztormiak żeglarski,
podczas gdy ja zadowalam się jednorazową peleryną) to ona
przypłaci tę wędrówkę przeziębieniem.
|
Chronimy się przed deszczem na szczycie w jednej ze świątyń |
|
Schodząc ze szczytu do stacji kolejki... |
Okazuje się, że mamy
przed sobą jeszcze około dwóch godzin drogi na szczyt. Na wschód
słońca i tak z naszego Xixiangchi żadną miarą byśmy nie
zdążyli. Ludzi nawet sporo. Trafiają się śmiałkowie, gotowi
zaryzykować piesze pokonanie ostatniego odcinka. Tym bardziej, że
kolejka droga: 55 yuanów (ok. 30 zł.) w jedną stronę.
Wreszcie
końcowy płaskowyż. Bardzo rozległy, mamy tu kilka świątyń, są
hotele, restauracje, kolejka wąskotorowa, wszelkiego rodzaju
sklepiki i Bóg wie, co jeszcze. Podobno w słoneczne dni widok z
góry jest fantastyczny, niestety, obecnie wszystko tonie w chmurach
i deszczu. Podążamy za kierunkowskazami prowadzącymi do głównego
sanktuarium, świątyni Jinding (Złoty Szczyt, Golden Summit).
Istotnie, kopulasty dach budowli pokryto złotem, może i prawdziwym?
To tutaj Budda wjechał na swoim słoniu. Toteż różnych figur tego
zwierzęcia nie brakuje. Sama świątynia jakiegoś porażającego
wrażenia na mnie nie wywiera. Kapiący od złoceń kicz, różniący
się mocno od klasycznych rozwiązań tradycyjnej architektury
chińskiej.
Tym,
co najbardziej utkwiło mi w pamięci, a było to też jedno z
uderzających wspomnień z Chin, to widok współczesnych kulisów. W
jednej z bocznych świątyń trwały poważne prace budowlane.
|
mijamy barierki obwieszone kłódkami (tak! tutaj też dotarł ten zwyczaj)... |
W
drodze na płaskowyżu towarzyszyli nam liczni mężczyźni,
dźwigający w deszczu zawieszone na plecach olbrzymie i ciężkie
kosze ze żwirem. Przystawali co jakiś czas, wspierając swój
ciężar na specjalnych podpórkach, które nosili na podobieństwo
lasek. Okazało się, że dostarczają żwir na tę budowę, bo nie
można wozić go ciężarówkami. To jeszcze rozumiem, ale taczki też
Buddzie przeszkadzają? Ada zapewnia, że kilka lat takiej pracy i
kręgosłup załatwiony. Może szybciej. Po dostarczeniu każdego
kosza na miejsce (około półtora kilometra pod górę) brygadzista
zaznacza coś na swojej liście.
|
oraz odpoczywających tragarzy. |
|
Wreszcie z powrotem na dole! |
Zapewne liczbę wniesionych tego
dnia przez konkretnego tragarza koszy. Wątpię, aby zarabiali
krocie. Chiny to kraj kontrastów.
Przemoknięci,
nawet pod dachem Buddy odczuwamy zimno. Czas wracać, mamy dość
świętej góry. Trzeba jeszcze odnaleźć stację kolejki, skoro nie
wjeżdżaliśmy, to nie wiemy gdzie konkretnie jest. Zajmuje to
trochę czasu, z powodu mgły i sprzecznych informacji drogowskazów.
Wreszcie trafiamy do... ogonka, oczywiście. Potrójny, kanalizowany
przez wszędobylskie barierki.
|
A świątynia Baoguo tym razem otwarta |
Posuwa się dość sprawnie, ale i tak
czekamy około pół godziny. Na szczęście, pod dachem. Tu bardzo
często pada. Nadchodzi nasza kolej. Ze zdziwieniem obserwujemy, że
po przejściu kołowrotka Chińczycy znowu puszczają się biegiem w
stronę wagonika! Po co, na wszystkich bogów i boginie! Chyba z
czystego przyzwyczajenia, bo tak ich wielu, że zawsze czegoś, dla
kogoś zabraknie... Liczbę pasażerów odliczył kołowrotek, nie ma
tu bagaży ani gniazdek, a przy takiej pogodzie i tak nic nie widać.
|
A w środku świece i... |
Zresztą zwycięzcy wcale nie ustawiają się przy oknach.
Przychodzimy w tylnej stawce, a bez trudu znajdujemy miejsca przy
szybie. Co prawda, jak już powiedziałem, nic nie widać. W dół,
wreszcie w dół...
W komfortowych warunkach, po dwóch dniach katorgi
(co prawda, gdy pomyślę o tych nieszczęśnikach z koszami, to
wstydzę się tego określenia w odniesieniu do naszej, turystycznej
wspinaczki). Na dole ponowne pokonanie dwudziestominutowego odcinka
do pętli autobusowej. Największa przeszkoda to obecnie jeszcze
większe tłumy walące pod górę!
|
i kadzidła. |
Ta
zapowiadana pętla to w istocie sporych rozmiarów dworzec, godny
miasta wojewódzkiego w Polsce. Wszyscy jadą tu w dół, bilety
kupujemy więc bez problemu. Autobusy odjeżdżają jeden po drugim.
Dochodzi południe. To tutaj godziny szczytu. Zjazd trwa około dwóch
godzin, z postojami. Robi się ciepło. Moja pani drzemie. Snuje
jeszcze ambitne plany natychmiastowego odebrania bagaży i wyjazdu do
Leshan, na zwiedzanie olbrzymiego posągu Buddy. Potem mielibyśmy
jechać do Chengdu i szukać tam noclegu.
|
oraz Puxian (wcielenie Buddy) na słoniu |
Wszystko w deszczu.
Podnoszę bunt i namawiam do wzięcia kolejnego noclegu u Patryka.
Tanio, czysto, wygodnie i na miejscu. On sam już to zresztą
proponował i zapowiadał, że po zejściu z góry wszyscy tak robią.
Ada niechętnie ustępuje, główny argument to okazja zwiedzenia
świątyni w Baoguo, poprzednio już zamkniętej. Teraz ja ustępuję,
chociaż moja pani zaczyna kaszleć i pociągać nosem. To początki
przeziębienia, wolałbym skazać ją na gorący prysznic, uwięzić
w łóżku i zastosować okłady... Ale fachowców podobno nic nie
łapie... Tak więc po zakwaterowaniu (i oddaniu kbkb – krótkich
bojowych kijów bambusowych przeciwko nieobecnym małpom) ruszamy do
tej świątyni. Robi wrażenie, to prawda. Bogata, odnowiona. Tu nie
ma mowy o żadnej blasze falistej. Przyjemny spacer, ale nadal pada,
a Ada coraz częściej pociąga nosem. Jeszcze kolejna porcja
ostrych, syczuańskich specjałów (tym razem popijamy bezpiecznie
Harbinem), rozmowa z Patrykiem, udzielającym wskazówek co do
najlepszego, jutrzejszego dojazdu do Buddy w Leshan i wreszcie
prysznic, wreszcie łóżeczko. Nawet najgorętsze okłady nie
zdołają już jednak uratować mojej pani przed przeziębieniem. Nóg
od dawna nie czujemy. Dobrotliwy Budda potrafi dać w kość!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz