środa, 31 maja 2017

Święta góra Emei Shan


Nadchodzi czas najtrudniejszej próby podczas całej wyprawy. Zamierzamy wejść na Emei Shan, świętą górę, na której wyznawcy Buddy doznają jakoby niezwykłych widzeń.
Emei Shan. Plan ścieżek na bilecie. Dla tych nie lubiących  nadwyrężać wzroku można zerknąć tutaj (to kopia mapki ścieżek, którą rozdają u podnóża góry, nasza mapka niestety się zużyła...)
My na takie cudowności raczej nie liczymy, ale przyciąga nas dzika, górska przyroda Syczuanu, piękne widoki, stare klasztory. Góra wznosi się na wysokość 3099 m., usytuowana jest na przedgórzu Himalajów i w słoneczne dni można z niej jakoby dostrzec główne pasmo tego łańcucha. Decyzję o wyruszeniu uzależnialiśmy do ostatniej chwili od pogody, która bywa tam kapryśna i zmienna, jak to w górach. Ale tej akurat niedzieli wita nas słońce, dopiero następnego dnia ma przyjść pogorszenie. Podobno na Emei Shan nie da się wejść tak, aby wcale nie zmoknąć, nie wahamy się więc długo. I tak planujemy zjechać w dół kolejką linową, to może jakoś damy radę w poniedziałek.
Na górę można dostać się na różne sposoby. Ukształtowanie terenu sprawia, że prawie pod sam szczyt prowadzi droga, którą kursują autobusy. Z parkingu do dolnej stacji kolejki linowej ok. 20 minut marszu. Stamtąd jazda do świątyni! To główny „szlak” typowych „zdobywców” świętej góry. Od innej strony wytyczono natomiast liczne ścieżki, przy których wyrosły w minionych wiekach klasztory, wyznaczające kolejne etapy drogi.
Jeden z dziedzińców klasztoru Wannian.
Te ścieżki składają się głównie ze schodów, porządnie ułożonych z kamienia i prowadzących stromo to górę, to w dół (głównie w górę). Takim, starodawnym i klasycznym sposobem, zalecanym dla prawdziwych pielgrzymów, na szczyt idzie się dwa do trzech dni, nocując w przyklasztornych schroniskach, na mnisim wikcie. Po drodze piękne widoki oraz kontakt z chińską przyroda, co przyciąga też „prawdziwych” turystów. Poszczególne ścieżki wiodą przez różne klasztory oraz miejsca widokowe, wodospady itp. Jest kilka punktów startowych, do których można dotrzeć autobusem. Do tej roli wybieramy parking i przystanek poniżej świątyni/klasztoru Wannian.
Przed klasztorem Wannian
Stąd na szczyt mamy około 8-10 godzin drogi i jakoby 14 tys. kamiennych stopni. Górę najlepiej zdobywać o świcie, to wtedy zdarzają się te cudowne widzenia. Zamierzamy podejść ile się da do wieczora, zatrzymać się na noc w klasztorze pod szczytem i rano spróbować pokonać ostatni odcinek drogi jeszcze w ciemnościach. Ten wariant wybiera jednak podobno bardzo wielu pielgrzymów, przy czym do wspomnianego klasztoru pod szczytem dojeżdżają autobusami i zajmują wszystkie miejsca noclegowe. Są tam też „normalne” hotele, ale jakoby bardzo drogie. Zobaczymy, jeśli nie da się inaczej, staniemy w innym klasztorze, dwie godziny drogi przed szczytem.
Początek drogi, jeszcze w nastroju bojowym
Patric, gadatliwy i wszędobylski właściciel hotelu, zasypuje nas informacjami (po angielsku!). Wskazuje drogę na dworzec autobusowy (przy głównej ulicy, ok. pół kilometra przed bramą świątynnego parku, jadąc od strony miasta po lewej stronie), zgadza się przechować bagaże (wyruszamy tylko z najniezbędniejszymi rzeczami potrzebnymi do spędzenia nocy w schronisku), wręcza mapy oraz – uwaga – bambusowe kije do odpędzania małp. Te zwierzaki podobno okupują górskie trasy i dosłownie atakują turystów, wyrywając z rąk i kradnąc co tylko się da. Szczególnie mają naprzykrzać się przedstawicielkom płci pięknej. Takie kije (ok. 1,2 m. długości) sprzedają uliczni handlarze po 10 yuanów. Oczywiście, przyjmujemy prezent Patrica. Kijki przydadzą się bardzo jako laski pielgrzymie.
Poranna pobudka nie należy do przyjemności, ale chcemy zdążyć na pierwszy autobus o 7.00. Humory poprawiają piękne słońce oraz spożyte na ulicy śniadanie w postaci pierogów. Miny rzedną nam przy kasach dworca, za bilet żądają 180 yuanów od osoby (ok. 100 zł. !). To prawdziwie niebotyczna cena jak na chiński środek komunikacji publicznej.
W pobliżu stacji kolejki przy Wannian
W końcu mamy jechać tylko ok. 10 km. Zaskoczeni, sądzimy, że zaszło nieporozumienie. Trwają dłuższe dyskusje za pośrednictwem translatorów. Okazuje się wreszcie, że „przy okazji” i „od razu” pobierają tu opłatę za wstęp do parku narodowego, czyli za prawo do trzydniowego pobytu na świętej górze. Zaczynamy rozumieć, że Budda potrafi się cenić. To zresztą typowe dla Chin – bardzo wysokie ceny wejściówek, nieadekwatne np. do kosztów życia. Ale turystyka to luksus, kogo stać, niech płaci.
Tragarz w swojej lektyce, oczywiście z komórką :D jakże by inaczej...
Państwo nie czuje się zobowiązane do ułatwień w tym względzie, zresztą i tak wszędzie tłumy chętnych – przede wszystkim samych Chińczyków. Oczywiście, korzystamy z tej „oferty nie do odrzucenia”, tyle, że odjeżdżamy ostatecznie autobusem o 7. 30. Z przystanku Wannian można ruszać pieszo albo skorzystać z innej jeszcze kolejki linowej, dowożącej „pielgrzymów” do wspomnianej świątyni Wannian, jednej z większych i bardziej znanych w dolnych partiach góry.
W świątyni Wannian
Budda w świątyni Wannian  
Pełni sił ignorujemy to ułatwienie i ruszamy pieszo. Bez większych trudności, po około godzinie docieramy do klasztoru. Przed końcowymi schodami, jak nam się wtedy wydaje – dość uciążliwymi, można wynająć tragarzy. Wniosą „pielgrzyma” w swego rodzaju otwartym siedzisku-lektyce, w pozycji półleżącej. Kosztuje to ok. 200 yuanów. Też nie reflektujemy. W świątyni tłumy przybyłych kolejką linową, na szczęście rozpływają się jakoś wśród licznych dziedzińców i pawilonów. Trafiamy na spożywane publicznie śniadanie mnichów, któremu towarzyszą szczególne recytacje (zob filmik). Sprawia to wrażenie dziwne i egzotyczne, ale pewnie buddysta miałby podobne odczucia po zjedzeniu posiłku w klasztornym refektarzu w Polsce.
Po tym miłym przerywniku ruszamy dalej, w górę! Droga natychmiast pustoszeje. Odtąd już tylko z rzadka spotykać będziemy nielicznych wędrowców i to podążających głównie w dół.
Niekończące sie schody...
Potrafią wykończyć każdego...
To ci, którzy wybrali wariant „soft” - wjazd autobusem i kolejką na szczyt, a potem zejście piesze do podnóża góry. Pokonujemy niekończący, zdawałoby się, ciąg stromych, kamiennych schodów. Uff, wreszcie płasko! Ścieżka zakręca i... - „O, kur...” - wyrywa mi się z głębi serca. Widzę schody jeszcze bardziej wyniosłe i jeszcze dłuższe. A to zaledwie drugi ciąg z około setki, jak się okaże. To wszystko jeszcze przed nami, ukryte za grzbietami wzniesień oraz bujną roślinnością. Jak wspomniałem, tych stopni ma być podobno około 14 tysięcy. Nie wiem, kto to policzył, ja z pewnością nie.
Do góry...z coraz wiekszym trudem...
A gdybym chciał oszacować ich liczbę, to stawiałbym na 28 albo od razu na 30 tysięcy. Wspinaczka wkrótce staje się katorgą, przynajmniej dla mnie. Ada skacze ze stopnia na stopień jak młoda kozica, ja stąpam jak padający ze zmęczenia słoń. Wzbudza to zabawne docinki dwóch sympatycznych w sumie Chińczyków około trzydziestki, którzy przez dłuższy czas podążają tym samym szlakiem. - Znowu czekasz na męża? - pytają Adę, gdy przysiadła na jakiejś ławeczce. Docieram z trudem na miejsce, a tymczasem małżonka, już wypoczęta, zamierza ruszać dalej. - „No chodź, czekałam tylko na ciebie!” - Każdy, kto chodził w grupie po górach, zna takie sytuacje! Bezchmurne niebo, przygrzewające słońce, piękne widoki... Wkrótce liczą się jednak już tylko kolejne schody. Zapas zabranej z dołu wody mineralnej zmniejsza się błyskawicznie. Przynajmniej plecak lżejszy, ale pragnienie dokucza nieustannie. Wokół nie brakuje strumyków, wszystkie relacje kategorycznie zabraniają jednak korzystania z tych „zdrojów”. Dlaczego? Sami przekonamy się w klasztorze, w którym staniemy na noc. Tu nie mają żadnych problemów z kanalizacją czy wywozem nieczystości. Przecież wszystko i tak spływa samo z siebie w dół! Na szczęście, prywatna inicjatywa okolicznych mieszkańców owocuje licznymi miniknajpkami i minibufetami.
Wreszcie klasztor i dpoczynek!
Ceny odpowiednio „górskie” (mała woda mineralna 15 yuanów), ale od pewnego momentu to przestaje mieć znaczenie. Towar dostarczają osły.
Wreszcie jakiś klasztor. Dużo mniejszy i uboższy niż ten, który odwiedziliśmy przy kolejce linowej. Nie dziwota, docierają tu tylko nieliczni pielgrzymi. Okazja do odpoczynku, Hurra! Zwiedzam ten klasztor dokładnie jak nigdy dotąd, zaglądam gdzie tylko się da. Na koniec, kupujemy za 20 yuanów miskę ryżu z warzywami, surówek można do tego dobrać ile dusza zapragnie. To mnisi obiad.
Pot się z czoła leje...
Niestety, czas ruszać dalej. Po drodze jeszcze pięć takich klasztorów, zanim dobrniemy do tego, który wybraliśmy na nocleg. Jesteśmy już dość wysoko, pojawiają się obsypane kwiatami krzewy rododendronów. To podobno wielka atrakcja góry Emei Shan. Rododendrony kwitną tu właśnie w kwietniu i wielu Chińczyków przyjeżdża jakoby tylko po to, aby podziwiać i fotografować te rośliny.
A wokół piękna chińska przyroda
Aktualnie jednak w zasięgu wzroku zajmuje się tym tylko Ada, dzięki czemu zyskuję chwilę wytchnienia. Kolejny klasztor pojawia się około godziny 13. Jeszcze uboższy niż poprzedni. Oferują tu już noclegi, ale pora wczesna, a i droga nadal daleka. Ruszamy dalej. Nowa atrakcja to znaki ostrzegające przed tymi osławionymi małpami. Ostrzeżeń sporo, małp żadnych ani widu, ani słychu. Może pojawią się wyżej? Czekamy już na to z niecierpliwością. Ada dla przygody, a ja będę mógł wreszcie komuś przyłożyć za wszystkie moje krzywdy! Tymczasem przeklinam w duchu dobrotliwego Buddę. A to sobie wybrał miejsce. I w dodatku, a jakże, wjechał na sam szczyt na grzbiecie słonia! W pewnym górskim stawie umył swojego towarzysza i z tej okazji postawiono tam później klasztor. Tam właśnie zamierzamy zatrzymać się na noc i tam też jakoby występują licznie najbardziej bezczelne małpy. Ale droga jeszcze daleka.
A z tyłu panowie z kamieniami, no coż, trzeba iść do przodu...
Odwiedzamy kolejną świątynię z klasztorem. Trwają tu drobne prace budowlane przy naprawie obmurowań skarpy. Miejscowi taszczą po tych schodach sporych rozmiarów kamienie, wyglądające na bardzo ciężkie. Po dwóch robotników w parach, mają specjalne nosidła. Ada stawia mi ich za wzór. Rzeczywiście, jakoś tak głupio stawać przy nich dla odpoczynku z zaledwie małym plecakiem na grzbiecie.
Skąd oni mają tyle siły?
Z trudem chronię się w bramie klasztoru (a jakże, dojście po schodach – podobizna Buddy bez schodów chyba się tutaj nie liczy). I wreszcie jakaś przyjemna niespodzianka. Okazuje się, że jakimś dziwnym sposobem ominęliśmy albo przeoczyliśmy dwa klasztory. Wydaje się to niemożliwe, ale trzykrotnie zapytany mnich, trzy razy wskazuje palcem wizerunek na mapie umieszczony bezpośrednio pod naszym najbliższym celem, klasztorem Xixiangchi (to ten, przy którym Budda umył słonia, dwie godziny drogi od szczytu). A więc już niedaleko!
Tym razem obserwuje robotników z góry...
Ruszam z taką nadzieją, chociaż trzeba wspiąć się na kolejny grzbiet. Po drodze nastepna knajpka-bufet. Nie ma mowy, tym razem „pielgrzym” musi wzmocnić się piwem. Moja pani łaskawie się zgadza, sama też raczy skorzystać z oferty. Puszka 20 yuanow, ale co tam. Nawet średniej klasy marka Harbin smakuje niczym najlepszy doppelbock z bawarskich piwnic! I oto... I oto... Słyszę muzykę modlitewną! W kolejnych odwiedzanych klasztorach mnisi puszczają ją z odtwarzaczy dla dodania nastroju.
Wreszcie Światynia Mycia Słonia!
To musi być już gdzieś blisko, to bajoro od słonia! Wreszcie widać bramę, po schodach do góry... Za bramą kolejne schody i wejście do świątyni. Mamy nawet cennik noclegów. Ceny wydają się dość umiarkowane, 50 yuanówe od osoby. Jest godzina 16.00. Czy iść dalej, przez dwie godziny, w nadziei, że znajdziemy jednak nocleg u podnóża samej góry? Przy parkingu i pętli autobusów? Jeśli tamtejszy klasztor będzie już „zajęty”, czego się obawiamy, to zostanie tylko powrót do obecnego miejsca. A tego bym nie zniósł.
Utrudzony pielgrzym przybywa na nocleg
W dodatku Ada koniecznie chce nocować w klasztorze, żaden hotel nie wchodzi w grę! Przecież już wczoraj wspaniałomyślnie zrezygnowała z tej atrakcji w Baoguo, jak teraz o tym przypomina. Krążymy przez dłuższą chwilę, nie mogąc podjąć decyzji. Badamy nawet na próbę najbliższy odcinek dalszej drogi. Podobno odtąd ma być już mniej stromo. Guzik tam, widzimy schody, jak zawsze. Kilkadziesiąt metrów ponad klasztorem ulokowano za to dwie knajpki.
Tak...to na pewno! TU! 
Jadłospis taki sobie, jeszcze gorzej wygląda kuchnia (do której Ada, wyjątkowo tym razem, wstawia głowę), za to piwo Harbin z lodówki za 15 yuanów! To przeważa sprawę. Zostajemy!
Wynajmujemy dwuosobowy „pokój” za 200 yuanów (ok. 120 zł.). Okazuje się bowiem, że tamte noclegi za 50 yuanow to miejsca w salach wieloosobowych, które nie są jednak koedukacyjne. Musielibyśmy się rozdzielić, na co nie mamy ochoty. W dodatku planujemy bardzo wczesną pobudkę i wymarsz przed świtem.
Wreszcie w raju :D nawet chmury są pod stopami
A tak, dodadzą jeszcze koc elektryczny, co może się przydać – jak doradzają na necie poprzednicy. Warunki w tym „pokoju” bardzo klimatyczne. O tym, co znaleźliśmy w wc i „łazienkach” lepiej nie mówić. Postanawiamy, że skorzystamy z umywalek na otwartym dziedzińcu oraz węża z wodą. Zimną, oczywiście, ale co tam. W końcu to klasztor. I tak zadziwili tym kocem. Aby zdobyć się na odwagę skorzystania z tych luksusów postanawiamy wzmocnić się wspomnianym piwem oraz zabranym prowiantem (trochę przywiezionej jeszcze z Polski suszonej kiełbasy, troche kupionej w Xi'an suszonej wołowiny – pycha, wietnamskie chipsy z banana).
Wymarsz skoro świt
Jeszcze tylko ostatnie kilkadziesiąt metrów po tych cholernych schodach i prawdziwie zasłużony odpoczynek pielgrzyma, z puszką piwa w dłoni. Obserwujemy okolicę i nadciągające chmury, podnosi się także mgła. Klasztor zaczyna tonąć w jej wilgotnych tumanach, sprawia posępne, tajemnicze, ale i urokliwe wrażenie. Pogoda najwyraźniej się psuje, co zresztą zapowiadano. Przy kolejnym piwie nie zamierzamy jednak akurat teraz się tym martwić. I tak nie mamy innego wyjścia, jak dalszy marsz do oddalonego o dwie godziny drogi parkingu z pętlą autobusową.
A wokół sceneria niby z Mrocznego Lasu Władcy Pierścieni
W przeciwnym razie, siedem-osiem godzin zejścia w dół, po własnych śladach. Ale to dopiero jutro. Tymczasem, zastanawiamy się, jak ci mnisi tutaj żyją i nie dostają natychmiast reumatyzmu, o suszeniu prania już nie wspominając. Drugi temat to brak małp. Właśnie w okolicach tego klasztoru miały być najbardziej uciążliwe. Dochodzimy do wniosku, że przegięły i ktoś je w końcu wystrzelał. Okazuje się, że klasztor posiada całkiem przyzwoite łącze Wi-Fi! Znak czasów. Godzina jest w miarę odpowiednia (w Polsce niedzielne, wczesne popołudnie).
I rododendrony wyłaniające się z mgły
Nawiązujemy więc kontakt z przyjaciółmi, którzy specjalnie na tę okoliczność zainstalowali sobie chińskiego we-chata. Można nawet uruchomić kamerę i raczymy ich widokiem buddyjskich mnichów. W zamian udowadniają nam, że w naszym domu - którego doglądają - wszystko w porządku, nawet koty żyją zdrowo. Podobno pogoda w Polsce fatalna, deszcz, przymrozki, zimno jak w zimie, a wszystko to w końcu kwietnia 2017 r. Mamy przynajmniej taką satysfakcję! To odczucie pomaga podczas lodowatej kąpieli na dziedzińcu. Potem to już tylko szybko: śpiwór, elektryczny koc, przytulić się ciasno i wreszcie sen. Zgodnie z planem, wstajemy najwcześniej, jak się da. To znaczy tak, aby otworzyli „recepcję” i zwrócili kaucję (w każdym hotelu zazwyczaj po 100 yuanów za pokój). Panują jeszcze prawdziwie „egipskie” ciemności, ale pierwsi mnisi już na nogach. Biją w dzwon, oznajmiający początek dnia. W rytm tego odgłosu opuszczamy klasztor. Nadciągnęły wilgotne chmury, ale jeszcze nie pada. Tyle, że widoczność marna. Ani cudownych aureoli, ani choćby Himalajów raczej już nie ujrzymy. To uspokaja nasze sumienia względem zbyt późnej pobudki, a obecnie zbyt powolnego marszu pod górę.
Klasztor Leidongping który uraczył zbłąkanych pielgrzymów śniadaniem

Śniadanie u mnichów :P
Bo żadnego, zapowiadanego złagodzenia stromizny schodów nie widać. Małp także nie i ostatecznie tracimy nadzieję na szansę odparcia ich ataku. Doganiamy parę Chińczyków. Chłopak i dziewczyna, też chcieli na wschód słońca i też nie dali rady. Co prawda, widoki i tak żadne. Dzień już dawno wstał, ale idziemy w chmurach. Wreszcie robi się bardziej płasko. Pojawiają się coraz liczniejsze krzewy kwitnących rododendronów. Tym razem toną we mgle, krajobraz tajemniczy i ponury: gęste tumany, z których wynurzają się skały i drzewa o fantastycznych, powykręcanych kształtach.
Ach, wszędzie ten znak szczęścia...
Są jednak tacy co mają trudniej od nas...
Tu i ówdzie szczelina lub przepaść (dobrze ogrodzone). Po kolejnej godzinie słyszymy, zaskoczeni, odgłosy samochodów. No tak, miał być parking i pętla autobusowa. - „Ale żeby jeden autobus co pół godziny i kilka aut robiły taki hałas?” - Myślimy naiwnie. Mijamy jakieś pawilony, przez duże okna widać liczne, posłane prycze. To zapewne forpoczty klasztoru Leidongping. Może i znalazłby się tu wczoraj nocleg, ale te samochody psują cały klimat... Na dziedzińcu uprzejmy mnich proponuje nam (po angielsku!) śniadanie. 10 yuanów od osoby. Kleik z ryżu i mleczka kokosowego (oferują dokładki), coś w rodzaju pieroga bez nadzienia, warzywa. Dodajemy do tego własne orzechy migdałowe, kupione jeszcze w Pekinie i mamy „klasztorny breakfast”. Biesiadujemy tak pół godziny, zadowoleni z osiągnięcia upragnionego celu. Przecież stąd nie może już być daleko! Po wyjściu spotykają nas trzy bardzo niemiłe niespodzianki. Po pierwsze, zaczęło w międzyczasie padać i deszcz przybiera na sile, raczej nie zanosi się, aby miał ustać.
jeszcze tylko ostatnie schody...
i wyłania się osnuty mgłą szczyt Emei
Robi się też zimno, w końcu to już spora wysokość. Po drugie, tych „kilka samochodów i autobus” przekształcają się w prawdziwe stado tychże środków lokomocji. Ruch jak na autostradzie, co chwila dojeżdżają nowe. I najgorsze... znowu tłumy „pielgrzymów”. Jest poniedziałkowy poranek, fatalna pogoda, początek tygodnia pracy, a tutaj – tłok jak w pochodzie pierwszomajowym. Wszyscy walą gdzieś pod górę. Ruszamy wśród tego tłumu. Mijamy ciągnące się bez żadnej przerwy stragany z pamiątkami, relikwiami i przekąskami.
Czyli zwykły, turystyczno-pielgrzymkowy cyrk, tyle, że w wydaniu buddyjskim. Znowu pojawiają się lektyki, tym razem znajdują się dość liczni chętni. Pasażerowie otrzymują jeszcze parasole, którymi osłaniają się przed deszczem. Uważam to za poważne niedopatrzenie! Prawdziwie godni tego miana „pielgrzymi” powinni mieć możliwość wynajęcia nosicieli tychże parasolek (podczas deszczu) lub wachlarzy (przy palącym słońcu). Po około dwudziestu minutach cały ten tłum skręca gdzieś w bok. Osiągnęliśmy dolną stację kolejki linowej na szczyt. Przed wejściem spory ogonek, ale liczne, wijące się spiralnie barierki sugerują, że bywa dużo gorzej. Adę dopada chwila słabości... - „Może pojedziemy?” - pyta dość niepewnie. - „Robi się zimno i nieprzyjemnie.” - Obstaję przy dalszym marszu pieszym na samą górę. W końcu idziemy od wczoraj i mielibyśmy odstąpić na ostatnim progu tej cholernej, świętej góry? Moja pani przyznaje mi rację. Z perspektywy następnych dni widzę, że może powinniśmy pojechać. Pomimo tego, że przewidująco zaopatrzyła się w o wiele lepszą ochronę przed deszczem (dobrej klasy sztormiak żeglarski, podczas gdy ja zadowalam się jednorazową peleryną) to ona przypłaci tę wędrówkę przeziębieniem.
Chronimy się przed deszczem na szczycie w jednej ze świątyń
Schodząc ze szczytu do stacji kolejki...
Okazuje się, że mamy przed sobą jeszcze około dwóch godzin drogi na szczyt. Na wschód słońca i tak z naszego Xixiangchi żadną miarą byśmy nie zdążyli. Ludzi nawet sporo. Trafiają się śmiałkowie, gotowi zaryzykować piesze pokonanie ostatniego odcinka. Tym bardziej, że kolejka droga: 55 yuanów (ok. 30 zł.) w jedną stronę.
Wreszcie końcowy płaskowyż. Bardzo rozległy, mamy tu kilka świątyń, są hotele, restauracje, kolejka wąskotorowa, wszelkiego rodzaju sklepiki i Bóg wie, co jeszcze. Podobno w słoneczne dni widok z góry jest fantastyczny, niestety, obecnie wszystko tonie w chmurach i deszczu. Podążamy za kierunkowskazami prowadzącymi do głównego sanktuarium, świątyni Jinding (Złoty Szczyt, Golden Summit). Istotnie, kopulasty dach budowli pokryto złotem, może i prawdziwym? To tutaj Budda wjechał na swoim słoniu. Toteż różnych figur tego zwierzęcia nie brakuje. Sama świątynia jakiegoś porażającego wrażenia na mnie nie wywiera. Kapiący od złoceń kicz, różniący się mocno od klasycznych rozwiązań tradycyjnej architektury chińskiej.
Tym, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, a było to też jedno z uderzających wspomnień z Chin, to widok współczesnych kulisów. W jednej z bocznych świątyń trwały poważne prace budowlane.
mijamy barierki obwieszone kłódkami (tak! tutaj też dotarł ten zwyczaj)...
W drodze na płaskowyżu towarzyszyli nam liczni mężczyźni, dźwigający w deszczu zawieszone na plecach olbrzymie i ciężkie kosze ze żwirem. Przystawali co jakiś czas, wspierając swój ciężar na specjalnych podpórkach, które nosili na podobieństwo lasek. Okazało się, że dostarczają żwir na tę budowę, bo nie można wozić go ciężarówkami. To jeszcze rozumiem, ale taczki też Buddzie przeszkadzają? Ada zapewnia, że kilka lat takiej pracy i kręgosłup załatwiony. Może szybciej. Po dostarczeniu każdego kosza na miejsce (około półtora kilometra pod górę) brygadzista zaznacza coś na swojej liście.
oraz odpoczywających tragarzy.
Wreszcie z powrotem na dole!
Zapewne liczbę wniesionych tego dnia przez konkretnego tragarza koszy. Wątpię, aby zarabiali krocie. Chiny to kraj kontrastów.
Przemoknięci, nawet pod dachem Buddy odczuwamy zimno. Czas wracać, mamy dość świętej góry. Trzeba jeszcze odnaleźć stację kolejki, skoro nie wjeżdżaliśmy, to nie wiemy gdzie konkretnie jest. Zajmuje to trochę czasu, z powodu mgły i sprzecznych informacji drogowskazów. Wreszcie trafiamy do... ogonka, oczywiście. Potrójny, kanalizowany przez wszędobylskie barierki.
A świątynia Baoguo tym razem otwarta
Posuwa się dość sprawnie, ale i tak czekamy około pół godziny. Na szczęście, pod dachem. Tu bardzo często pada. Nadchodzi nasza kolej. Ze zdziwieniem obserwujemy, że po przejściu kołowrotka Chińczycy znowu puszczają się biegiem w stronę wagonika! Po co, na wszystkich bogów i boginie! Chyba z czystego przyzwyczajenia, bo tak ich wielu, że zawsze czegoś, dla kogoś zabraknie... Liczbę pasażerów odliczył kołowrotek, nie ma tu bagaży ani gniazdek, a przy takiej pogodzie i tak nic nie widać.
A w środku świece i...
Zresztą zwycięzcy wcale nie ustawiają się przy oknach. Przychodzimy w tylnej stawce, a bez trudu znajdujemy miejsca przy szybie. Co prawda, jak już powiedziałem, nic nie widać. W dół, wreszcie w dół...
W komfortowych warunkach, po dwóch dniach katorgi (co prawda, gdy pomyślę o tych nieszczęśnikach z koszami, to wstydzę się tego określenia w odniesieniu do naszej, turystycznej wspinaczki). Na dole ponowne pokonanie dwudziestominutowego odcinka do pętli autobusowej. Największa przeszkoda to obecnie jeszcze większe tłumy walące pod górę!
i kadzidła.
Ta zapowiadana pętla to w istocie sporych rozmiarów dworzec, godny miasta wojewódzkiego w Polsce. Wszyscy jadą tu w dół, bilety kupujemy więc bez problemu. Autobusy odjeżdżają jeden po drugim. Dochodzi południe. To tutaj godziny szczytu. Zjazd trwa około dwóch godzin, z postojami. Robi się ciepło. Moja pani drzemie. Snuje jeszcze ambitne plany natychmiastowego odebrania bagaży i wyjazdu do Leshan, na zwiedzanie olbrzymiego posągu Buddy. Potem mielibyśmy jechać do Chengdu i szukać tam noclegu.
oraz Puxian (wcielenie Buddy) na słoniu
Wszystko w deszczu. Podnoszę bunt i namawiam do wzięcia kolejnego noclegu u Patryka. Tanio, czysto, wygodnie i na miejscu. On sam już to zresztą proponował i zapowiadał, że po zejściu z góry wszyscy tak robią. Ada niechętnie ustępuje, główny argument to okazja zwiedzenia świątyni w Baoguo, poprzednio już zamkniętej. Teraz ja ustępuję, chociaż moja pani zaczyna kaszleć i pociągać nosem. To początki przeziębienia, wolałbym skazać ją na gorący prysznic, uwięzić w łóżku i zastosować okłady... Ale fachowców podobno nic nie łapie... Tak więc po zakwaterowaniu (i oddaniu kbkb – krótkich bojowych kijów bambusowych przeciwko nieobecnym małpom) ruszamy do tej świątyni. Robi wrażenie, to prawda. Bogata, odnowiona. Tu nie ma mowy o żadnej blasze falistej. Przyjemny spacer, ale nadal pada, a Ada coraz częściej pociąga nosem. Jeszcze kolejna porcja ostrych, syczuańskich specjałów (tym razem popijamy bezpiecznie Harbinem), rozmowa z Patrykiem, udzielającym wskazówek co do najlepszego, jutrzejszego dojazdu do Buddy w Leshan i wreszcie prysznic, wreszcie łóżeczko. Nawet najgorętsze okłady nie zdołają już jednak uratować mojej pani przed przeziębieniem. Nóg od dawna nie czujemy. Dobrotliwy Budda potrafi dać w kość!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz