niedziela, 28 maja 2017

Jedziemy do Emei Shan


Pociągi to w Chinach podstawowy środek transportu podczas podróży na dalsze odległości. Korzystają z nich tłumy ludzi, są zawsze pełne, a i dworce zatłoczone pasażerami. Cecha charakterystyczna kolei w Państwie Środka to olbrzymie różnice w standardzie. Chińczycy chlubią się słusznie torpedami, pokonującymi przestrzeń z prędkością 300 km/h (nowoczesne, czyste, drogie – czyli ceny biletów na polskim poziomie – a i tak zawsze pełne), podstawowa masa podróżnych korzysta jednak z tzw. wolnych pociągów – tanich i często obskurnych, spędzających w trasie po kilkanaście godzin. Do tego wyrazisty kontrast pomiędzy klasą pierwszą i drugą, w Chinach to prawdziwa przepaść. Europejczyka zadziwiają jeszcze korowody z wsiadaniem do pociągu, o czym już pisałem. Osobny problem to kupno biletów. W dniu odjazdu są już często niedostępne, do tego całkowity brak znajomości języka angielskiego wśród personelu kolejowego oraz tablice informacyjne wyłącznie w „krzakach”. Zapowiedzi tylko po chińsku.
Jedna z chińskich "torped"
Ponieważ uprzedzano nas o tym wszystkim, najważniejsze dla nas bilety sypialne na trasach Pekin – Xi'an oraz Szanghaj - Pekin kupiliśmy już w Polsce, przez internet. Nocne przejazdy pozwalają oszczędzić czas oraz nie martwić się o noclegi. Poszło to sprawnie, jedyny minus polega na tym, że przydzielony i opłacony bilet należy i tak odebrać osobiście w kasie dworca, najpóźniej 2 h przed odjazdem (przy czym nie ryzykowałbym pozostawienia sobie aż tak małej rezerwy). Weterani piszą, że z tym odbiorem bywały kiedyś olbrzymie problemy, obecnie serwis internetowy załącza do kupionego biletu tekst po angielsku i po chińsku, z wyjaśnieniem istoty sprawy. Należy to sobie wydrukować jeszcze w domu i potem pokazać przy okienku. Wtedy wszystko idzie sprawnie.
W Xi'an kończył się jednak „przygotowany” logistycznie szlak naszej wyprawy, odtąd mieliśmy poruszać się „elastycznie”, nie związani rezerwacjami hoteli, pociągów i statków. Dziesięć dni na dotarcie do Shuzou, gdzie czekać miały kolejne, zamówione noclegi i przejazdy. Decyzja o tej „elastyczności” okazała się słuszna już pierwszego dnia. Nie udało się szybko zwiedzić grobowca Pierwszego Cesarza, rzucić okiem na samo miasto (zresztą bardzo ładne i warte uwagi turysty), a wieczorem ruszyć w dalszą drogę. Zostaliśmy na noc, przekładając wyjazd o jeden dzień. Upatrzyliśmy sobie nocny pociąg do Chengdu, stolicy prowincji Syczuan, skąd zamierzaliśmy najszybciej jak się da przejechać do oddalonej o ok. 100 km. miejscowości Emei (a właściwie „wioski” Baoguo na przedmieściach), punktu startowego wspinaczki na Emei-Shan, świętą górę buddystów. W jaki sposób to uczynić, nie mieliśmy jeszcze pojęcia. Zobaczy się na miejscu. Sama decyzja o wyruszeniu na tę górę też miała ostatecznie zapaść dopiero w ostatniej chwili, wszystko zależało od pogody, a prognozy zmieniały się z dnia na dzień. Tutaj link do całkiem przyzwoitej strony z aktualną prognozą pogody (i co najważniejsze stronka działa w Chinach!).
Baoguo tutaj zmierzamy...
Pierwszy krok stanowiło jednak zdobycie miejsca we wspomnianym, nocnym pociągu do Chengdu. Zajęliśmy się tym wieczorem, pierwszego dnia w Xi'an, po pomyślnym znalezieniu noclegu. „Kupno biletu na stacji to prawdziwa męka”, poinformował pocieszająco przewodnik, doradzając skorzystanie z usług kilku biur pośrednictwa dla turystów. Nie chcieliśmy jednak tracić czasu ani na ich poszukiwanie na mieście, ani też pieniędzy na prowizje. A dworzec mieliśmy tuż przed nosem. Z perspektywy późniejszych doświadczeń uznaliśmy, że opinia przewodnika była tylko częściowo słuszna. Prawda, gdy cudzoziemiec podejdzie do kasy i poprosi po angielsku np. o bilet na najbliższy pociąg do Pekinu, wywoła popłoch. Kasjer/kasjerka wpadnie w stupor i jedyna czynność, którą zdoła ewentualnie wykonać, to ucieczka lub wezwanie na pomoc kolegi/koleżanki. Później obywa się zbiorowe konsylium nad tak trudnym przypadkiem jakim jest "biały turysta", często z prośbą o konsultacje u sprowadzonych na tę okoliczność sław medycznych. Zazwyczaj pacjent nie zdoła tego przeżyć, czyli biletu i tak nie kupi. Powtarzanie słów Pekin (czy raczej Beijging – bo tak nazywają to miasto Chińczycy) albo „train” lub „ticket” nic nie da. O ile nawet ktoś to zrozumie, to przecież pociągi są bardzo różne, wolne i szybkie, miejsca sypialne lub siedzące (a nawet tylko stojące, ale takich z założenia Europejczykowi się nie proponuje), do tego przepaść pomiędzy klasą pierwszą i drugą. Kasjer musi o to wszystko zapytać, zanim sprzeda bilet i przeszkoda ta staje się niemożliwa do pokonania.
Wejście do świątynnego parku w Baoguo
Ada opracowała jednak skuteczną procedurę postępowania. Pierwszy krok polega na zapoznaniu się z rozkładem jazdy (oczywiście, przez internet, bo tylko tam zamieszczono wersję angielskojęzyczną). Tutaj załączam link do strony z rozkładem pociągów w Chinach, darmowy internet z reguły (reguła ta ma odstępstwa) dostępny jest na stacji kolejowej. Wybieramy pociąg i spisujemy sobie jego numer oraz godzinę odjazdu – to jedyne, zrozumiałe dla przybysza wskazówki podawane na tablicach informacyjnych dworca oraz ekranach komputerów w kasach – reszta w „krzakach”). Do tego na translatorze Ada układa w możliwie prostych słowach życzenia co do rodzaju miejsca oraz klasy wagonu, w nadziei, że program zdoła to przetłumaczyć. W krytycznym momencie podsuwa to wszystko pod nos pani w okienku, dodając na zachętę po polsku: „Miśka, spójrz tutaj, chcę dwa bilety na ten pociąg. Widzisz? Nie, nie tu, na dole masz przetłumaczone na chiński żebyś nie musiała się męczyć.” Potem wpatrujemy się z nadzieją, widząc niemalże, jak pracują tryby w głowie nieszczęsnej urzędniczki, której przytrafił się taki klient. Chińczycy stojący za nami w kolejce mają pecha, no ale przecież mogli wybrać sąsiednią. Nie zauważyli, że tutaj ustawił się „trudny przypadek”? Gdy pani wyciągnie rękę i wypowie magiczne słowo: „Passport”, niekiedy dodając nawet „please”, wiemy, że partia została wygrana! Sprzedadzą nam bilety! Dodam, że bez dowodu osobistego (w przypadku miejscowych) albo paszportu z ważną wizą (zawsze to sprawdzają) biletu nikt nie kupi. Ten system zwykle się sprawdzał.
Oczywiście, zawsze są drobne komplikacje. Kasy biletowe Chińczycy często lokują w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, np. w osobnym budynku, który majaczy gdzieś na horyzoncie, po przeciwległej stronie ogromnego placu dworcowego. Bywa, jak w Xi'an, że pani w okienku za pośrednictwem własnego translatora próbowała początkowo skierować nas na lotnisko! Tym razem konsternacja z naszej strony. O co chodzi? A o to, że biletów na ten dzień już nie ma, a nie zrozumiała, że chcemy kupić na jutro. - „Też nie ma.” - Po chwili wypisuje to ku naszej rozpaczy na translatorze. - „Nie ma?” - pytamy rozpaczliwie. Nie ma dwóch biletów? Mogą być jakiekolwiek, w drugiej klasie i siedzące, skoro nie ma już sypialnych. Okazuje się, że takie jeszcze mają. – „Ale tylko na jutro. Dzisiaj nie” - upewnia się pani w okienku. Z radością potwierdzamy, nie wiedząc, co nas dokładnie czeka. Potem wpadamy jeszcze na doprawdy głupi pomysł, aby wejść do budynku dworca i zbadać, w której poczekalni zbierają się podróżni do Chengdu. Chcemy oszczędzić sobie kłopotów następnego dnia, a pakujemy się w takowe obecnie. Funkcjonariusz, czuwający przy drzwiach nad bezpieczeństwem, rutynowo prosi o okazanie biletów i przepuszcza je przez czytnik. Zaalarmowany głośnym piskiem budzi się z letargu, ogląda nasze karty wstępu na pociąg i zaczyna coś gorączkowo tłumaczyć. Oczywiście, po chińsku. W końcu wzywa pomocy i ktoś odprowadza nas ponownie do kasy, odganiając ludzi w kolejce. Obustronne niezrozumienie. Obawiamy się, że bilety zostały przedwcześnie zdezaktywowane i jutro mogą nas nie wpuścić na dworzec oraz do pociągu. Próbujemy to wytłumaczyć i poprosić o duplikaty. Chińczycy myślą z kolei, że poprzednio pomyliliśmy dzień wyjazdu (bo inaczej po co, na wszystkie demony chińskiego piekła, próbowaliśmy już w tej chwili wejść do budynku?), a teraz chcemy bilety na dzisiejszy pociąg. A takowych już przecież nie ma. Wyraźnie to zapowiedzieli przy poprzedniej rozmowie. W taki właśnie sposób, dedukcyjnie, rekonstruuję tok rozumowania obydwu stron. Wyjaśnienie tego nieporozumienia okazało się bowiem ostatecznie niemożliwe, przerosło zdolności translatorów. W końcu odchodzimy, w nadziei, że bilety nadal zachowały ważność. Mamy nauczkę, po chińskich dworcach kolejowych nie należy plątać się bez potrzeby. I tak są wystarczająco zatłoczone!
Nadzieja nas nie zawiodła. Biletów jednak nie zdezaktywowano i następnego dnia przechodzimy przez punkt kontrolny bez problemów. Oczywiście, po odstaniu w olbrzymiej kolejce. Takich punktów jest kilka i pracują sprawnie, ale wieczór to pora odjazdu wielu pociągów i podróżnych mnóstwo. Na szczęście, pojawiliśmy się z odpowiednim wyprzedzeniem. Potem jeszcze odrębna bramka kontroli bezpieczeństwa, prześwietlenie bagażu i dokładne obmacanie podejrzanego przez funkcjonariusza – lub, jeśli ma się szczęście, przez młodą, atrakcyjną funkcjonariuszkę. Tu przykładają się zwykle do obowiązków i obmacują bardzo starannie... Co prawda, Ada skarży się na nierównoprawne traktowanie. Pasażerki są kontrolowane wyłącznie przez policjantki, podczas gdy w drugą stronę te zasady nie obowiązują! Bywa też jednak, że zarówno policjanci jak i policjantki używają elektronicznych wykrywaczy metalu zbliżonych kształtem do pałek – to tzw. „darmowy masaż chińską pałą” - jak się śmiejemy. Żadnych korzystnych wrażeń nie pozostawia.
Wiemy już, że teraz należy odnaleźć nie wejście na peron, ale naszą poczekalnię. Cóż z tego, skoro jedynie numer i godzina odjazdu pociągu dają się rozpoznać na tablicy. Poczekalnię oznaczono już tylko w „krzakach”. Stoimy bezradnie, rozglądając się za jakimś mundurowym - wyjątkowo akurat żadnego nie widać, gdy mógłby się przydać. Z pomocą przychodzi jakiś uczynny Chińczyk. Prosi na migi o pokazanie biletów, a potem gestem nakazuje iść za sobą. Prowadzi nas do poczekalni numer 4, umieszczonej zresztą na innym piętrze ogromnego, jak zawsze, dworca. Sami długo byśmy szukali... Tu nie ma już żadnych bagażowych, jak w Pekinie. W końcu jedziemy najniższą klasą. Z ulgą dostrzegamy jednak tablicę z symbolem naszego pociągu przy jednej z bramek wyjściowych. W tej chwili jest, oczywiście, jeszcze zamknięta. Ale stoi już przed nią długi ogonek podróżnych. Ponieważ w zatłoczonej poczekalni już dawno zajęto wszystkie miejsca siedzące, stajemy w tej kolejce. Po chwili zmęczenie bierze górę, nie bacząc na nic, siadamy „po turecku” na podłodze. Ada udaje się jeszcze do toalety.
„Nie uwierzysz, co tam widziałam” - opowiada po powrocie, zataczając się niemal ze śmiechu. Spodziewam się najgorszych, możliwych okropności. - „Nie, nie to. Oczywiście, brud i smród jak zawsze, ale pewnej pani to w najmniejszym stopniu nie przeszkadza. Nakłada sobie właśnie na twarz maseczkę z ogórków i plasterki tych warzyw kładzie na zamkniete powieki! Tak, kosmetyczną maseczkę z ogórków na podróż! Szkoda, że nie zrobiłam zdjęcia. Może jeszcze zdążę.”
Niestety, akurat w tej chwili funkcyjni zaczynają otwierać „naszą” bramkę i natychmiast w sali nastaje wielkie ożywienie. Pchani przez tłum, dajemy się ponieść ku wąskiemu przesmykowi. Tym razem nie ma wejścia vipowskiego. Razem z innymi, startujemy biegiem natychmiast po tym, gdy nas przepuszczono. Na szczęście, niedaleko. Wszystkiego około pół kilometra po korytarzach i samym peronie, po drodze jeszcze schody. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, nasze miejsca są, co prawda, wolne. Tutaj nikt nie zajmie ot tak sobie cudzego, to nie do pomyślenia. Ale plecaki upychamy na półkach bagażowych dosłownie wciskając je na siłę, dość daleko od naszych siedzeń, ale to nic! Grunt, że nie blokujemy nimi przejścia i nie będziemy musieli ruszać „czterech liter” za każdym razem, gdy ktoś przebija się pomiędzy ustawionymi ciasno fotelami. Ma to miejsce przynajmniej raz na 10 minut, także w środku nocy. Komórki nie zdołaliśmy podłączyć, zresztą w tym wagonie gniazdek nie ma. To poważny problem, gdyż poprzedniej nocy zdezelowane gniazdko w pokoju hotelowym przestało nagle ładować (widocznie adapter się obluzował) i telefon jest obecnie „na głodzie”. A to przecież translator! Bez niego z nikim się tu nie dogadamy, a następnego dnia mamy jeszcze jechać nieopracowaną trasą do tego Baoguo. Na szczęście, pomoże konduktor. Ada wklepuje na resztkach energii odpowiednią prośbę, tłumacząc naszą wielką potrzebę i kolejarz podczepia telefon do gniazdka w przedziale służbowym, odłączając własny. Jesteśmy uratowani!
Pociąg rusza, pojedzie prawie 17 godzin, czas rozejrzeć się, w jakich warunkach spędzimy noc. Okazuje się, że sprzedano nam miejsca w pobliżu, ale nie obok siebie. Zamieniamy się jednak bez problemu, Chińczycy czynią to niezwykle chętnie. Ta uprzejmość nie jest zupełnie bezinteresowna, jak przekonujemy się po pewnym czasie. W kasie sprzedano nam najlepsze możliwe miejsca siedzące drugiej klasy: przy oknach oraz, co nawet ważniejsze, przy stolikach! Można na nich oprzeć głowę i przysnąć. Sami pozbawiliśmy się tego luksusu. Teraz siedzimy naprzeciwko siebie, wciśnięci pomiędzy Chińczyków, z ograniczonymi możliwościami zmiany pozycji lub choćby wyciągnięcia nóg. Na pocieszenie wydobywam drugi i ostatni, niestety, karton z przygotowanym jeszcze w Polsce drinkiem: Finlandia z sokiem pomarańczowym. To powinno pomóc. Ale nie pomaga w stopniu wystarczającym. Dawka lekarstwa okazuje się zbyt mała. Trzeba było zachować na tę okazję i Krwawą Mary, wypitą tak beztrosko w drodze do Xi'an. Teraz dopiero doceniamy w pełni ówczesne luksusy wagonu sypialnego. Pocieszycielka Finlandia szybko się kończy, a my nadal mamy przed sobą paskudną noc. Szczegółów opisywał nie będę, podobnie jak i przykrych przeżyć porannych w wagonowej toalecie. Nie ma wyjścia, do godziny 14, czyli planowanego czasu przyjazdu, nie wytrzymamy. Inni podróżni też nie, co czyni całą sprawę mocno „śmierdzącą”. Naprawdę, warto ruszyć wcześnie i nie zwlekać z nieuniknioną decyzją. Im późnej, tym gorzej.
Tymczasem o poranku życie wagonowe zaczyna rozkwitać. Chińczycy przygotowują zupki, parzą herbatę (kran z wrzątkiem musi się znaleźć nawet w takim wagonie), zaczynają się rozmowy. Nasz sąsiad jest bardzo miły, ale potrafi się tylko przyjaźnie uśmiechać. Tu i tam pada jednak jakieś pojedyncze, angielskie słowo. Jesteśmy jedynymi „białymi małpkami” w tej części pociągu. Przecież „normalni” Europejczycy tak nie podróżują. Wzbudzamy chyba sympatię. Te próby konwersacji sprowadzają pewną młodą, miłą Chinkę. Zwróciłem na nią uwagę już wcześniej, ładna dziewczyna, od kilku godzin stoi w przejściu, widocznie dostała tylko miejsce stojące. Podchodzi i mówi, że uczy się angielskiego (a jakże, to głównie przedstawicielki płci pięknej zadają sobie ten trud), nie jest w tym szczególnie dobra, za co przeprasza (to zwyczajowy tekst każdego Chińczyka, choćby nawet amatorsko grywał w wystawianych w oryginale sztukach Szekspira), ale chciałaby trochę porozmawiać i poćwiczyć. Rzucamy się na taka okazję jak alkoholik na widok procentów! Po chwili luźnych uwag, skąd przyjechaliśmy, jak podobają nam się Chiny, co widzieliśmy i co jeszcze chcemy zobaczyć, Ada kieruje rozmowę na bardzo interesujący nas temat. Jak najlepiej dojechać z Chengdu do wspomnianej „wioski” Baoguo, naszego najbliższego celu. Ponieważ rozmowa ożywia się i zapowiada na długą oraz owocną, uprzejmie odstępuję swoje miejsce naprzeciwko Ady. Tu nie ma takiego zwyczaju, zdziwiona Chinka bardzo długo się krępuje, ale w końcu siada z wyraźną ulgą. W końcu stała już od dłuższego czasu. Dziewczyny wymieniają się teraz sprawnie słowami, wspomagane od czasu do czasu przez translatory. Szybko okazuje się, że nieznajoma pochodzi z Xi'an i nie zna zbyt dobrze Chengdu, ale wtedy włącza się do konwersacji nasz uśmiechnięty sąsiad. Tak, mieszka w tym mieście i wszystko opowie, tylko nie zna ani słowa po angielsku. Tłumaczy coś szybko „naszej” Chince. Po chwili pojawia się też koleżanka dziewczyny i krąg rozmówców rośnie. W ruch idą smartfony i łącza internetowe. Ściągają chińskie rozkłady jazdy pociągów i autobusów z Chengdu. Miejscowi konsultują coś z ożywieniem. Otrzymujemy ścisłe instrukcje, jak najszybciej, najtaniej i najwygodniej dojechać do miasta Emei, (Baoguo to przedmieście tej miniaturowej metropolii – Emei ma około 300-400 tys. mieszkańców) łącznie z numerem pociągu i godziną odjazdu. Opowiadają nam też, co koniecznie trzeba w Chengdu zobaczyć, gdy wrócimy tam po zdobyciu góry. Tak mija nam czas przedpołudnia, przynajmniej wiemy już, co ze sobą począć po przyjeździe!
Procedurę opuszczenia pociągu, peronu i stacji już znamy. Trzeba teraz odnaleźć kasy biletowe (w innym budynku, hen na horyzoncie), kupić bilety, ponownie wejść na dworzec (kontrola biletów i „masaż chińską pałą”), odnaleźć właściwą poczekalnię. Mamy około godziny, ale zdążamy z wszystkim na czas. Zaopatrujemy się nawet w piwo i owoce na drogę.
Chińskie owoce. Niestety jak dotąd nie udało sie ustalić ich nazwy.  
Chyba nabieramy doświadczenia. Podróż do Emei, około półtorej godziny, upływa w luźnej atmosferze. Jest dużo miejsca, fotele jakby wygodniejsze, klasa ta sama, ale wagon chyba nowszy. Pewien niepokój budzi tylko kwestia dojazdu do samego Baoguo. Dworzec w Emei ulokowany jest na obrzeżach miasta, przewodnik dość mętnie i mało konkretnie wspomina o autobusach. Podejrzewam, że autor pojechał taksówką. Ostrzega bowiem przed naganiaczami, nieuczciwymi kierowcami, wygórowanymi cenami itp. Uzbrojeni w te ostrzeżenia pojawiamy się na placu przed dworcem. Natychmiast wzbudzamy ożywiony ruch – jedyni biali z plecakami.
Już w Baoguo
Opadają nas wspomniani naganiacze. Przebijamy się z trudem w stronę dworca autobusowego. Tam wszystko zamknięte, autobusy, owszem, stoją na placu, tyle, że nie widać nikogo z obsługi ani żadnego kierowcy. Wszystkie tablice i ewentualne inne informacje w „krzakach”, rzecz jasna. Widząc załamanie się naszej ofensywy i chwilowy brak planu działania, naganiacze odzyskują rezon. Jedna z kobiet zna przy tym trochę angielski. Współdziała z właścicielem całkiem porządnego, czarnego suwa niezłej klasy (marki, niestety, w tym zaaferowaniu nie zapamiętałem). Kierowca oferuje dowóz do Baoguo za jedyne 20 yuanów (12–13 zł). Upewniamy się pięć razy, czy dobrze zrozumieliśmy kwotę i niechętnie, nie mając innego wyjścia, zgadzamy się. Nadal nieufni, nie pozwalamy zamknąć plecaków w bagażniku – przewodnik ostrzegał, że kierowcy nie chcą później otworzyć kufra, jeśli nie zapłacić im tyle, ile zażądają (oczywiście, po podniesieniu ceny). Ruszamy, bacznie przyglądając się drogowskazom. Ale samochód jedzie jak po sznurku, od jednej tablicy wskazującej świętą górę do drugiej i dokładnie po trasie którą widać na mapie off-line którą wgraliśmy do smartfona jeszcze w Polsce.
U wejścia na szlak na Emei Shan
Po 10 minutach jesteśmy na miejscu. „Wioska” Baoguo okazuje się turystycznym centrum w stylu naszych „wiosek” podgórskich z jedną różnicą, zamiast kościółków widzimy buddyjskie świątynie i klasztory, wzniesione w chińskim stylu. W największej i najsławniejszej z nich można stanąć na nocleg. Klasztory na górze Emei-Shan pełnią bowiem przy okazji rolę schronisk dla turystów i pielgrzymów. Nic dziwnego, na sam szczyt idzie się 2-3 dni. Zafascynowana Ada marzy o takiej nocy w buddyjskim klasztorze – ach te nasze panie, cóż one widzą w podobnych miejscach?
Spacer po parku
Gdy dostrzegamy coś, co wygląda jak wspomniany klasztor, usiłujemy skłonić kierowcę, aby tam właśnie podjechał. Niewzruszony, skręca w przeciwną stronę i podwozi nas pod jakiś hotel. Potwierdzają się nasze najgorsze przypuszczenia. Trafiliśmy w szpony naganiaczy. Zaraz nas skasują, a hotel ma pewnie ceny jak w Hiltonie albo lepiej. Tymczasem kierowca zadowala się jednak uzgodnionymi 20 yuanami i pomaga wyjąć plecako-walizki.
Baoguo Świątynia a zarazem klasztor. Niestety już zamknięta
Zamierzamy ruszyć pospiesznie w stronę dostrzeżonego klasztoru, gdy dopada nas właściciel hotelu. Jakże by inaczej. To prawdziwy wulkan energii, macha rękoma jak wiatrak i sypie słowami na podobieństwo karabinu maszynowego. Ku naszemu zdumieniu, po angielsku! Usilnie namawia na zatrzymanie się u niego.
Wizytówka hotelu Patryka
Zapewnia, że udzieli nam wszelkich informacji o świętej górze i okolicy. Nie jesteśmy w stanie przeciwstawić się temu żywiołowi. Nadal protestując, lądujemy po chwili w hallu. Cena? Bardzo niska, 120 yuanów (ok 70-75 zł) – jak się okaże, to najtańszy nocleg, na jaki trafiliśmy w Chinach. Gospodarz zmusza wręcz Adę, by obejrzała oferowany pokój. - „Pewnie jakaś nora?” - pytam, gdy wraca z wycieczki na czwarte piętro. - „Nie, pokój naprawdę przyzwoity, łóżko, łazienka, prysznic, wszystko bardzo porządne.” - Słyszę zdumiony. - „To może zostaniemy?” - pytam nieśmiało, z rodzącą się nadzieją.

I rewers powyższej wizytówki z mapką.
Nie mam ochoty włóczyć się w poszukiwaniu wspólnej sali w jakimś klasztorze. - „Eee, wolałabym u mnichów...”. - „Mnichów będziesz miała jutro, na górze.” - „No dobrze, niech już będzie” - zgadza się niechętnie moja pani.
W taki oto sposób, Chiny zadziwiły nas po raz kolejny. Etap podróży, który przewodnik oraz strony netowe określały jako trudny do przebycia i skąpiły wskazówek, pokonujemy w ekspresowym tempie. W ciągu pół godziny od wyjścia z pociągu lądujemy u podnóża góry, w wygodnym łóżku. I wszystko to za nieduże pieniądze. Doprawdy, naganiacze potrafią okazać się przydatni! Dla tych, którzy zechcą kiedyś zdobywać Emei-Shan podaję namiary i hasła kontaktowe:
czarny suw na placu przed dworcem kolejowym w Emei
hotel Hongye w Baoguo, właściciel przedstawia się jako Patric
załączam fotografię wizytówki z planem sytuacyjnym, niestety, wszystko w „krzakach”
hotel położony jest około 300 m. w lewo od wejścia do świątynnego parku (duża, charakterystyczna brama na końcu głównej ulicy)

Inne ujęcie parku w Baoguo

Zanim skorzystamy z wszelakich rozkoszy łoża, odbywamy jeszcze spacer wśród położonych w egzotycznym parku świątyń, klasztorów i posągów, głównej atrakcji Baoguo. Najważniejszy przybytek już zamknięto, ale przechadzka stanowi miłą odmianę po niedolach podróży. Teren rozległy i trochę pobłądziliśmy w ciemnościach, ale co tam. Potem obiad. Jesteśmy w Syczuanie, tutaj zjedzą wszystko, byle było odpowiednio ostro przyprawione (tak twierdzą Chińczycy z innych prowincji). Wybieramy przedstawiony obiecująco na zdjęciu w menu „boczek po syczuańsku”. A niech to! Ukradli pomysł z Zakopanego. Wygląda i smakuje zupełnie jak nasz smażony, wędzony „boczek po góralsku”. Postanawiam sprawić przyjemność mojej pani i zamawiam najdroższe lokalne piwo, dostępne w knajpce. To nieznana nam jeszcze wtedy marka Snow. Niestety, skończyło się na dobrych chęciach. Piwo jest ohydne, posiada zaledwie 2,5% alkoholu, smakuje jak woda. Dostaję kategoryczny zakaz zaopatrywania dworu królewskiego w podobnie haniebne napitki. Musimy szybko sięgnąć po wypróbowaną już markę Harbin, aby spłukać zarówno palący smak innych, spożytych dań „po syczuańsku”, jak i zatrzeć „śnieżne” wrażenia.

2 komentarze:

  1. Super! Najbardziej zachwyciło mnie "popatrz, Miśka...", "rozkład jazdy w krzakach" też jest niezły. Kiedy już przestałam się śmiać, zaczęłam się zastanawiać, czy odważyłabym się na taką eskapadę? Może z kimś znającym teren, tak, ale Wy dopiero się uczyliście. Jestem pod wrażeniem. Wydaje mi się, że musicie sporo podróżować, bo jak dotąd, widzę niezłą logistykę. Mam nadzieję, że dalej szło Wam równie sprawnie i mogę liczyć na kolejne, pełne dowcipu opisy i cenne porady.
    Pozdrawiam, Roksana

    OdpowiedzUsuń
  2. Na własnych nogach to dotychczas podróżowaliśmy głównie po Europie, ale to bułka z masłem. Chiny to pierwszy dalszy wyjazd podjęty samodzielnie. Kraj ciekawy i bezpieczny dla turysty, stąd nasz wybór. Chińczycy zwykle bardzo życzliwi i pomocni (gdy już zrozumieją, o co chodzi). Obecnie są dostępne różne "ułatwiacze" w postaci np. translatorów czy lokalizatorów (w tym off line). Brak internetu, słaba znajomość angielskiego oraz dziwaczne, trudne do pojęcia przepisy, to utrudnienia. Ale sądzę, że każdy, kto nosi w głowie coś więcej niż tylko sznurek do zawieszania uszu, powinien sobie poradzić. W miarę upływu dni nabywa się też doświadczenia (np. w kupowaniu biletów i wsiadaniu do pociągu). Niestety, Chiny stają się krajem coraz droższym i coraz bardziej zatłoczonym, zwłaszcza, gdy chodzi o obiekty i logistykę turystyczną. Dlatego warto jechać jak najszybciej.
    Pozdrawiamy i zapraszamy.

    OdpowiedzUsuń