 |
Fansipan - widok z dachu Indochin. |
 |
W drodze do Sa Pa. |
 |
Panorama Sa Pa z okolicznych wzgórz. |
 |
Region Sa Pa słynie z produkcji herbaty. Tutaj pośród krzaczków herbacianych. |
 |
"Nasze" przewodniczki. |
 |
Widoki podczas wędrówki przypominają nasze Beskidy. |
 |
Podczas pikniku. |
 |
Na tle Fansipan. |
 |
A na horyzoncie majaczy coś ciekawego. |
 |
Kolejka linowa na Fansipan. |
 |
Chyba już wiemy, co będziemy jutro robili :D Fansipan! To jest to! |
 |
Bawoły, trochę inne od naszych. |
 |
A praca w Sa Pa wre. Trzeba chrustu naznosić na opał :D |
 |
I powoli schodzimy do wioski. |
 |
A w krzakach pasą się malutkie świnki. |
 |
Wioska, wioska coraz bliżej. |
Po
opłynięciu zatoki Ha Long Bay jedziemy nocnym autobusem sypialnym
do Sa Pa, górskiej miejscowości w północnym Wietnamie, znanej
przede wszystkim ze swoich krajobrazów (tarasowe pola ryżowe) oraz
z wiosek wielu górskich mniejszości etnicznych zamieszkujących w
najbliższej okolicy. Przejazd z Cat Ba zajmuje ok 8 h., cena ok. 20
USD od osoby. Sam autobus nowy i wygodny, niespecjalnie zatłoczony,
oferuje dobre warunki (najlepiej, jeżeli to możliwe, zająć
miejsce z tyłu). Jak się potem okaże, nie wszystkie autobusy
sypialne są tak przyjemne, trafiają się i zdezelowane, zatłoczone,
niezbyt czyste. Ten akurat przejazd wypadł jednak luksusowo i o 7.00
wynurzyliśmy się z pieleszy na dworcu w Sa Pa. Mamy 22 grudnia i
nadal znakomitą pogodę, świeci piękne słońce, na niebie ani
jednej chmury. To ważne, można przeczytać mnóstwo relacji o
zalewających wszystko ulewach, błocie zalegającym po
kolana górskie ścieżki, przenikliwych wiatrach oraz mgle
ograniczającej widoczność na długość wyciągniętej ręki. To
wszystko zostanie nam oszczędzone, jest tylko przenikliwie zimno.
Temperatura wynosi ok 0 stopni Celsjusza. Za dnia, w słońcu, robi
się cieplej, ale po zapadnięciu zmroku znowu lekki mróz. I to ma
być kraj tropikalny, a choćby subtropikalny? Ostrzegano zresztą na
necie, żeby ciepło się ubrać, a w większości hoteli nie ma
ogrzewania (co w pełni się potwierdziło).
Tymczasem
jednak nie hotele nam w głowie. Samo miasto jawi się jako niezbyt
urokliwe, brudne, zatłoczone, po błotnistych ulicach, wśród stert
śmieci przemykają szczury. Przed tym też ostrzegano. Wizytujący
Sa Pa to głównie entuzjaści zapoznawania się z folklorem
lokalnych, górskich mniejszości etnicznych. W swoich relacjach
pomstują na paskudne miasto, komercyjny, przygotowany „pod
turystów” skansen, czyli rzekomo „etniczną” wioskę Cat Cat w
bezpośrednim sąsiedztwie Sa Pa oraz rozpisują się o
niewiarygodnych atrakcjach wędrówek dzikimi, stromymi ścieżkami
wiodącymi do prawdziwie etnicznych wiosek. Oczywiście, szlaki są
nieoznaczone i należy wziąć przewodniczkę. W tej roli występują
energiczne, miejscowe dziewczyny (starsze „babuszki” także),
które czekają na klientów w pobliżu dworca autobusowego. Często
towarzyszy im małe stadko kilkuletnich dzieci. Mężowie, mniej
jakoby zaradni i przebojowi, niechętni do nauki angielskiego,
zajmują się w tym czasie domem oraz gospodarstwem. Napaleni
entuzjaści tych etnicznych cudowności wychwalają pod niebiosa
góry, a zwłaszcza wspomniane wioski mniejszości, w których można
jakoby zanurzyć się na całe tygodnie, krążąc od jednej do
drugiej, a i tak niewyżytym mieszczuchom z Europy mało!
Naczytawszy
się takich opinii nie mamy wyjścia i bierzemy naszą przewodniczkę
– dziewczynę około dwudziestki na oko. Zorientowawszy się, że
jesteśmy z Polski, daje nam do przeczytania zapisany w notesie „list
pochwalny”, w którym jacyś turyści – rodacy przedstawiają
walory odbycia wyprawy właśnie w jej towarzystwie oraz skorzystania
z noclegu w wiosce u rodziny. Bagaże zabierze tymczasem motocykl,
następnego dnia odstawi nas wieczorem do miasta, prosto na kolejny,
nocny autobus sypialny. A rankiem i przedpołudniem spacer do
sąsiedniej wioski, zamieszkanej przez inną grupę etniczną. Do
tego obiad i śniadanie z rodziną. Wszystko to za 60 USD od dwóch
osób.
Ruszamy
w dobrych humorach, przy pięknej pogodzie. Niebo bezchmurne,
słoneczko przygrzewa, widoczność znakomita. I dobrze, bo ścieżynki
strome i gliniaste. W razie deszczu może być ciekawie, o czym też
zresztą pisano – w słowach pełnych entuzjazmu. Nas akurat brak
błota nie martwi, żeby szukać tego rodzaju atrakcji nie musimy
jechać na drugi koniec świata, wystarczy wyjść na ulicę przed
domem, której od piętnastu lat gmina nie jest w stanie utwardzić i
wybrukować (i nie zanosi się, żeby miała to uczynić to w ciągu
kolejnego ćwierćwiecza). Po mniej więcej godzinie wychodzimy na
grzbiet wzniesienia. Widoki jak widoki, przypominają trochę
Beskidy. Niebrzydkie, ale na kolana nie rzucają. Z Alpami czy
norweskimi fiordami żadnego porównania, szczerze mówiąc. No, ale
jesteśmy pewnie spaskudzeni. Liczymy jeszcze na ryżowe tarasy,
krajobrazową wizytówkę okolicy. Niestety, mamy środek zimy. O tej
porze roku ryż tutaj nie rośnie, za zimno. Pola i tarasy spoczywają
puste, szarobure. Zazielenią się pięknie dopiero za kilka
miesięcy. Największe zainteresowanie wzbudza widok śmiało
poprowadzonej kolejki linowej, przecinającej przestrzeń nad szeroką
doliną. To kolejka na górę Fansipan, najwyższą w Wietnamie i w
całych Indochinach (3143 m.). Internauci-bloggerzy nic na jej temat
nie pisali. Przewodniczka informuje, że oddano ją do użytku
dopiero w zeszłym roku i prawie nikt z miejscowych dotąd z niej nie
skorzystał. Odstrasza cena, 30 USD od osoby za kurs w obydwie
strony. Dla tutejszych mieszkańców to zaiste kwota zaporowa.
Postanawiamy, że jeżeli tylko starczy czasu, to musimy koniecznie
się przejechać. Plany porannej wyprawy do kolejnej wioski etnicznej
zaczynają stawać pod znakiem zapytania... Może wystarczy nam
nocleg w tej pierwszej? Maszerujemy dalej, wypytując o warunki
życia. Te nie są łatwe. Trudno tu o zarobek, większość
miejscowych żyje z turystów właśnie, dzieci wolą obskakiwać
przyjezdnych i sprzedawać pamiątki, zamiast chodzić do szkoły.
Potem nie mogą znaleźć dobrej pracy. Zresztą szkoła średnia
jest już płatna, ok. 100 USD za miesiąc. To dla wielu rodziców
bariera nie do przeskoczenia. Tak oto wygląda socjalistyczny raj od
podszewki.
Wczesnym
popołudniem zbliżamy się do wioski naszej przewodniczki. Opisywano
te górskie osady mniejszości etnicznych jako ósmy cud świata i
mekkę wszystkich prawdziwych podróżników: autentyczny folklor,
azjatycka przyroda, niesamowita egzotyka itp., itd. Tymczasem nasze
wrażenia są raczej chłodne. Folklor, egzotyka, ludowe stroje?
Wolne żarty. Raczej brud, smród i ubóstwo, po prostu taki sobie,
azjatycki syf. Oboje z Adą wychowaliśmy się na wsi i widok świnek,
drobiu, kóz czy nawet krówek hasających po przydrożnych rowach
albo okolicznych łąkach nie rzuca nas na kolana. Przywykliśmy w
dzieciństwie do takich sytuacji. Zwierzątka trochę inne, w końcu
to Azja, ale ogólnie różnicy większej nie ma. Miejscowi też nie
silą się na jakieś rewie mody ludowej tylko zwyczajnie paradują w
podróbkach opatrzonych logo „Nord Face” (młodsi), albo w
sortach mundurowych z demobilu WAL (starsi). I trudno im się zresztą
dziwić. Sama wioska oraz miejscowe domy również sprawiają wrażenie
raczej przygnębiające. Przewodniczka odstawia nas do jednego z nich
i zapowiada, że tutaj zjemy oraz zanocujemy. Toaleta połączona z
WC to jakaś buda na podwórzu, zapowiada się nie najlepiej. Pytamy
o miejsce do spania, w którym moglibyśmy złożyć rzeczy (te
istotnie dostarczono motorem). Wskazują nam kilka barłogów na
strychu, niezbyt czystych, z wyraźnymi śladami niedawnego używania,
w jednym z nich ktoś akurat zresztą śpi. Mamy sobie wybrać te,
które nam odpowiadają. Niestety, nie odpowiada żaden. Lekko
zaniepokojeni, udajemy się na zwiedzanie wioski. Nic specjalnego,
ot, zwyczajny syf w wersji azjatyckiej. Nawet sklepu czy knajpy nie
udało się odszukać. Nie szkodzi, mamy własne zapasy. Otwieramy po
piwie i zastanawiamy się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym
dniem. Dochodzi szesnasta, za godzinę, góra dwie zrobi się
ciemno... Perspektywy nie najlepsze. Wzmocnieni piwem nabieramy
odwagi i stwierdzamy, że dość mamy tej przereklamowanej egzotyki.
Nie damy się upupić mieszczuchowatym entuzjastom folkloru. To żaden
folklor, tylko brud, smród i ubóstwo, powiedzmy to sobie otwarcie.
Też mi atrakcje! Spanie w barłogu, bez dostępu do wody i WC. Coś
takiego to widziałem już u siebie w wiosce, w Polsce, w
dzieciństwie. Widziałem i wcale mi to nie odpowiadało. Niech
wieszają na mnie psy wszelkiej maści fascynaci, dziękuję. Wolę
wracać do Sa Pa dopóki jasno i wynająć normalny pokój w hotelu,
nawet nieogrzewanym. Etnicznych wiosek już się naoglądałem i
wystarczy. Ada w pełni podziela to przekonanie.
 |
No i mamy wioskę :D |
 |
Zbyszko rozdaje bawiącym się dzieciom cukierki. |
 |
Gdzieś pod domem wyleguje się "zielony" szczeniak. |
 |
A górale chrust wożą... |
 |
..będzie ciężka zima... |
 |
Opustoszałe pola ryżowe gdzieś na obrzeżach wioski. |
 |
Tutaj, w słońcu, nie prezentują się najgorzej... |
 |
Próba nawiązania przyjaźni z miejscowym czworonogiem. |
 |
Panorama wioski. |
 |
A tutaj podczas wcześniejszego odwrotu do Sa Pa. |
Pozostaje
jeszcze wyłożyć to stanowisko naszym gospodarzom. Ada stara się
uczynić to w sposób maksymalnie dyplomatyczny, tłumacząc
rezygnację z noclegu zmianą planów, brakiem czasu oraz chęcią
wjechania na górę Fansipan, na którą lepiej wystartować rankiem
z miasta. Początkowo nalegali, potem chyba dotarła do nich prawda.
Niestety, warunki, które oferują, zupełnie nam nie odpowiadały.
Ostatecznie przyjęli zapłatę 50 USD i podstawili dwa motocykle z
kierowcami, które odstawią nas do Sa Pa. Spoglądaliśmy lekko
zdziwieni. My sami zmieścimy się jakoś, każde na tylnym
siedzeniu. Ale plecakowalizki? Okazuje się, że należy wziąć je
przed siebie, na kolana! W tej ekwilibrystycznej pozycji ruszamy w
półgodzinną drogę do miasta. Ta przejażdżka to chyba
najbardziej traumatyczne przeżycie z całego pobytu w Wietnamie.
Drogi kręte, w bardzo kiepskim stanie, dziury i wyboje, dookoła
przepaście, ruch duży. Nasi kierowcy (ani słowa po angielsku,
podczas jazdy zdają się nie rozumieć niczego w żadnym języku)
gnają w najlepsze jak wariaci, podczas gdy my kurczowo trzymamy się
motorów (nie cierpię jeździć na motocyklu jako pasażer, jako
prowadzący to zupełnie inna sprawa), przytrzymując jednocześnie
bagaże. Wiele razy żegnałem się z życiem! I na koniec odstawiają
nas nie na dworzec autobusowy, skąd nas rano zabrano, ale do
nieznanej nam części miasta. Po dłuższej dyskusji wiozą w końcu
tam, gdzie trzeba, za 1 USD ekstra. Trudno, obiecałem
sobie w duchu, że i tak dam im napiwek, jeżeli dowiozą mnie żywego!
Po
tych przeżyciach bierzemy szybko pierwszy z brzegu hotel (13 USD za
pokój bez ogrzewania, ale jest prysznic, ciepła woda, WC i czysta
pościel), po czym zbieramy siły przy kominku w hallu (na cały,
paskudnie lodowaty wieczór przeznaczyli słownie pięć niewielkich
desek do tego ognia). Mają tylko zimne piwo, o grzańcu nikt tu nie
słyszał. W końcu to subtropiki! Wzmocnieni, przynajmniej na duchu,
ruszamy na miasto w poszukiwaniu kolacji. Trafiamy zaraz na uliczny
bazar, którego ważną część stanowią stanowiska grillowe. Można
wybrać różne rodzaje mięsa na patyku (naprawdę, bardzo różne!)
po 2 zł. sztuka. Właścicielka piecze to na bieżąco na węglach,
do tego niezłe piwo też za 2 zł. puszka. Zajadamy, aż się uszy
trzęsą. W końcu narastający chłód zmusza do powrotu. Kominek w
hallu naszego hotelu już wygasł, pozostaje wycofanie się do
pokoju, ciepły (na szczęście!) prysznic i wtulenie się w siebie
pod podwójną kołdrą. Oto życie w tropikalnym Wietnamie!
 |
Wieczorne BBQ, do wyboru, do koloru. |
 |
A o poranku spotkaliśmy taki oto widok: przewoźny sklep mięsny. |
 |
Rankiem Zbyszka zaintrygowała taka oto świnka. |
 |
Kiedy popołudniu spotkał ją już zarumienioną nie darował... |
 |
...i zjadł kolację. |
Następny
dzień zaczynamy od wizyty na reklamowanym targu w Sa Pa, jakoby
miejscu niesamowitych zakupów. Kompletne rozczarowanie. Towaru mało,
ceny wygórowane, sprzedający ani myślą spuszczać i trzymają się
poziomu amerykańsko-niemieckiego. W tej sytuacji rezygnujemy z
zakupów. I słusznie, jak się okazuje. W pobliżu wejścia do
turystycznej wioski Cat Cat (tej odsądzanej od czci i wiary przez
etnograficznych maniaków) trafiamy na sklep z wyprzedażą podróbek
Nord Face. Tu też nie chcą za bardzo się targować, ale ceny
niewygórowane, na rozsądnym poziomie. Coś tam zawsze udaje się
urwać i wychodzimy zadowoleni oraz obładowani szmatami. Teraz
dopiero naprawdę wsiąknęliśmy w lokalny folklor, czyli podrabiane
ciuchy wspomnianej marki Nord Face. Zresztą, czy tak do końca
podrabiane? Przecież ta firma, podobnie jak wiele innych, szyje w
Azji właśnie. I dosłownie wszyscy, tak miejscowi jak i turyści,
paradują w spodniach, polarach, dresach oraz czapkach Nord Face.
Zwiedzamy
Cat Cat. Istotnie, to rodzaj skansenu, pełno tu turystów i
przeznaczonych dla nich atrakcji. Trzeba jednak przyznać, że
Wietnamczycy postarali się. Wieś jest bardzo ładnie położona,
pełna starych budynków, rzemieślnicy prezentują swoje warsztaty
pracy i sprzedają wytwarzane na miejscu produkty, trafiamy nawet na
malowniczy wodospad z przerzuconym ponad nim, wiszącym mostem. Zjeść oraz wypić też można. Wielu starszych i młodszych ubrało tradycyjne
stroje. W sumie, wygląda to wszystko o wiele ciekawiej niż
„autentyczna” wioska etniczna widziana poprzedniego dnia. Aha,
świnki, kury i inne zwierzątka też kręcą się pod nogami.
 |
Przy wejściu do skansenu Cat Cat |
 |
Dzieci w strojach ludowych. |
 |
Panorama pól ryżowych. |
 |
Na tle ryżowisk z zakupami :D |
 |
Dziewczyny w strojach ludowych. |
 |
Pośród straganów. |
 |
Miss Cat Cat |
 |
A w dole ryżowiska. |
 |
Dziewczyny ładnie pozują do zdjęć :D |
 |
Kot zresztą też :D |
 |
I nawet świnki zapozowały. |
 |
Wejście na piętro jednego z domostw. Gwoli ścisłości dom, w którym mieliśmy spać w lokalnej wiosce wyglądał podobnie tylko był bardziej zapuszczony :D |
 |
Co tu obiadków :D :D :D |
 |
Panorama wioski Cat Cat |
 |
I jeszcze jedna mieszkanka wioski. |
 |
W wiosce nie może zabraknąć wody. |
 |
A tym bardziej wodospadu. |
 |
Opuszczamy Cat Cat... |
 |
i udajemy się motorkami na Fansipan. |
Zbliża
się południe i chcemy koniecznie wyruszyć kolejką linową na
Fansipan. W tej sytuacji, pomimo solennych, złożonych poprzedniego
dnia samym sobie obietnic, decydujemy się skorzystać z oferty
prywatnej inicjatywy, czyli podjechać na motorach, występujących w
roli taksówek. Jeszcze tylko jakieś pięć minut handryczenia się
o cenę, odchodzenia, wracania, przyzwania klaksonami i tego rodzaju
przepychanek. Wreszcie jedziemy za mniej więcej 2,5 USD od osoby.
Droga to ok 10 km., transportu publicznego do stacji kolejki brak. Bo
i po co? Tutaj tylko zagraniczni turyści oraz nowobogaccy z Hanoi
podjeżdżają. Przecież cena wjazdu na szczyt to 30 USD od osoby! I
rzeczywiście, okolice stacji kolejki linowej to inny świat. Trwają
święta Bożego Narodzenia: krążą Mikołaje w czerwonych
czapkach, wypchane renifery, wszędzie przystrojone choinki, wokół
rozlegają się dźwięki kolęd, a z miniarmatek sypie się sztuczny
śnieg! Świąteczny cyrk na całego! Pospiesznie pakujemy się do
wagonika. Kolejka na Fansipan istotnie robi olbrzymie wrażenie.
Przerzucona ponad rozległą doliną, potem pokonuje jeszcze kilka
pasm górskich. Przejazd trwa prawie 30 min, oferując wspaniałe
widoki. Dyskutujemy przez chwilę, czy w Alpach mają równie
imponujące. Ada twierdzi, że nie. Sprawdzamy na necie,
rzeczywiście, oddana do użytku w 2016 r. kolejka linowa na Fansipan
to aktualnie najdłuższe tego rodzaju połączenie na świecie, w
dodatku, z najszerszym rozstawem podpór i największym przewyższeniem
podczas wjazdu. Azja górą, jak zwykle!
Na
górnej stacji turystyczny moloch, kawiarnie, restauracje, pamiątki,
tarasy widokowe. W cenę wliczono jeszcze wjazd kolejką zębatą na
sam szczyt (dodatkowe 100 m. przewyższenia, Azjaci lubią wygody).
Zanim jednak skorzystamy, zwiedzamy kilka usytuowanych na górze
świątyń buddyjskich. Przecież nie mogło ich zabraknąć,
buddyści uwielbiają święte góry. Na „Dachu Indochin” (bo tak
nazywa się górę Fansipan) nie mogło ich zabraknąć. I tu
ciekawostka, wśród tradycyjnych ofiar składanych posągom Buddy i
jego akolitów (owoce, żywność, herbata, napoje energetyczne)
dostrzegam spore ilości... piwa! Piętrzą się ofiarne stosy puszek
Heinekena oraz rodzimej (niezłej) marki Hanoi Beer. Tu i tam
dostrzegam nawet flaszeczkę czegoś mocniejszego. Jak widać,
bogowie za kołnierz nie wylewają, a ich wietnamscy wyznawcy
potrafią zadbać o swoich patronów. Obiecuję sobie, że przy
następnej wizycie w kraju buddyjskim zaopatrzę się w puszkę Żywca
rozmiaru XXL i też złożę ofiarę. Niech raz Budda spróbuje
czegoś naprawdę dobrego!
Widoki
ze szczytu wspaniałe, tym bardziej, że pogoda nadal dopisuje i
sięgamy wzrokiem na dziesiątki kilometrów. Robimy sobie zdjęcia z
rewolucyjną flagą-szturmówką Wietnamskiej Armii Ludowej, dostępną
na platformie widokowej jako przechodni gadżet. Przy okazji
wzajemnego fotografowania się poznajemy sympatyczną parę młodych
Wietnamczyków, z którymi Ada wymienia się namiarami facebooka. Na
tej podstawie okazuje się później, że to lekarze z Hanoi,
wyskoczyli do Sa Pa na weekend. Cóż, ta góra przyciąga właśnie
nowe elity „socjalistycznego” Wietnamu.
Tak
czy inaczej, Fansipan jest ze wszech miar godna odwiedzin.
Oczywiście, najlepiej przy ładnej, słonecznej pogodzie (wiatr
wieje tam zawsze). Już choćby z tego powodu warto zajechać do Sa
Pa. Do tego „turystyczna” wioska Cat Cat (ale w sumie ciekawa i
przyjemna w zwiedzaniu), znakomite, uliczne barbecue, „placyki św
Mikołaja” ze sztucznym śniegiem i kolędami (w samym mieście też
takie zorganizowano, wstęp płatny, za biletami!). Oto nowy,
prawdziwy folklor tych okolic. Natomiast spacery po górach z
„babuszkami”- przewodniczkami oraz wizyty w pseudoetnicznych
wioskach nie wywarły na nas większego wrażenia. Niech mi wybaczą
wszelkiego rodzaju entuzjaści, ale brudu i biedy swego czasu
naoglądałem się dosyć w polskich wioskach, większego wrażenia
na mnie nie robią, nawet w wersji azjatyckiej, podobnie jak
biegające luzem zwierzątka hodowlane. A góry owszem, piękne, ale
najlepiej prezentują się ze szczytu Fansipan. Na pieszą wędrówkę
to już lepiej wybrać się w Beskidy, nie trzeba jechać na drugi
koniec świata, a przynajmniej kwatera na koniec powinna trafić się
przyzwoita.
 |
Wreszcie dotarliśmy :D |
 |
A wokół świąteczna atmosfera. |
 |
i...kukurydziana choinka :D |
 |
Widoki z kolejki zapierają dech. |
 |
Stacja dolna kolejki. |
 |
Podczas wjazdu czuliśmy się jak podczas lotu na paralotni. |
 |
Zaiste Azja górą :D |
 |
A kolejka sunie coraz wyżej nad górami... |
 |
Zbyszko nieco niepewnie poczuł się zawieszony na linie na tej wysokości . |
 |
Po około 30 minutach jazdy jesteśmy na szczycie. |
 |
Nad szczytem górują posąg Buddy i flaga komunistycznego Wietnamu. |
 |
Inne spojrzenie na dach Indochin. |
 |
A w pobliskich świątyniach bogowie raczą się lokalnym piwem. |
 |
Niektórzy z nich preferują jednak Heinekena. |
 |
Przy sprzyjającej pogodzie... |
 |
...widoki z góry... |
 |
...naprawdę.... |
 |
...robią spore wrażenie. |
 |
A tutaj jeden z nielicznych przypadków, gdy Zbyszek pije coś innego niż piwo - sok z tamaryszku. |
 |
Wypatrujemy chińskich najeźdźców. |
 |
Zaprzyjaźniamy się z Wietnamczykami. |
 |
Tutaj wznosimy wysoko sztandar rewolucji :D (zdjęcie dzięki uprzejmości Dao Linh Hoang, który uznał nas za godnych tego zaszczytu) |
 |
Kolejka szynowa na szczycie |
 |
Czekając na kolejkę dostrzegamy ciekawy widok. Panowie na tym słupie nad kilkusetmetrową przepaścią... |
 |
...pracują bez zabezpieczeń!!! (dla pewności ich zzumowałam, bo nie mogłam uwierzyć). A wiatr solidnie tu wieje. |
 |
W drodze powrotnej. |
 |
Raz jeszcze podziwiamy tarasy ryżowe z lotu ptaka. |
 |
A na dole piknik świąteczny trwa w najlepsze... |
 |
Tutaj już Sa Pa: sztuczny śnieg z piany, choinki i...wejście za biletami :D |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz