poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Kenijskie safari - wstęp

Król sawanny i jeden ze zwierzaków tworzących wielką piątkę afrykańską.
Kenia to przede wszystkim safari, kiedyś myśliwskie, obecnie już nie ze strzelbą, ale z aparatem fotograficznym w ręku. Kraj spopularyzowany powieściami Karen Blixen ("Pożegnanie z Afryką") oraz Ernesta Hemingwaya ("Zielone wzgórza Afryki" i "Śniegi Kilimandżaro"). Do tego, oczywiście, filmy, zachwycające pięknie ukazanymi krajobrazami: "Pożegnanie z Afryką" i "Zielone wzgórza Afryki" (to ekranizacje wspomnianych wyżej powieści) czy wyświetlany niegdyś i przez naszą TV serial "Elza z afrykańskiego buszu", z lwicą w roli bohaterki tytułowej. Jeszcze niedawno wszystko to jawiło się jako nieosiągalna dla Polaka egzotyka, obecnie do Kenii można wybrać się z biurem podróży, do nadmorskiego hotelu na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego, albo na kilkudniowe safari w głębi lądu. Kosztuje to raczej sporo, opinie uczestników podzielone. Pełne zachwytu opisy przyrody, połączone z narzekaniem na standard zwiedzania, tłok w samochodach i tumany wszechobecnego kurzu.
Plan naszego safari.
Gdy Ada postanowiła wyruszyć na safari, co wyraziła zarezerwowaniem korzystnych w cenie biletów na czarterowy lot z Warszawy przez Hurghadę do Mombasy, było oczywiste, że o żadnym zwiedzaniu z polskim biurem podróży nie ma mowy. Tym niemniej, informacje na temat stanu bezpieczeństwa w Kenii brzmią groźnie. To kraj pełen kontrastów, niewyobrażalnej dla Europejczyka nędzy, sąsiadującej z pilnie strzeżonymi i otoczonymi prawdziwymi "fortyfikacjami" enklawami bogactwa (drut kolczasty, ogrodzenia pod napięciem, straże). Obecnie żyją tam nawet nie tyle biali ex-kolonizatorzy, co raczej miejscowa, nowobogacka elita. Zdarzają się napady z bronią w ręku na drogach, w stylu Dzikiego Zachodu (co prawda, tylko w niektórych regionach kraju), slumsy wielkich miast, Nairobi i Mombasy, należy omijać o każdej porze doby, a ogólnie nocą (zmrok zapada błyskawicznie, pomiędzy 18.00 a 19.00) biały turysta powinien siedzieć w hotelu i ewentualnie poruszać się tylko taksówką. To ostatnie powtarzali nam wszyscy spotkani na miejscu Kenijczycy, hoteli i turystycznych campów strzegli strażnicy (w buszu rolę tę pełnili autentyczni Masajowie), więc pewnie jest to prawda. Od razu stało się jasne, że samodzielna włóczęga w stylu azjatyckim nie wchodzi w grę. Do tego publiczne środki transportu, autobusy i busiki, są bardzo zawodne, zatłoczone, jeżdżą jak chcą, nie docierają do miejsc interesujących turystę (bo i po co?), kradzieże nie należą w nich do rzadkości. Plusem jest natomiast bardzo dobra i powszechna znajomość języka angielskiego, którego wszyscy uczą się od dzieciństwa w szkołach. I nadto odczuwa się tu naturalny szacunek wobec białego człowieka. Może zabrzmiało to "kolonialnie", ale tak właśnie jest. Kenijczycy bardzo się cieszą, gdy mogą okazać się pomocni, gdy ich pochwalić, powiedzieć, że coś się w Kenii podobało, a zwłaszcza, że jest nie gorsze niż w Europie. Dotyczy to jednak "dziennej zmiany", czyli ludzi wiodących w zasadzie normalny, chociaż zwykle niezamożny tryb życia. Po zmroku na ulice wychodzi "nocna zmiana", różnego rodzaju przestępcy, wyrzutki, chorzy na AIDS (zarażonych jest ok. 6 % populacji). Wtedy lepiej siedzieć na czterech literach w hotelu.
Wniosek: wyruszając do Kenii należy skorzystać z usług miejscowego biura podróży! Jest ich bardzo wiele, specjalizują się w organizowaniu safari, można je wynająć przez internet z Polski i ułożyć sobie plan podróży, który zrealizują. Tu uwaga, biuro należy wybrać starannie. Najgorsze doświadczenia mamy z takimi, których przedstawicielem okazywał się Polak. Wykorzystując fakt nieznajomości języków przez większość naszych rodaków, biura takie windują ceny swoich usług, przebijając je o 50 % albo więcej. W dodatku rażą nieprofesjonalnym i ogólnikowym przedstawianiem swojej oferty. Kierując się przydatnymi informacjami na jednym z blogów oraz bardzo dobrymi opiniami na internecie, zdecydowaliśmy się na biuro Australken z Nairobi (link do strony biura tutaj). Za akceptowalną cenę podjęli się zorganizować sześciodniowe safari na trasie Mombasa-Nairobi, z odwiedzinami w pięciu parkach narodowych: Tsavo West, Amboseli, Naivasha, Lake Nakuru i Masai Mara. W dodatku, safari prywatne, z fasonem. Polegało to na tym, że podróżowaliśmy we dwójkę, przeznaczonym do zwiedzania parków samochodem terenowym (polskie biura podróży wsadzają do takiego po dziewięć osób), z własnym kierowcą-przewodnikiem oraz... uwaga, uwaga... kucharzem!
Nasz terenowy busik z napędem 4 x 4 oraz zbrojeniem (choć wygląda bardzo niepozornie wiele potrafii-o czym się przekonaliśmy)
Wersja obserwacyjna-ruszamy do parku :D
Jak widać na załączonym obrazku, to nieprawda, że w Kenii na safari trzeba ograniczać się z bagażami (nota bene chustki na twarz chroniące przed kurzem też się nie przydały). Na zdjęciu zadowolony tragarz podróżny.
Zippy (właścielka biura Australken), my oraz Polycarp (kierowca) i John (kucharz). Wspaniała ekipa :D
Takie przeprawy to pestka dla naszego busika pod ręką wprawnego kierowcy Polycarpa :D
A tutaj czuliśmy się jak na rajdzie Paryż - Dakar. Bagatela 90 km/h :D
John zaprasza na kolację :D
A oto nasze śniadanie i kucharz wyprawy :D
Nawet w masajskiej kuchni polowej John potrafił wyczarować pyszny posiłek.
Tutaj to standard, przecież w parkach narodowych nie ma restauracji, a turysta musi otrzymać śniadanie, ciepły lunch i obiad! Dodam tu od razu, że nasi towarzysze podróży: Polykarp (kierowca-przewodnik, prawdziwy mistrz kierownicy, zarówno na zatłoczonej, wąskiej drodze, jak i w bezdrożach buszu) oraz John ("najlepszy kucharz w Afryce") okazali się przesympatyczni i znakomicie wypełniali swoje obowiązki. To tutaj zresztą normalne, gdy wynajmiesz i opłacisz miejscowego przewodnika, taksówkarza, właściciela łódki itp., to czują się oni za ciebie odpowiedzialni i dbają, żeby nie tylko nic ci się nie stało, ale też, by np. za bardzo nie oszukano cię na targu. Przykładowo, John udawał się z nami na zakupy owoców i piwa, dzięki czemu dostawaliśmy normalne ceny. Bo okiwać białego turystę, podać mu kosmiczną cenę za cokolwiek, to tutaj zupełnie normalne. Kenia to w dodatku, wbrew pozorom, kraj drogi. Tanie są może owoce i żywność na targu oraz paliwo (mniej więcej 3/4 ceny polskiej), wszelkie towary "przetworzone", dostępne w sklepie, okazują się natomiast bardzo drogie. Przykładowo, piwo kosztuje tutaj od 1,5 do 2,5 USD za półlitrową puszkę lub butelkę. I są to normalne ceny dla wszystkich. A Kenijczycy lubią piwo. Tyle, że z powodu wysokiej ceny kupują jedną, dwie puszki albo butelki miesięcznie, pijąc przy specjalnych okazjach. Postawienie komuś albo ofiarowanie piwa uchodzi za gest dużej hojności. Wiedząc o wartości złotego trunku, zabraliśmy w bagażu kilka butelek z Polski. Ostatecznie, okazały się one znakomitym prezentem, gdy przy kolacji częstowaliśmy naszych towarzyszy Złotą Perłą albo Trybunałem. Sami degustowaliśmy wówczas piwa kenijskie, o czym bardziej szczegółowo w osobnym poście. Tutaj warto tylko wspomnieć zabawną scenkę, gdy po zakupie w lokalnym sklepiku sześciopaku marki Tusker Malt (bardzo zresztą godnej), towarzyszący nam John zaofiarował się, że zaniesie nabytek do samochodu. Zrobił z tego prawdziwy show, pusząc się  przed klientami miejscowego targu niczym paw. Patrzcie wszyscy, oto idzie prawdziwy boss!
Pierwszy wypad na lokalny targ po owoce i piwo.
Odwiedzaliśmy też nowoczesne markety w europejskim stylu.
Dumny John prezentuje sześciopak Tuskera (lokalne piwo).
Narok. Stolica prowincji, w której leży Park Masai Mara.
Skutery jednak nieco mniej popularne niż w Wietnamie.
W Kenii ok. 75% mieszkańców to chrześcijanie różnych odłamów, głównie anglikanie (ok. 50 %), ale nie brakuje też katolików (ok. 25 %), trafiają się również protestanci innych wyznań. Polycarp przedstawił się jako katolik z bardzo pobożnej rodziny i niedoszły ksiądz (ukończył dwa lata seminarium, potem zrezygnował, obecnie ma żonę i trójkę dzieci). Często spotyka się kościoły, najczęściej są to zwykłe baraki, ale to i tak duży luksus, zwłaszcza na prowincji. Sprawiają dość niesamowite wrażenie, gdy usytuowano je przy drodze, w tzw. "szczerym buszu", co też nie należy do rzadkości. Żyją tu jeszcze wyznawcy szamanizmu (głównie dość odporni na wpływy misjonarzy Masajowie) - z którymi nie ma większych kłopotów, oraz liczni, niestety, na północy kraju muzułmanie (ok. 10%). Z tymi ostatnimi problemy są, jak najbardziej, co przyznał w rozmowie Polykarp. Zdarzają się zamachy terrorystyczne, kilka lat temu doszło do masakry w jednym z centrów handlowych w Nairobi. Obecnie są one strzeżone niczym fortece.
Rola kobiet w społeczeństwie kenijskim zmienia się szybko. Osiągają coraz wyższą pozycję zawodową, pracują jako urzędniczki, policjantki, geodetki (te sam zaobserwowałem), prowadzą własne biznesy. I tu ciekawostka. Właścicielką i szefową biura Australken okazała się właśnie kobieta! Ada prowadziła z nią korespondencję przez ponad dwa tygodnie, ale nie mieliśmy o tym fakcie pojęcia! Nosi bowiem nieznane w Europie imię Zippy i myśleliśmy, że to mężczyzna (i kto jest tutaj bardziej szowinistyczny?). Swoja drogą, imię Zbyszko też sprawiło jej trudności, musieliśmy wysłać skan paszportu, gdy załatwiała formalności związane z naszym safari. O tym, że nasz "mister" Zippy to w istocie "missis" Zipy przekonaliśmy się dopiero przy osobistym spotkaniu w Nairobi, gdy wręczaliśmy jej umówioną zapłatę (w gotówce). Ze zdumieniem ujrzeliśmy elegancko ubraną, zadbaną Murzynkę, która przybyła samochodem z kierowcą (i może też ochroniarzem). Podczas gdy Ada zanurzyła się z "szefową" w czeluściach busa i przeliczały pieniądze, reszta towarzystwa czekała na zewnątrz. Takie czasy nastały, panie szefują i zajmują się ważnymi sprawami, a mężczyźni mogą być co najwyżej kierowcami, kucharzami albo tragarzami czyli nosicielami walizek (moja skromna osoba :D). I to nawet podczas afrykańskiego safari! Przynajmniej Hemigway tego nie dożył. Tu dodam, że zarówno  Mrs Zippy, jej ludzie oraz samo biuro znakomicie wywiązywali się ze swoich obowiązków i dokładali wszelkich starań, abyśmy byli zadowoleni. Ukoronowaniem stało się końcowe spotykanie w Nairobi, które niespodziewanie zorganizowała szefowa, zjawiając się osobiście i wręczając nam prezenty. Dla mnie przeznaczyła t-shirt z podobiznami "wielkiej piątki" zwierząt Afryki (słoń, bawół, nosorożec, lew, lampart), identyczny z tym, który nosił John, a którego jakoś nie mogłem spotkać w żadnym sklepie z pamiątkami. Musiał jej o tym powiedzieć i takowy zorganizowała. W sumie, bardzo miły gest. Tym bardziej, że pamiątki dla turystów osiągają w Kenii ceny kosmiczne (t-shirt 15-20 USD). Tak oto podróżuje się prywatnie, prawda, że z "Rainbow Tour" wygląda to inaczej?
Kościół na sawannie.
Lokalna przychodnia.
Na kenijskich drogach .
Masajki podczas prania,
Toaleta w Narok, Prawda, że mają fason?

Krótka instrukcja obsługi prysznica :D Dobitne :D
Skoro już o pieniądzach, to walutą kenijską jest miejscowy szyling, ale wszyscy przyjmują bez problemu dolary (może tylko w państwowych sklepach trzeba koniecznie mieć szylingi). Przelicznik bardzo prosty, 1 USD = 100 szylingów. Należy jednak pamiętać, że najchętniej przyjmuje się tu banknoty nowe, wypuszczane przez Bank USA od 2009 r. Z banknotami starszymi, z lat 2000-2008 mogą być problemy, tych sprzed 2000 r. nie wymieniają nawet banki. Przeciętne zarobki na rządowej posadzie to 200 - 350 USD. Ale wielu ludzi żyje po prostu z tego, co uprawiają i wyhodują. Ich dochody pozostają poza wszelkimi statystykami i są o wiele niższe.
W Kenii rozwija się obecnie nowa forma kolonializmu. W roli kolonizatorów występują jednak nie Brytyjczycy, Niemcy czy Amerykanie ale... Chińczycy! Też znak czasów. A metody mają dokładnie takie same, jak Europejczycy 100 lat temu, czyli budują drogi i koleje. Budują za własne pieniądze, przysyłają swoje firmy i swoich ludzi na wyższe stanowiska. Potem zarządzają tymi drogami i kolejami, aż do czasu zwrotu kosztów budowy, co potrwa zapewne wiele lat. Przy okazji na dworcach kolejowych wprowadzają chińskie zwyczaje dotyczące procedury wsiadania oraz zakazy przewożenia licznych przedmiotów. Przekonaliśmy się o tym ku wielce przykremu zdumieniu. Myśleliśmy, że jedziemy do Kenii, a tu wypisz wymaluj, doświadczenia chińskie. Kupić bilet na taki pociąg z Polski o wiele trudniej niż na chiński. Szczęśliwie Zippy nabyła je dla nas po kosztach własnych. Ale o tym osobno w jednym z kolejnych postów.
I jeszcze pogoda. Do Kenii najlepiej jechać w lipcu-sierpniu (na wielką migrację zwierząt w Parku Masaj Mara) albo w grudniu-styczniu (sezon wejść na Kilimandżaro, w sąsiedniej Tanzanii). Wtedy jednak ruch największy, noclegi trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem i to w cenach "niemieckich". Wiosna to pora deszczowa i potrafi nieźle padać. Nam się poszczęściło i safari odbyliśmy przy słonecznej pogodzie. Inna sprawa to temperatura. Na wybrzeżu, np. w Mombasie, zawsze jest upalnie, w Nairobi i np. w okolicach Jeziora Nakuru temperatura potrafi spaść do paru stopni powyżej zera, zwłaszcza nocami. To wyżyna, ponad 1500 m. nad poziomem morza. Mają tam kominki. :D
Ze spraw organizacyjnych na koniec kwestia wiz. Obywatele polscy mogą, rzekomo bez problemu, załatwić wizę przez internet. Udostępniono specjalną stronę, koszt wydania wizy to 51 USD. Okazuje się, że problemy jednak są. Formularz zawiera pytania o bardzo liczne szczegóły podróży, w tym np. o adresy mailowe i telefony hoteli, w których mamy zamiar się zatrzymać. I trzeba to spisywać w specjalnie sporządzonych plikach. Jeżeli nie podamy tych informacji, program uniemożliwia dokonanie kolejnych kroków. A np. adresu mailowego hotelu strona www.booking.com (na której rezerwowaliśmy nasze noclegi) nie podaje! Po ponad godzinnej szarpaninie, zrezygnowaliśmy. Zippy upewniła nas, że Polacy otrzymają wizy bez problemu na lotnisku, co kosztuje 50 USD. I rzeczywiście, procedura trwała zaledwie kilka minut. Nikt tutaj nie wczytywał się w ewentualne braki w wypełnieniu formularza, pobrali odciski palców, 50 USD od osoby i droga wolna! Dla zainteresowanych link do strony, na której można uzyskać kenijską wizę przez internet, chociaż nie polecamy tego sposobu.
Aha, jeszcze torebki foliowe. W 2017 r. wprowadzono zakaz ich używania oraz wwożenia na teren Kenii. Kary dla turystów za takie przewinienie są niezwykle wysokie (grzywny idą w tysiące euro). Co prawda, nikt tego podobno nie sprawdza (nas też nie kontrolowano), ale lepiej uważać, bo może nagle władze zechcą poprawić stan budżetu.
Parki narodowe i ochrona zwierząt. Do 1974 r. wolno było organizować w Kenii odpłatne polowania, z czego korzystali liczni obcokrajowcy. Zakazano ich z powodu spadku pogłowia zwierzyny, ale nadal działały zorganizowane bandy kłusowników, z którymi władze nie potrafiły sobie poradzić. To już przeszłość. Na przełomie wieków podjęto bardzo rygorystyczne środki, ustanowiono specjalne, wojskowe formacje dla ochrony parków narodowych (rangersi) i nakazano strzelać bez ostrzeżenia do wszystkich, którzy z bronią w ręku pojawili się bez pozwolenia na terenie chronionym (a pozwoleń takowych prawie nie wydawano). Zastrzelono w ten sposób kilkudziesięciu kłusowników, reszta zrezygnowała. Podniosły się głosy oburzenia obrońców praw człowieka, ale prezydent Kenii je zignorował, słusznie uważając, że te słonie, lwy czy nosorożce to największe bogactwo kraju. A zresztą i dziedzictwo światowej natury. Obecnie populacja zwierzyny wzrasta, w parkach wszędzie widać wspomnianych rangersów. Ta służba nie należała zresztą do łatwych, w starciach z kłusownikami poległo ich dwudziestu.
Jedzenie w Kenii jest specyficzne i różnie oceniane. Nie ma potraw tradycyjnych, jak tłumaczył nam John. Tradycyjnych, czyli sprzed epoki kolonialnej. Tych już się nie gotuje. Zastąpiły je potrawy "popularne", wprowadzone za czasów kolonistów (np. kukurydza). Nie wszyscy Europejczy je lubią i John początkowo wzbraniał się je przygotowywać. Ustąpił pod koniec safari i jego kuchnia okazała się smaczna. Ale to przecież "najlepszy kucharz Afryki"! Nieźle gotowano też w naszym hotelu w Mombasie (Flamingo Beach Resort). Natomiast uczestnicy wycieczek z polskimi biurami podróży narzekali jak jeden mąż w internecie na kenijskie jedzenie. Wcale mnie to nie dziwi. :D To "przyjemności" podróżowania w taki właśnie sposób.
Mały Masaj z polskim cukierkiem w ręku.
Po tych wszystkich przygotowaniach wsiedliśmy w Warszawie do samolotu czarterowego lecącego do Mombasy z postojem w Hurghadzie (Egipt) dla nabrania paliwa. O tym locie też źle pisano, że się dłuży, że samolot stoi w Hurghadzie godzinami w pełnym słońcu i bez klimatyzacji itp., itd. To, że nie podadzą tam w ramach biletu nawet szklanki wody, to zupełnie normalne. Niemieckie czartery wożą pasażerów inaczej, nie mówiąc już o liniowych połączeniach katarskich czy choćby chińskich. No, ale Polak przełknie przecież wszystko. W sumie, nie wyszło to jednak aż tak źle. Postój okazał się krótki i podróż trwała ok. 9 h. Pod koniec przekonaliśmy się naocznie, dlaczego nasze biura mogą liczyć na wielu klientów i nie muszą specjalnie dbać o poziom swoich usług. Gdy stewardessy rozdały kenijskie formularze wizowe do wypełnienia (oczywiście, po angielsku) w wielu miejscach zapanowała konsternacja. Mój sąsiad, poprzednio bardzo rozmowny i na wszystkim się znający, zaczął usilnie narzekać, dlaczego nie ma tłumaczenia po polsku! Przecież powinni coś takiego przygotować, skoro lecą tutaj nie pierwszy raz! Ostatecznie kilkakrotnie wzywał stewardessę, prosząc o wyjaśnienie takich słów jak "name" czy "signature". Tłumaczył przy tym: "Niemiecki to ja nie charaszo" :D Sąsiad Ady okazał się sprytniejszy i zaglądał jej przez ramię, gdy wypełniała nieszczęsny formularz. W końcu podała mu już gotowy i spisał to, czego dotąd nie zrozumiał albo nie podejrzał. Gdy usłyszał, że nie jedziemy z biurem i podróżujemy na własną rękę, ogarnęła go zgroza.
Korzystając z zaambarasowania naszych współpasażerów, na lotnisku pognaliśmy natychmiast do punktu wizowego i bez kolejki, szybko załatwiliśmy formalności jako pierwsi. A ponieważ nasze plecakowalizki też wyjechały szczęśliwie jako jedne z pierwszych na taśmie, wszystko to zabrało może kwadrans. Jeszcze tylko pytanie, czy nie mamy niczego do oclenia? Może papierosy, może alkohol? - Tylko dozwolone dwa litry wódki, po jednym na osobę - odparła Ada. Sympatyczna pani uśmiechnęła się i kazała przechodzić.
Tak oto znaleźliśmy się w Kenii, już po zmroku, niestety. Hotel na pierwszy nocleg wybraliśmy kierując się jego odległością od lotniska. Miało to być kilkaset metrów, dzielnica podobno "bezpieczna". Wyobrażaliśmy sobie, że ujrzymy go z bram terminalu i podejdziemy spacerkiem. Nic z tego, hotelu ani widu, ani słychu, dookoła ciemna noc. Opadli nas taksówkarze. Ich "szef" (bo był takowy) załamał tylko ręce, słysząc o zamiarze nocnego spaceru. Zapewniał, że to bardzo niebezpieczne. Może przesadzał, z oczywistych powodów. Ale jednak... Wiadomo, że idziemy z lotniska i musimy mieć przy sobie pieniądze. Po co kusić los? Dla pięciu dolarów? Bo za tyle wynegocjowaliśmy po krótkich targach przejazd. I nie trzeba wlec bagaży. Okazało się to bardzo słusznym posunięciem. Gdy wjechaliśmy taksówką w slumsy "bezpiecznej dzielnicy", zrozumieliśmy, że "szef" mógł mówić prawdę. W końcu hotel. Okna na parterze zakratowane, przed wąską bramą uzbrojony strażnik. To też dało do myślenia. Kenia to zupełnie inny świat, to nie Chiny, gdzie w środku nocy można bez obawy włóczyć się po mieście. Bezpieczni w naszym, nie najlepszym, co prawda pokoju, oczekiwaliśmy na poranne pojawienie się umówionej ekipy z biura Australken.

Masajka sprzedająca pamiątki przed bramą parku Amboseli. "Taniej niż w Biedronce", zachwalała swój towar, dowiedziawszy się, że jesteśmy z Polski. I to poprawną polszczyzną! Moja Pani wybuchnęła śmiechem i poleciła wypłacić jej 5 USD za jakieś śmieci.
Masaj przy drodze w typowej dla tego plemienia pozie (stojący na jednej nodze i z kijem na dzikie zwierzęta w dłoni).
Na sawannie też można zagrać w piłkę nożną.
Ada pod opieką rangersa w Tsavo West.
Estakada nowej linii kolejowej Nairobi-Mombasa, wybudowanej przez Chińczyków.
Tutaj Chińczycy budują drogę z Narok do Masai Mara (aktualna granica dwóch światów).
Nieoczekiwane problemy. Dwa tygodnie temu wskutek ruchów tektonicznych ziemia pękła na przestrzeni wielu kilometrów.
Nowy terminal kolejowy w Nairobi. Linia zbudowana przez Chińczyków i...
przez nich zarządzana.
"Bezpieczna dzielnica" w okolicach lotniska w Mombasie :D
A oto nasz hotel w tejże dzielnicy, zabezpieczony potężną bramą i pilnowany przez wartownika :D

4 komentarze:

  1. Kolejna bardzo interesująca relacja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. Tak swoją drogą, to pewne wyznaczone trasy w niektorych parkach narodowych można zwiedzać rowerami.

      Usuń
  2. Brawo Wy. Czyli jednak miałem dobre informacje o (nie) bezpieczeństwie w tym kraju. Z przyjemnością się czyta Wasze opisy . Powodzenia i pozdrawiam AnonimS

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co racja, to racja. Kenia to kraj nie do końca bezpieczny, zwłaszcza nocą. Zbyt wielkie są tu kontrasty społeczne i różnice w zamożności lub biedzie. A biały z definicji kwalifikuje się do kategorii "bogaczy". Dlatego najlepiej korzystać z "opieki" miejscowych. Nawet przypadkowy właściciel tuk-tuka (rodzaj taksówki w postaci zabudowanego motoroweru) czuje się odpowiedzialny za pasażerów i ostrzega, by np. nie robić zdjęć na ulicy wysuniętym przez okno aparatem. Bo można go łatwo stracić. Dzięki za zachętę i pozdrawiamy wzajemnie.

      Usuń