niedziela, 8 kwietnia 2018

My Son – miasto pożarte przez dżunglę


Ruiny My Son w wietnamskiej dżungli
Turyści, przybywający tak licznie do położonego w środkowym Wietnamie Hoi An, podziwiają nie tylko to urokliwe, portowe miasteczko, jego mosty, lampiony i starą, drewnianą zabudowę. Spędziwszy miłe chwile na starówce, w tamtejszych knajpkach, na straganach czy w salonach masażu, wyruszają jak jeden mąż (i żona, oczywiście, także :D) do położonego ok. 15 km. w głąb lądu kompleksu świątyń My Son. Kompleks wznieśli królowie Czamów, ludu zamieszkującego niegdyś środkowy i południowy Wietnam, stopniowo podbitego i wchłoniętego przez przybyszów z Północy, czyli Wietnamczyków właśnie. Czamowie wyznawali początkowo hinduizm i to bogom hinduistycznym wystawiali świątynie w pobliżu swojej stolicy. Najstarsze z nich powstawały od IV w. n. e., początkowo z drewna. W kolejnych stuleciach zaczęto stosować jako materiał budowlany cegłę, a liczba przybytków kultu rosła. Od IX-X w. w. wśród Czamów zaczął przeważać buddyzm, ale My Son nadal funkcjonowało jako ważny ośrodek kultu aż do XV w. W 1471 r. ziemie te zajęli Wietnamczycy i kompleks popadł stopniowo w zapomnienie, z czasem pochłonęła go dżungla.
Ponowne odkrycie tego zagubionego w tropikalnym lesie miejsca nastąpiło przypadkiem, dopiero pod koniec XIX w. Dokonali tego Francuzi, którzy podjęli od 1898 r. prace wykopaliskowe, starając się także odczytać inskrypcje w piśmie Czamów. Badania przerwały obydwie wojny wietnamskie w połowie XX w. Podczas drugiej z nich, tej bardziej znanej, toczonej z udziałem USA, żadna ze stron nie uszanowała My Son. Komunistyczni partyzanci Vietcongu założyli w ruinach jedną ze swoich baz, najwyższej wieży tzw. świątyni A 1 używając do zainstalowania masztu radiostacji. Amerykanie odpowiedzieli nalotami bombowymi, które w 1969 r. przyniosły kompleksowi duże zniszczenia. Wspomniana świątynia A 1, pochodząca z VII w. i najstarsza spośród wszystkich zachowanych do naszych czasów, uległa wówczas prawie całkowitej zagładzie. Wywołało to oburzenie światowej opinii publicznej, protesty środowisk naukowych i w rezultacie rezygnację USA z dalszych nalotów w tej okolicy. Ale i tak Amerykanie propagandowo przegrali tę batalię z kretesem, uznani powszechnie za agresorów i barbarzyńców. Widoczne obecnie obok ruin kratery po wybuchach bomb zrzuconych przez samoloty B 52 (wypełnione wodą bajorka) przewodnicy pokazują turystom z ledwie skrywaną i w istocie obłudną satysfakcją, dowodząc brutalności oraz bezwzględności najeźdźców. Tak naprawdę wina leżała jednak po obydwu stronach. Po zakończeniu wojny prace badawcze i renowacyjne podjęto na nowo, ważną rolę odegrali w nich uczeni polscy, o czym przewodnicy także szeroko opowiadają. Jednym z nich był archeolog Kazimierz Kwiatkowski, który uratował następnie przez zburzeniem starówkę w Hoi An (przez miejscowe władze, a nie przez B 52) i doprowadził do jej odrestaurowania, o czym pisałem w poście poświęconym temu miastu. W 1999 r. My Son wciągnięto na listę światowego dziedzictwa UNESCO
Brama wejściowa, stąd jeszcze ok, 2 km. drogi.
Ruiny zbombardowanej przez Amerykanów świątymi A 1 z VII w.
Nasz przewodnik to prawdziwy showman. Ekspresyjnie opowiada o barbarzyństwie kapitalistycznych agersorów.

Zagłębiamy się w dżunglę...
by znaleźć kolejną świątynię
Tutaj oraz na zdjęciu powyżej widać różnicę pomiędzy technologią dawnych Czamów, a współczesnymi osiągnięciami uniwersytetu mediolańskiego, usiłującego odtworzyć średniowieczną technikę budowlaną.
Kolejne ruiny pochłonięte przez dżunglę...
naszym zdaniem w tej formie są nie mniej interesujące.
Odwiedzenie My Son to obowiązkowy punkt programu każdego gościa przybywającego do tej okolicy. Zagubione w dżungli ruiny robią zresztą duże wrażenie (może nie tak wielkie, jak miasta Majów na Jukatanie, ale jednak). Powszechnie porównuje się je do nie tak bardzo odległego Angkor w Kambodży, na ten temat tymczasem nie mogę się wypowiedzieć. Dojazd do My Son na własną rękę jest raczej skomplikowany, pozostają skutery lub rowery (kiepskie oznaczenia drogi) albo taksówka. Za to wykupienie zorganizowanej wycieczki z Hoi An nie nastręcza żadnych problemów, można to uczynić w każdym hotelu. To zresztą w Wietnamie normalny sposób postępowania. Zwiedzają głównie obcokrajowcy, po co więc komunikacja publiczna do takich miejsc? Gościom należy zorganizować transport wygodniejszy (i droższy, rzecz jasna, skoro ich stać), a jednocześnie maksymalnie utrudnić inne formy dojazdu. Na szczęście, te usługi turystyczne tak strasznie drogo nie wypadają. Biorąc pod uwagę oszczędność czasu oraz nadal niepewną pogodę decydujemy się właśnie na taką półdniową wycieczkę z Hoi An, połączoną z powrotnym rejsem Rzeką Perłową do miasta oraz obowiązkowym tutaj przy takich imprezach lunchem. Całość to 600 k. dongów (27 USD) od dwóch osób, w tym opłacone bilety wstępu oraz przejazd meleksami spod bramy wejściowej do właściwych ruin. Wprawdzie w Hue podobna wycieczka okazała się źle zorganizowana, ale liczymy, że teraz będzie może lepiej. A na wieczór mamy już zarezerwowany przejazd nocnym autobusem do kolejnego celu: oddalonego o ok. 300 km. nadmorskiego miasta Nha Trang. To znany kurort i zamierzamy tam odpocząć w tropikalnych wreszcie (jakoby) warunkach. Nie chcemy więc zwlekać w deszczowym Wietnamie Środkowym!
Tym razem wycieczka okazała się dobrze przygotowana i w pełni zaspokoiła nasze plany. Dojazd krętymi drogami zabrał ok. godziny, przy okazji mogliśmy też jednak obejrzeć zza szyby busa współczesne, nieturystyczne Hoi An. Nic specjalnego, szare, nijakie miasteczko. Nie dziwi, że stawia się teraz pomniki Kwiatkowskiemu za to, że uratował stare Hoi An, na którego miejscu również zamierzano wybudować coś takiego! Podczas drogi spoglądamy też z nieustannym niepokojem w niebo. Ma się jakoby przejaśniać, ale tymczasem gromadzą się ciężkie chmury, co jakiś czas spada gwałtowny deszcz. Podobno w ruinach można solidnie zmoknąć, niejeden z poprzedników pisał o tym na blogu.
Już na miejscu lokalny przewodnik zaczyna od żarliwej przemowy, w której cierpliwie wyjaśnia, że używana przez wszystkich turystów angielska wymowa nazwy My Son (kojarząca się nieuchronnie ze zwrotem „Mój synu” :D) jest błędna i należy posługiwać się właściwą, wietnamską! Niestety, nie potrafię już podać jaką konkretnie, przyznaję ze wstydem, wyleciała mi z głowy. I tak, jak wszyscy, zostanę ostatecznie przy „Moim synu” :D.
Zbyszko z ponurą miną obserwuje plączących się dookoła turystów. Ach, gdyby tak wszystkich ich  przegnać, żeby nie psuli pleneru...
Dżungla nigdy nie rezygnuje, czeka na swój czas.
Tropikalny klimat, deszcze i wysoka temperatura to jej sojusznicy.
A oto rytualny fallus...

przewodnik wskazuje ten obiekt wszystkim
zainteresowanym :D
A dżungla czeka na swój czas
My Son cieszy się dużym zainteresowaniem...
w pełni zresztą zasłużonym.
Na tle jednej ze świątyń.
Turyści podziwiają ruiny...
podczas gdy Zbyszko czeka na lunch i piwo. :D
Ostatni rzut oka na My Son.
Podczas naszej wizyty mamy niesamowite szczęście do pogody. Ledwie zdążyliśmy przekroczyć bramę wejściową i przejechać meleksami ok. 2 km. do punktu informacyjnego, z którego rozpoczyna się właściwe zwiedzanie (makieta, knajpka, sklep z pamiątkami) otwiera się niebo. Leje, ale to dosłownie leje, niczym wiadrami. A my czekamy pod jedynym dachem w promieniu kilku kilometrów! Czekamy aż meleksy dowiozą wszystkich uczestników wycieczki. Tym trochę się oberwało, pojazdy są zadaszone, ale wiatr zacina. Jeszcze gorzej bogowie deszczu potraktowali całkiem licznych turystów spoza grupy, którzy dla oszczędności albo dla zdrowia (?) wybrali spacer pieszy. Wreszcie, po kwadransie, ulewa ustaje równie nagle, jak się rozpoczęła. Grupa właśnie się zebrała i ruszamy w ociekającą wilgocią dżunglę. Na szczęście, ścieżki wyłożono kamieniami. Zwiedzanie trwa kilka godzin, ostrzegano przed słońcem i upałem, zalecano zaopatrzyć się w wodę, ochronę głowy, kremy z filtrem itp. My spoglądamy raczej z niepokojem na kolejne zwały chmur, wiszące na szczytach otaczających kotlinę gór. Przecież w każdej chwili może lunąć jak przed chwilą! Ale nie, bogowie deszczu po raz kolejny okazują nam osobistą przychylność. Tego dnia wyczerpali już swój gniew, obdarzają nas przejaśnieniami! Najpierw niewielkie dziury w chmurach, z czasem niebo przeciera się, co umożliwia wykonywanie zdjęć w ostrym słońcu. Raz jeszcze się udało.
Wizyta upływa więc przyjemnie i interesująco, przewodnik opowiada o kolejnych obiektach, pokazuje wspomniane już wcześniej ruiny świątyni A 1 oraz leje po bombach. Jako kolejną ciekawostkę przytacza fakt, iż po dziś dzień nie udało się odtworzyć cegieł i zaprawy stosowanej przez dawnych budowniczych. Niby skład chemiczny zanalizowano, niby zestawiono identyczny... Ale jakiś szczegół procesu technologicznego umknął, może jakiś lokalny dodatek nie został rozpoznany... Dość, że zarówno cegły jak i zaprawa, współcześnie wykonane na potrzeby rekonstrukcji, gorzej znoszą wszechobecną w My Son wilgoć i już po kilku latach wyraźnie różnią się na niekorzyść od oryginałów. Doskonale widać to w wielu uzupełnianych niedawno budowlach. Cóż, dawni budowniczowie strzegą swoich tajemnic.
Przyznać trzeba, że pomimo zwiedzania w grupie, czasu na wszystko mamy wystarczająco: na powłóczenie się po wybranych fragmentach ruin, na zdjęcia, na odczytywanie tablic informujących o historii poszczególnych obiektów. I jeszcze na pogapienie się na góry, dżunglę, chmury oraz przebijające zza nich słońce, całość doprawdy malownicza. Na koniec, już przy wyjściu, muzeum ukazujące historię badań nad kompleksem, łącznie z udziałem Polaków.
Droga powrotna też upływa miło. Podjeżdżamy na przystań, wsiadamy na kilka łodzi i ruszamy Rzeką Perłową do starego Hoi An. Słońce świeci teraz w całej pełni, siedząc na dziobie obserwujemy życie na rzece. Tylko lunch nie wypalił. Okazało się, że rozdano po kiepskim, suchym sandwichu. Nic to, dwie puszki piwa wydobyte z plecaka poprawiają smak tej marnej przekąski. Zresztą po powrocie udajemy się prosto do znajomej już z poprzedniego dnia garkuchni na miejskim targu. Powitano nas tam bardzo miło, zwłaszcza, gdy pochwaliliśmy jedzenie. Ale w innym wypadku przecież byśmy nie wracali. :D Niestety, skoro oddaliśmy się rozkoszom stołu, zabrakło już czasu na rozkosze łoża. Ada zmuszona była zrezygnować z codziennego, tradycyjnego już niemal masażu. Autobus do Nha Trang odjeżdża o 18.00.
Wracamy do Hoi An. Pogoda i humory dopisują.

W Azji rzeki nigdy nie są puste.

Przysiągłbym, że ten okręt tonie. A tymczasem płynie w najlepsze dalej!

Zbliżamy się do Hoi An.

I oto przystań.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz